Jerzy Jabłoński, Spod Nowogródka przez Pietuchowo do Teheranu
Patrz, to nie nasi
Tam daleko w ziemi nowogrodzkiej, gdzie urodził się pan Adam Mickiewicz, żyli rodzice mojej Mamy, też chwalący się tym samym nazwiskiem co nasz wielki wieszcz narodowy. Ja także tam byłem w jesieni 1939 roku z całą naszą rodziną, to znaczy ojciec – Jan, mama – Maria, starszy brat – Janusz i moja skromna osoba. Miałem już 13 lat i zacząłem chodzić do 7-ej klasy w miasteczku Werenowo, gdzie oprócz mojej szkoły były dwa kościoły i chyba tyle samo bóżnic.
Nasz ojciec jeszcze przed 1 września został powołany do wojska, bowiem był w tak zwanym stanie spoczynku. My dwaj z bratem chodziliśmy po lekcjach do pobliskiej rzeczki łowić ryby taką specjalną siatką. I stoimy sobie w tej płytkiej wodzie, aż tu nagle duże samoloty nad nami, ale nie nasze, bo nie mają na skrzydłach szachownic biało-czerwonych a tylko czerwone gwiazdy. To było dla nas całkowitym zaskoczeniem bowiem Polska była w stanie wojny z Niemcami a nie z Rosją sowiecką. Uznaliśmy więc, że koniec zabawy i uciekamy do domu
My spakowaliśmy się i szybko opuściliśmy miasteczko udając się do dziadka Bogusława (mamy ojca) do leśniczówki daleko w lasach ziemi nowogródzkiej. W jakieś dwa tygodnie po wkroczeniu ruskich na podwórko dziadkowe zajechała dziwna bryczka z małym, kosmatym konikiem. Ja przyglądam się temu furmanowi i coś mi tam świta w głowie, ale dopiero gdy się uśmiechnął zacząłem drzeć się jak opętany „Tatuś, Tatuś”. Z tego widać nieźle się przebrał skoro własny syn go nie poznał. Zrobił to, gdy się zorientował, że ruscy wyszukują polskich wojskowych, szczególnie oficerów.
Przejechał obok ruskiego wojska udając wojskowego szewca (dobrze, że nie kazali mu naprawiać jakichś butów) i rzeczywiście miał na tej bryczce mnóstwo różnych szewskich urządzeń. Butów przedtem też miał dużo ale wszystkie ruscy mu zabrali. Zabrali także dobrego konia a w zamian dali taką syberyjską chabetę. Służył ten konik później u jednego z naszych wujków dopóki tu także nie dotarli ruscy i zabrali go jako swojego. Pewnej nocy nasz ojciec musiał uciekać z domu dziadka. No i miał dobre informacje bowiem już następnego ranka przyjechali ruscy z kupą żołnierzy i przeszukali wszystko, żeby dostać naszego ojczulka. Powiedzieli w końcu mamie naszej aby się ojciec zgłosił do rejestracji jedynie. Nie było dużo takich naiwnych żeby się do nich zgłaszać dobrowolnie. Ojcu naszemu udało się przeżyć całą okupację na Litwie, gdzie był oficerem zaprzysięgającym młodych ludzi do polskiej partyzantki.
A po nas tu na wsi przyszli ruscy żołnierze, w cichą noc obstawili budynek dookoła i dali dwie godziny na ubranie się i zapakowanie, zezwalając na ileś tam kilogramów na osobę. Furmanki już czekały pod domem aby zawieźć nas na stację kolejową. Tam zaś na stacji czekał cały skład pociągu towarowego, gdzie wciskali nas po 50 osób do wagonu nie bacząc na wiek, ani czy rodzina jest w komplecie.
