Łysiak 2011

Obrazek użytkownika Anonymous
Inne

Publikujemy fragment powieści „Satynowy magik”, pisanej przez Waldemara Łysiaka od roku 2007 (z przerwami). Ma to być swoisty „Faust” Łysiaka. Autor planował wydanie tej powieści jesienią 2010 roku, lecz nagła konieczność przygotowania ośmiu wznawianych tomów „MBC” uniemożliwiła ten zamiar — „Satynowy magik” ukaże się dopiero na Gwiazdkę roku 2011.

Rzecz jest łańcuchem wielu drobnych (czterostronicowych) rozdziałków, z których każdy ma swój tytuł. Przedrukowujemy rozdział 8, którego tytuł brzmi:

Satin pojawia się pierwszy raz jako student

Odkąd stanąłem w Germanshaven, czekałem pełen niepokoju, że zaczepi mnie ktoś, z kim będę musiał „nawiązać pewien rodzaj współpracy”, wedle słów stryja Gabriela. Dni mijały i nikt taki nie ujawnił się. Pojawił się tylko nowy kolega — Satin.

Wszedł do auli wykładowej tuż przed przyjściem profesora. Krótką chwilę stał obok drzwi, szukając wzrokiem właściwego miejsca pośród amfiteatralnie pnących się ław i pulpitów. Tę chwilę wykorzystali siedzący, by go zlustrować. Dziewczyny gwałtownie zaznały wzwodu hormonalnego. Chłopakom pogłębił kompleksy. Był wysoki, szczupły, luzacko–elegancko ubrany i przystojny jak filmowy żigolak, lecz bez tej kelnerskiej gładkości płatnych hotelowych jeburków lub kulturystycznej tępoty plażowych ratowników, która czyni z nich pudle buduarowe bądź lwy kurortowe dla prezesek i emerytek. Fala kruczoczarnej fryzury opadała ku wielkiemu byronowskiemu kołnierzowi, co rozlewał się na ramiona niby śnieżne epolety poetów. Tylko w mundurze oficera marynarki wyglądałby jeszcze atrakcyjniej. Babcie pradawnego sortu mówiły o takich: „Chłopak jak malowanie!”, lub: „Chłopak jak z obrazka!”.

Wybrał sobie miejsce samotne, na skraju górnego rzędu, blisko uchylonego okna, które przepuszczało do audytorium lekki wiaterek, cherlawy wiosenny skwar, zapach rododendronów i śpiew ptaków. Z małej skórzanej teczki wyjął kajet i dwa ołówki, jeden czarnografitowy, drugi czerwonokredkowy, starannie zaostrzone w szpice. Potem uniósł wzrok i zobaczył, że wszystkie dziewczyny mają głowy obrócone ku niemu. Muskał je kolejno spojrzeniem, a wtedy każda płoszyła się, kierowała źrenice gdzieś w bok lub zaczynała coś paplać do sąsiada lub sąsiadki. Był tylko nowym kolegą, studentem jak wszyscy, ale gdy się tam zjawił pośród nich — w atmosferze zaczęły wibrować dziwne, pełne napięcia i niepokoju prądy, dla których nie było żadnego racjonalnego uzasadnienia. Tak jak czujniki elektroniczne wyłapują dym, a radary nadmierną prędkość — tak ludzkie zmysły sygnalizują cudzą dziwność. Był nie tyle nowy, co inny. Zwykły nowy to żadna atrakcja.

Na salę wszedł profesor Harlund. Właśnie skończył sześćdziesiąt lat, więc uważano go za weterana uczelni, podczas gdy on uważał się ciągle za dojrzale młodego, nigdy bowiem nie chorował, nie tetryczał, nie łysiał i siwizna nie tykała jego fryzury z przedziałkiem. Owszem, podejrzewał, że kiedyś zemrze jak każda ludzka małpa, ale była to wizja równie daleka co jego narodziny i nie zajmowała mu umysłu. Umysł miał owładnięty budowlami przodków — wykładał historię architektury na kierunku Historia Sztuki. Tym razem miał mówić o francuskim Baroku ery Ludwików XIII oraz XIV, i tak zaczął:

