☭ Postkomunizm i postsolidarność ☚

Obrazek użytkownika obiboknawlasnykoszt@tlen.pl
Artykuł

Istniejący w Polsce podział polityczny przestaje być, wbrew pozorom, głównie smoleński. To podział na zwolenników systemu III RP i tych, którzy domagają się zmiany. W znacznej części staje się tożsamy ze starym podziałem na postkomunizm i postsolidarność.

Ocena okoliczności, w jakich doszło do katastrofy, sposób wyjaśnienia jej przez rząd i gra Donalda Tuska wraz ze stroną rosyjską wokół uroczystości w Katyniu w 2010 r. są zasadniczym źródłem konfliktu. Nie ma w tym nic dziwnego. Smoleńsk niesie taki bagaż doświadczeń dla wspólnoty, że musi bulwersować. To nie tylko skandaliczny sposób prowadzenia śledztwa, ale też stawiane publicznie pytanie, czy premier dopuścił się zdrady stanu. To także pogwałcone podstawowe w zachodniej cywilizacji prawa człowieka do godnego pochówku i szacunku dla zmarłych. Wobec ciągłych drastycznych informacji rząd i jego obrońcy nie mają wyboru – muszą je jakoś zagadać, powtarzają więc: „Polacy, nic się nie stało”, „Wszystkie fakty są znane”, „Dość tego Smoleńska”. Ale od czasu do czasu pojawia się zawołanie, by „patrzeć w przyszłość” – znane z lat 90., gdy Aleksander Kwaśniewski wygrywał prezydenturę.

Podział ten sam

To ostatnie podobieństwo pojawia się nieprzypadkowo. Chodzi o utrzymanie władzy przez te same elity, co wówczas. Te same chwyty o „nienawistnych oczach Macierewicza”, „ciemnogrodzie” czy „dzieleniu Polaków” przerabialiśmy przez lata III RP, gdy próbowano przeprowadzić lustrację czy dekomunizację. Ten sam poziom histerii i skojarzeń płynął z tych samych dokładnie ośrodków opiniotwórczych, z tych samych ust opłacanych przez system pracowników mediów, formułowany przez tych samych prawników, filozofów, analityków.

Dziś każą oni Polakom porzucić wątpliwości dotyczące Smoleńska, tak jak poprzednio kazali pogardzać dążeniem do ujawnienia związków z komunistycznymi służbami specjalnymi przedstawicieli elit III RP. Podział smoleński nakłada się na podział lustracyjny, na stosunek do pamiętnej „nocy teczek” czy rządu Olszewskiego, na stosunek do III RP i projektu IV RP. I przywraca podział, który zdążył już być uznany za nieaktualny. Mam na myśli opisany przez  prof. Mirosławę Grabowską w wydanej w 2004 r. książce „Podział postkomunistyczny. Społeczne podstawy polityki w Polsce po 1989 r.” rozłam dzielący tradycję postkomunistyczną od postsolidarnościowej.

Ten podział miało zniwelować rozpętanie konfliktu między PO i PiS po wyborach w 2005 r. Doraźnie konflikt ów miał zatrzymać przepływ elektoratu PO do zwycięskiego wówczas PiS, a długofalowo – zastopować możliwość sanacji państwa. Po obydwu stronach konfliktu stały partie odnoszące się do tradycji solidarnościowej, opowiadające się i za lustracją, i za likwidacją pozostałości PRL. Przegrana postkomunistyczna lewica i odchodzący z polityki Aleksander Kwaśniewski byli dowodami, że ich elektorat przestał być silny, że podział odnosi się do przeszłości. Miał go zastąpić wykreowany na użytek PO podział na „straszliwy PiS” i „europejską PO”. W efekcie rozhuśtane świadomie przez propagandystów partyjnych emocje zaprocentowały, paliwo antypis dało dwukrotne zwycięstwo partii Tuska.

Mogliśmy usłyszeć: to już koniec historii, nastała era postpolityki – bez wielkich idei, za to z oczekiwaniem świętego spokoju. Związki wywodzące się z komunizmu przestały mieć znaczenie, podobnie jak Solidarność i Sierpień. Rządząca PO kreowana była na partię prawicową i postsolidarnościową.

PO jak POstkomuna

Nic bardziej złudnego. System III RP odsłonił się przy okazji afery Rywina. Zblatowanie części elit solidarnościowych z dawnymi kacykami PZPR to jeden z wątków, jaki dotarł wtedy do Polaków. W równie szokujący sposób system III RP odsłonił się przy okazji katastrofy w Smoleńsku. Zobaczyliśmy, że poprawnie działające państwo to fikcja. Oto rząd wysyła komunistycznego agenta służb PRL, by ten z ramienia MSZ i ambasady polskiej w Moskwie organizował wizytę prezydenta. Symboli jest więcej – uroczysty pogrzeb z wojskową asystą i honorami członka WRON, współautora stanu wojennego, gen. Floriana Siwickiego. W praktyce władza działa całkiem konkretnie – dzięki współpracy z postkomunistycznym układem PO może nieprzerwanie rządzić Gdańskiem. Najnowszym symbolem tego zblatowania PO z dawnymi ludźmi PZPR jest koalicja z SLD w TVP. Sławomir Zieliński z karierą w radiokomitecie sięgającą stanu wojennego, który zniknął z Woronicza po aferze Rywina, wraz z Robertem Kwiatkowskim, właśnie wrócił jako dyrektor programowy telewizji.

Stan państwa przypomina porywinowy schyłek rządów SLD. Buta władzy jest ta sama i afery podobne. Tylko tuszowanie bardziej profesjonalne, także dzięki dużo sprawniejszej kontroli przekazu medialnego. Zegarki Sławomira Nowaka nie mogą świadczyć o podejrzeniu korupcji, to niewinny zwyczaj wymieniania się drogimi przedmiotami z przyjacielem. Andrzej Pęczak z SLD i Marek Dochnal pewnie plują sobie w brodę, że przed laty na to nie wpadli.

Klimat do zmian

To podobieństwo stylu i klimatu do schyłku rządów SLD sprawia, że film „Układ zamknięty” robi taką furorę. Na nic zapewnienia twórców, że to opis rzeczywistości z 2003 r., z czasów rządów Leszka Millera. W powszechnym odczuciu film opisuje tu i teraz. Zresztą jasnym postscriptum jest tu sprawa uniewinnienia byłej posłanki PO Beaty Sawickiej – wbrew wszelkim zasadom logiki i przyzwoitości układ w majestacie państwa chroni swoich.

Wybory uzupełniające do senatu w Rybniku, a wcześniej referendum w Elblągu pokazały zdecydowanie wyborców w ocenie rządzących. Gremialne „nie” usłyszała zresztą nie tylko PO. Na razie sondaże pokazują, że połowa głosujących wciąż wybiera partie systemu. PiS musi teraz przekonać Polaków, że może być faktycznie motorem odbudowy państwa. Może powalczyć o pulę głosów, które w 2005 r. padły na PO–PiS. Klimat po temu właśnie zaczyna się ujawniać.  

Joanna Lichocka • Gazeta Polska Codziennie
czytaj całość w “Gazecie Polskiej Codziennie”

rys. Andrzej Krauze

Brak głosów