„dawaj, wsie pod wagony”
To była straszna podróż. Zimno, brak jedzenia (bowiem ruscy wcale się nie troszczyli, czy kto ma coś do jedzenia czy nie). Ubikacja to była dziura wycięta w podłodze, bez żadnej osłony. Ą podróż ta trwała całe cztery tygodnie. Zatrzymywaliśmy się tylko gdzieś w szczerym polu i dopiero za Uralem pozwolono wychodzić z wagonów. Tu uczyłem się pierwszych ruskich zwrotów: „dawaj wsie pod wagony”. Ja osobiście poznałem ostrze ruskiego bagnetu na swojej chudej piersi, bowiem gdzieś tam w polu nazbierałem jakieś resztki połamanych desek aby coś tam później ugotować w wagonie a tu mi sołdat pcha bagnet w piersi i coś tam wrzeszczy. Nie wiedziałem o co jemu chodzi i zadźgałby mnie, dopiero moja mama stojąc w drzwiach wagonu zaczęła rozpaczliwie krzyczeć „rzuć to, rzuć!”. Ranę na piersi od ruskiego bagnetu miałem dosyć długo, już będąc na Syberii, widocznie brudne były te ich bagnety. Kilka starszych osób z naszego wagonu nie wytrzymało trudów tej podróży. Ruscy żołnierze wyrzucali ich po prostu z wagonów śmiejąc się, że wilki też muszą coś jeść. Wysadzili nas z wagonów daleko za Omskiem w północno -Kazachskiej ziemi. Na razie nie kazano nam pracować, ale też nikt się nami nie interesował. Nie wolno było oddalać się dalej niż 50 km, ale przecież to było całkowite pustkowie na setki kilometrów. Na szczęście dla nas, był to kołchoz ukraiński, których to Ukraińców Stalin kazał tu wywieźć ponieważ oni nie chcieli zakładać kołchozów u siebie, tam na Ukrainie.
Byli więc dla nas wyrozumiali i pomagali, jeśli sami coś mieli. Tu był klimat typowo kontynentalny, to znaczy zimą tyle samo stopni mrozu co latem gorąca. To znaczy mrozu około 50 oC, a latem nie więcej niż 50 gorąca. Mieszkaliśmy początkowo u takiej Ukrainki, której mąż siedział aktualnie w więzieniu za coś tam. My dwaj z bratem znaleźliśmy w niedługim czasie taką rozwalającą się ruderę, w której nikt nie mieszkał i postano wiliśmy to jakoś naprawić. Kosztowało to nas ogromnie dużo pracy, aż w końcu zaprosiliśmy naszą Mamę aby obejrzała to co zrobiliśmy. Matula aż się popłakała i powiedziała, że się przeprowadzamy od razu. Od tej pory mieliśmy tu, jako jedyni ze wszystkich Polaków, własny domek. Była to jedna izba z typowo ruskim piecem, który jakimś cudem był prawie cały i wymagał tylko naszej naprawy. Musieliśmy jedną całą ścianę zbudować z darniny i wzmocnić kołkami, potem oblepić gliną i pobielić. Drzwi jakoś zbiliśmy z różnych kawałków desek. Najtrudniej było z oknem, ale z biegiem czasu, gdy zaczęliśmy pracować, i to także udało się zorganizować (ukraść) gdzieś tam z kołchozowych zapasów. Tam wszyscy kradli, więc kto by się tam połapał, że to akurat my dwaj.
Pastuch
Ja z racji swego niewielkiego wzrostu i siły nadawałem się w tym kołchozie na pastucha i zacząłem ten zawód od pasania owieczek. Ponieważ to kołchozowe stado liczyło kilka setek tych zwierząt, więc w pierwszym dniu tej pastuszej kariery tak się okropnie naganiałem, że wróciłem do domu ledwo żywy. Ja bowiem chciałem w jakiś sposób kierować tym stadem, tą ogromną grupą zwierząt. Dopiero następnego dnia pomyślałem sobie że mam to w nosie i niech lezą gdzie chcą. I to dopiero była właściwa decyzja, bowiem o dziwo to nie były takie głupie barany. Do południa lazły w jedną stronę, a po południu zawracały i o zachodzie słońca były z powrotem w kołchozie, a ja razem z nimi i w dodatku zupełnie nie zmęczony.