— Panie, panowie, kolumna! Ko–lum–na! Ma coś z nazwiska Kolumba, który ponownie odkrył Amerykę dawno już odkrytą. Renesans znowu odkrył kolumnę odkrytą już w Starożytności przez Egipcjan i Greków, a Barok uwznioślił ją do potęgi francuskiej. Francuscy architekci, jak również rzeźbiarze, którzy parali się stawianiem pomników, mawiali: „Rien n’est plus noble q’une colonne” — nic nie jest bardziej szlachetne od kolumny. Dlatego... Przepraszam bardzo, czy mógłby pan zamknąć to okno, panie... Jak pan się nazywa?
— Nazywam się Retea, Satin Retea, panie profesorze.
— Jest pan nowy?
— Tak, panie profesorze. Wskutek przyczyn rodzinnych nie mogłem dojechać na początek semestru. Uzupełnię te dwutygodniowe braki bardzo szybko.
— Cieszę się. Proszę z łaski swojej przymknąć tamto okno, bo ptaków jest więcej i skrzeczą głośniej niż ja, chór to zawsze chór. Dziękuję panu... A więc — kolumna! Kolumnady barokowego Rzymu miały istotny wpływ na Paryż odkąd...

Nowy, stojąc już przy parapecie, chwycił klamkę, lecz miast domknąć framugę, wpatrzył się w coś po drugiej stronie muru i znieruchomiał. Minęło kilkanaście kolumnowych zdań profesora Harlunda nim ten urwał wywód, by spytać:

— Panie Retea, stało się coś?...
Nowy odwrócił głowę:
— Nic szczególnego, proszę pana.
— Zatem?
— Już domykam, panie profesorze.
— Wolno spytać co pana kusiło na zewnątrz, prócz, rzecz jasna, chętki wyzwolenia się od nudy, którą usypiam pańskich kolegów?
— Pewna ptasia kwestia, panie profesorze. Czekałem aż ptak ją skończy.
— Rozumie pan mowę ptaków?
— Tylko wysokość dźwięków, znaczenia dźwięków mylą mi się.
— Być może więc winien pan studiować ornitologię, kolego Retea, a nie historię sztuki...
— Być może, proszę pana. Czy mogę już usiąść?
— Ależ tak... Wróćmy do tematu, drodzy państwo. Pierwsze monumentalne kolumnady...

Czterdzieści pięć minut wykładu i przerwa. Na przerwie zaczepiła go Doris. Podeszła trzymając papierosa w warstwie wiśniowej szminki i wysunęła pyszczek gestem proszącym o ogień.

— Nie palę, nie mam ognia — mruknął.
Chwyciła papierosa lewą dłonią i uśmiechnęła się:
— Nie szkodzi, przystojniaku. Jestem Doris. A ty Satin, jak słyszałam.
— Tak, Satin.

Podała mu prawą dłoń. Ujął tę dłoń swoją prawą dłonią i przez chwilę nie mógł swojej wyswobodzić.

— Myślałam, że jesteś mańkutem...
— Jestem mańkutem.
— Skąd przyjechałeś?
— Z rodzinnego domu. Puść już moją dłoń, po co tak ją ściskasz?
— Badałam twoją skórę, Satin.
— W jakim celu?
— Myślałam, że masz skórę satynową, a masz szorstką jak papier ścierny, twoje imię kłamie.
— Twoje też, nie masz dłoni ze złota.
— Umów się ze mną na randkę, Satin.
— Po co?
— Żeby zazdrościły mi wszystkie, no i... rozumiesz.
— Chyba nie rozumiem.
— Nie rozumiesz po co spotykają się chłopak i dziewczyna?
— Żeby się wspólnie uczyć?
— Nie! Żeby tańczyć, i jeść lody, i wirować na karuzeli, i w ogóle.
— Co w ogóle?
— Słuchaj, czy ty jesteś pederasta, czy tylko udajesz głupiego, bo ci się nie podobam, chłopczyku?! — fuknęła wściekle.
— Nigdy nie byłem pederastą. Dopiero teraz, kiedy zrobiłaś się namolna...
— Nie podobam ci się?
— Nie.
— Dlaczego?!
— Mamy różny gust.

Prychnęła i poszła sobie, zła jak osa, budząc tym radość koleżanek. A on zszedł do dziekanatu, bo musiał załatwić różne formalności.

Stałem kilka kroków dalej, przy filarze, udając, że nie podsłuchuję, tylko gapię się w okno wieńczące kraniec korytarza. Imponowało mi, że facet umie dyscyplinować swoje libido. „Cud! Taki młody, taki atrakcyjny, a nie zepsuty!” — pomyślałem pełen zdumienia i zachwytu.

http://www.lysiak.wxv.pl/postlink/4487.htm#4487

0
Brak głosów

Komentarze

Czyżby to był szczyt Łysiaka?

Znam go z bardziej ambitnej, zdobniejszej, soczystszej i lotniejszej narracji...

...Nie tylko takiej dla początkujących panienek... To chyba za blada dla niego etykietka...

Pozdrawiam Paweł Tomczak

Vote up!
0
Vote down!
0

Pozdrawiam
Paweł Tomczak

#404804