W tym kołchozie było dużo kobiet z małymi dziećmi. Były bezradne w tym obcym, trudnym, komunistycznym świecie, odrażającym jak kloaka dla człowieka bez kataru. W Polsce żyły w dobrobycie, beztrosko, a tu musiały jakoś zdobywać kawałek chleba dla swoich dzieci i dla siebie. Wszyscy przywieźliśmy coś z tych polskich, dobrych czasów. Były to jakieś lepsze ubrania, obuwie, dywaniki, obrusy, zastawy stołowe, trochę biżuterii. Były to rzeczy niespotykane tu od wielu, wielu lat, więc był to towar chętnie wymieniany za żywność, co było dla naszych rodaków najistotniejsze. My w naszej rodzinie byliśmy w najlepszej sytuacji, bowiem obaj z bratem coś tam zarabialiśmy, ale były rodziny, gdzie była jedna kobieta z grupą małych dzieciaków.
Dopóki miała ta kobieta coś do sprzedania, to jakoś żyła, ale potem to już tylko rozpacz zostawała. Miałem tam takiego biednego kolegę. Miał 12 lat. Oprócz niego była trójka malutkich dziatek i matka, arystokratka, której nazwiska już dzisiaj nie pamiętam. Tego małego Henia zabierałem ze sobą na step przy wypasie tych różnych zwierząt i zbieraliśmy na jeziorach, których było tam mnóstwo, jaja kaczek, dzikich gęsi i innego ptactwa. Była to jednak krótka, wiosenna możliwość. Potem wybieraliśmy z gniazd młode kaczki, wrony i wszystko co naszym zdaniem można było zjeść. Łapaliśmy też świstaki, których było mnóstwo na stepach. Ja polowałem także na kaczki przy pomocy fuzji, którą dał mi pewien stary Ukrainiec, tak po prostu z litości chyba. A tak nawiasem mówiąc to ten pan pomagał mi potem zimą majstrować sanki dla dzieci, za co także dostawałem od gospodyń kurczaka czy coś innego do jedzenia. Tak więc latem było dużo łatwiej przeżyć, ale zimą zaczynała się rozpacz, a tam w tych stronach zima zaczynała się już od września. W tych bezradnych rodzinach, przy naszych skromnych przecież możliwościach pomocy, umieralność była okropna. Marło to bractwo masowo. Było nas tam na początku około 300 osób, a przy naszym wyjeździe, w dwa lata później, tylko około 100. I tu nie potrzeba Pana Boga winić jak to niektórzy w rozpaczy robili, a jedynie komunizm i tego przeklętnika Stalina. I ja tam właśnie już zacząłem siwieć, mając 15 lat. Gdy byliśmy już w Teheranie, to koleżanki w moim wieku nazywały mnie dziadkiem i tak mi się wpisywały do mojego pamiętnika.
Owce, orły i wilki
A na tych stepach było zwykle bardzo pusto, ale raz miałem taką przygodę stepową z orłem, też stepowym. Znalazłem olbrzymie gniazdo z jednym tylko pisklakiem, ale ten maluch był większy od dużego koguta, tylko piór miał jeszcze mało. Próbowałem go dotknąć, to złapał dziobem za mój palec jak obcęgami, tylko jeszcze docisnąć nie miał siły. I tak się zabawiałem z tym orlątkiem, aż tu nagle przenikliwy pisk nad moją głową i ogromne ptaszysko próbuje siąść na mnie, wyciągając straszne szpony w moją stronę. Przewróciłem się na plecy i macham nogami rozpaczliwie ze strachu, a to ptaszysko wcale się mnie nie boi, tylko cały czas mnie atakuje. Dopiero gdy tak przesuwając się na plecach byłem jakieś 10 metrów od gniazda, odleciał do swego pisklaka. Później już omijałem duże gniazda na stepie. Innym razem, też na stepie, znalazłem olbrzymią norę. Nie wiedziałem czyja to nora może być, ale ponieważ polowałem na świstaki, zawsze miałem ze sobą taką bańkę na wodę, aby wlewać do norek. Gdy się takiemu małemu świstakowi chlupnęło wiaderko wody to biedak tylko zagwizdał i czym prędzej wyłaził. Ja wiem że to teraz nie wygląda zbyt humanitarnie, ale dla mnie to wszystko była sprawa życia i śmierci.
Do tej ogromnej znalezionej nory to lałem wodę jak do studni ale na koniec coś tam kichało i prychało aż w końcu wylazło takie duże zwierzę jak spory pies. Łypnęło to na mnie okiem i widocznie nie wypadłem ja w opinii tego stwora zbyt dodatnio bowiem odwrócił się i dał susa z powrotem do nory. Zdążyłem go chwycić za ogon ale nie miałem siły wywlec go z tej nory, a ten zwierz miał za mało siły także aby mnie przeciągnąć. Później tubylcy tłumaczyli mi, że to było coś pośredniego między psem stepowym a wilkiem i że jest on z reguły dla ludzi niebezpieczny.
Ale powracając do wypasu owieczek, to muszę przyznać, że był to okres dla zaprzyjaźnionych z nami Polaków bardzo korzystny, bowiem gdy dowiedziałem się, że jeśli owca lub baran utopi się w kanale wodnym, których tam było mnóstwo, to mam obowiązek odnieść do kołchozu skórę z tego zwierzaka. I tego także musiałem się nauczyć. Niestety uznali w niedługim czasie, że zbyt dużo jest tych topielców. Ja uczciwie przyznam, że zakopywałem mięso tych zwierząt na stepie, a później w nocy przynosiłem aby się podzielić z innymi rodzinami. Tak więc wkrótce zrobiono mnie świniopasem, a to draństwo trudno było utopić. Nawet nie próbowałem.
Przy tym nowym stadzie miałem następujące wydarzenie. Leżałem sobie na płaskim dachu takiego szałasu -budy i chyba trochę przysnąłem, bowiem naraz usłyszałem bardzo głośne i jakoś wystraszone chrząkania moich podopiecznych. Patrzę ja z tego dachu i widzę, że do tego jeziora przy którym wszystkie świnie były zgromadzone, zbliża się takim sznureczkiem - jeden za drugim chyba ze siedem sztuk wilków. Zeskakuję więc z tego dachu, łapię długie widły i biegnę z okrutnym krzykiem w stronę tych wilków. Jestem coraz bliżej tych bestii, a to draństwo wcale nie reaguje na moje wrzaski. Zerknąłem do tyłu, byłem już daleko od szopki, wiec chyba nie zdążyłbym z powrotem. Jedyne wyjście, to atak! Gdy już byłem tak blisko, że widziałem wywieszone jęzory, zatrzymały się te wilczyska i bardzo powoli obróciły się i bez pośpiechu odmaszerowały. Ja natomiast nie miałem już sił ani kroku dalej zrobić, więc siadłem na trawie i odpoczywałem jakieś pół godziny.
Na szczęście sezon wypasu już się wkrótce skończył, a na drugie lato awansowałem na pastucha do koni. Tu już byłem panem całą gębą. Jeździłem sobie na dowolnie wybranym koniu i nawet największe ogiery nie były dla mnie straszne. Mieli dużo śmiechu starzy kołchoźnicy patrząc jak ja sobie radzę z wsiadaniem na te konie. Otóż podchodziłem do gryzącej trawę sztuki i spokojnie przekładałem nogę przez szyję. Wtedy trochę spłoszony koń podnosił łeb do góry a ja byłem automatycznie zsuwany na koński grzbiet. Gdy tu ucapiłem tego konia to już nic nie mogło mnie z niego zrzucić. Zresztą w niedługim czasie, będąc razem w dzień i w nocy, człowiek z tymi rozumnymi zwierzętami, a także konie z człowiekiem zżywają się. A istniała tego potrzeba, bowiem wilki podchodziły także do stada koni i polowały na małe źrebięta. Konie te jednak były obeznane z różnymi zagrożeniami. Nocą gromadziły się przy moim ognisku, które zawsze w nocy rozpalałem i w razie bezpośredniego zagrożenia robiły ogromne koło łbami do środka i wtedy do ich tylnych kopyt żaden wilk nie był głupi podchodzić. Oczywiście źrebięta były w środku tego koła. Tu także miałem taki pamiętny przypadek, że koń poszedł zbyt daleko od brzegu jeziora i ugrzązł w błocie. Pojechałem tych parę kilometrów po kołchoźników na pomoc.
Przyjechali, poobchodzili, mówią, że trzeba konia zastrzelić bo nikt do niego nie podejdzie aby mu sznury pod brzuch wcisnąć do wyciągania, bo straszne błocko. To ja mogę to zrobić, powiedziałem. Nie chcieli się zgodzić ale zanim mnie zatrzymali, ja już byłem daleko od brzegu z tymi linami w ręku, byłem bowiem bardzo chudy i lekki. Udało mi się wcisnąć te liny koniowi pod brzuch i końce lin wyrzucić na brzeg jeziora. Uwiązali te liny do dwóch koni i w ten sposób wyciągnęli tego topielca z błota. To był później mój ulubieniec już do końca mego tam pobytu. Przychodził do mnie na każde zawołanie.
A później jeszcze była sprawa z taką dziewuszką ukraińską. Już tak gdzieś pod koniec lata przyjechała cała duża brygada kosić siano na zimę. Była to prawie sama młodzież, która do późna siedziała przy moim ognisku, a już potem szli spać. Taka jedna skromna dziewuszka przysiadła się do mnie i szepce mi do ucha: słuchaj, ci chłopcy nie dadzą mi żyć, powiedz, że ja idę z tobą spać. No to i powiedziałem, bo co mi tam i faktycznie spałem. Na drugi dzień rano ta dziewuszka bardzo mnie speszyła bowiem wycałowała mnie jak prawdziwego kochanka, a ja przecież tylko naprawdę spałem z nią przecież, bo mi tam żadne amory nawet na myśl nie przychodziły.
Ta ostatnia zima na Syberii była dla nas obojga z Mamą jeszcze gorsza niż uprzednia. Mój brat Janusz poszedł na początku zimy do polskiego wojska, które zaczął formować gen. Anders. Poszedł we dwójkę ze starszym kolegą te ponad 50 kilometrów po śniegu. I tylko czubki słupów wystawały ponad śnieg, ale jakoś doszli do tej stacyjki kolejowej. Ja tu natomiast musiałem sam starać się o wszystko na zimę. Najważniejsza rzecz to był opał na zimę aby nie zamarznąć na kość. Resztki butów po moim Ojcu już się rozlatywały, ale obwiązywałem jakimiś szmatami, aby dalej. Któregoś dnia moja Mama chciała mnie za coś tam skarcić, nawet nie wiem, w jaki sposób, ale nie mogłem się na to zgodzić, wobec czego wybiegłem z domu tak jak byłem na bosaka na ten wielki mróz. Mama już w końcu z płaczem prosiła mnie o powrót do domu. Dostałem okrutnego zapalenia płuc. Krew leciała mi z nosa i krwią też plułem. Mama moja okropnie płakała widząc miednicę pełną mojej krwi. Potem taka miejscowa znachorka powiedziała, że to całe dla mnie szczęście że ja to wszystko mogłem wypluć. Od tej choroby uzyskałem status osoby dorosłej.
Przez Pietuchowo do kadetów
Gdy nastała wiosna 1942 roku, mój brat Janusz, już jako żołnierz wojsk polskich przybył do kołchozu z pismem zezwalającym nam na opuszczenie tego miejsca zsyłki. Wyjechaliśmy wołami, które wiozły zboże do stacji kolejowej Pietuchowo, a stamtąd do Taszkientu i dalej na południe Uzbekistanu. Tam Mama nasza została przyjęta do PSK (pomocnicza służba kobiet), zaś ja do kadeckiej szkoły wojskowej, no bo małoletni. W tym miejscu mała uwaga, bowiem całkiem poważnie zachorowałem na malarię, ale bałem się iść do szpitala aby nie pozostać tu po ruskiej stronie, bo właśnie szykowano się do wyjazdu. Mieliśmy przepływać Morzem Kaspijskim do Iranu. Tak więc do stacji kolejowej trzeba było przejść na piechotę kilkanaście kilometrów, a ja byłem słaby jak mysz. Wiem że bardzo kolegom swoim, maszerującym w zwartym szyku przeszkadzałem, bowiem nie mogłem iść prosto tylko zataczałem się jak pijany. Wola wytrwania była jednak dość spora, więc jakoś doszedłem.
Tam w Krasnowodsku nad Morzem Kaspijskim jakimś cudem znalazł mnie mój brat i dał mi jakieś konserwy do jedzenia oraz kubek wódki do wypicia. To mi chwilowo pomogło, więc poszliśmy z kilkoma kolegami aby w tym granicznym morzu spłukać z siebie ten ruski brud. Niestety nie bardzo nam się to udało bowiem morze z tej strony było tak płytkie i brudne, że mimo iż odeszliśmy od brzegu jakieś 500 metrów to woda nie sięgała nam nawet do pasa, a po wierzchu tej wody pływały duże oka ropy naftowej. Mimo tego wychlapaliśmy się, ale potem po wysuszeniu nie można było rozczesać włosów i musieliśmy skosić włosy „na zero”. To i tak później czekało wszystkich ze względu na higienę, ale my byliśmy pierwszymi. To całe nasze bractwo było wymizerowane, zawszone i schorowane. Tak więc czekały nas wszystkich dokładne kąpiele, strzyżenia, zmiany odzieży i dla wielu szpital, w tym także dla mnie.
W Teheranie trafiłem do wielkiego szpitala, gdzie po jakimś czasie uznano mój stan za beznadziejny chociaż mi tego nie powiedziano ale zostałem wyniesiony do tak zwanej powszechnie wykańczalni, to jest do baraku gdzie już tylko ksiądz krążył cały dzień. Mnie także ten ksiądz namawiał na spowiedź i komunię, ale ja uporczywie odmawiałem, bowiem jako dobry obserwator zauważyłem, że kogo tylko ten ksiądz wyspowiadał to w niedługim czasie przychodził taki sanitariusz i nakrywał pacjenta prześcieradłem razem z głową. A ja jednak miałem chęć jeszcze pożyć ileś tam czasu. Gdy stan mój polepszył się i znowu mieli mnie przenosić do głównego budynku, ten księżulek przyszedł do mojego łóżka i z humorem powiedział: ”no i wybroniłeś się wojaku”. A ten wojak to była sama skóra i kości, aż mnie wszędzie własne gnaty uwierały. Wkrótce jednak nabrałem takiego apetytu, że prawie cały czas przesiadywałem w kuchni szpitalnej, a te kobieciny robiły, co mogły, aby mnie dokarmić. Przy wypisie ze szpitala ten pan wypisujący powiedział, patrząc na mnie mocno podejrzliwie, że nic tu z moich rzeczy nie ma, bowiem przy moim nazwisku jest krzyżyk, to znaczy że opuściłem ten świat na amen. Dali mi jakieś ciuszki zastępcze i tak zawieźli do mojej szkółki kadeckiej. W ten sposób przepadły wszystkie moje pamiątki, które miałem w kieszeniach ubrania, Ale mogłem już nareszcie strząsnąć z siebie nawet pamięć, gdyby to było możliwe, o tym kraju, z którego udało mi się ujść żywym.
[Jurka poznaliśmy w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku. Był elektronikiem. Przedtem mieszkał, a zapewne i pracował, w Radiówku, w „radiostacji im. Mariana Buczka”, czyli w zagłuszarce Radia Wolna Europa na Warszawę.
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=4781&Itemid=80
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 648 odsłon