Siewcy moralnego gnoju, czyli anatomia lewackiej rewolty
W 2020 roku staliśmy się celem zmasowanego ataku, który miał zdestabilizować państwo polskie i utorować „opozycji totalnej” drogę do władzy. W myśl planów snutych w zaciszu brukselskiego gabinetu Donalda Tuska, to właśnie „ulica i zagranica” miały obalić „pisowski reżim” i umożliwić wprzęgnięcie Polski w rydwan polityki niemieckiej, której najnowszym wcieleniem jest (anty)koncepcja sfederowanych Stanów Zjednoczonych Europy. Mitycznej ojczyzny nowego proletariatu, formowanego z różnej maści dziwaków, moralnych wykolejeńców i nielegalnych imigrantów, którym przewodzić ma współczesna rasa panów, rekrutująca się spośród licznej rzeszy unijnych biurokratów, całkowicie oderwanych od swoich narodowych korzeni i ulepionych na podobieństwo herosa brukselskich salonów – Georga Sorosa.
Wcześniej podejmowano już takie próby, gdy sieroty po PRL-u, występujące pod firmą KOD-u, urządzały uliczne burdy, a pseudodemokratyczna opozycja serwowała nam sejmowe jasełka i różnego rodzaju ciamajdany. Jednak środowiska te skompromitowały się, gdy wyszło na jaw, że lider KOD-u okradał puszki z datkami zbieranymi na walkę z PiS-em, a „złotousty” Rysiek, zamiast uczestniczyć w świątecznej blokadzie Sejmu, wybrał egzotyczną Maderę na miejsce intymnych schadzek ze swoją partyjną koleżanką. Dlatego zagraniczni mocodawcy wyznaczyli kolejną grupę warchołów do ataku na znienawidzony reżim, zapewniając im szczodre subsydia i medialne wsparcie oraz koordynując zamieszki z polityczną akcją organizowaną w Brukseli. Padło tym razem na wściekłe feministki ze Strajku Kobiet, a rozpoczęcie wojny obwieścili Polakom z sejmowej trybuny lewicowi politycy i plugawe ulicznice awanturujące się w naszych miastach.
O tym, że ówczesne władze uznały ten atak za poważne zagrożenie świadczą słowa Jarosława Kaczyńskiego, który nawet wygłosił specjalne przemówienie odnoszące się wprost do tych skandalicznych ekscesów. Prezes PiS na tę okoliczność wpiął sobie w klapę marynarki emblemat „Polski Walczącej”, co miało wywołać odpowiednie skojarzenia wśród jego zwolenników. Wystąpienie Kaczyńskiego, oprócz wyjaśnienia kwestii prawnych związanych z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji eugenicznej, zawierało też słowa potępienia dla ataków lewackich bojówek na kościoły i księży katolickich. Było też wezwaniem do obrony, ponieważ jego zdaniem: „Ten atak, był atakiem, który miał zniszczyć Polskę, miał doprowadzić do triumfu sił, których władza w gruncie rzeczy zakończy historię narodu polskiego, tak jak dotąd go żeśmy postrzegali”. Kaczyński zaapelował więc do zwolenników swojej partii o aktywne włączenie się w obronę świątyń profanowanych przez współczesnych bolszewików, które były chronione jedynie przez spontanicznie organizujące się zastępy patriotów i zbulwersowanych parafian. Zwrócił się również do organów porządku publicznego o porzucenie biernej postawy i zdecydowane reagowanie na przypadki łamania prawa przez lewackich hunwejbinów, często dopuszczających się czynów na jakie nie poważyli się nawet komuniści w czasach PRL-u.
W tym miejscu należy więc postawić zasadnicze pytania: Czy istotnie zagrożenie było aż tak poważne, jak malował to ówczesny obóz rządzący? Czy mieliśmy do czynienia z początkiem lewackiej rewolty? Prawdą jest to, że rozwydrzone małolaty wrzeszczały wtedy: „Wyp…dalać! Idziemy po was!”. Jednak w Poznaniu wystarczyła wstrzemięźliwa reakcja grupy kibiców pilnującej kościoła, aby awanturnicy salwowali się paniczną ucieczką i wezwali na pomoc policję, którą chwilę wcześniej bez ograniczeń lżyli i opluwali. Paranoja i groteska, ale tak właśnie wyglądał ten bunt nowego proletariatu, składającego się w przeważającej mierze z młodych dziewuch, zmanipulowanych i niewiele wiedzących o dorosłym życiu, bo najczęściej będących jeszcze na utrzymaniu swoich rodziców. Przewodziły im agresywne feministki, które nierzadko były zatrudnione w instytucjach samorządowych lub na uniwersytetach, a szczuli je i zachęcali do burd lewicowi demagodzy, którzy na tych zamieszkach zbijali kapitał polityczny. Nie było też dziełem przypadku, że największe natężenie awantur miało miejsce w tych miastach, gdzie rządzili przedstawiciele formacji lewicowych lub liberalnych. Protesty te przypominały sceny z rewolucji seksualnej, która w latach 60-tych ubiegłego wieku przetoczyła się przez kraje zachodnie i właśnie w tamtych wydarzeniach oraz w ideologii „postępu”, należy doszukiwać się inspiracji dla tego buntu. Tym bardziej, że motywem przewodnim tych paroksyzmów wściekłości była apoteoza żeńskich genitaliów, prezentowanych w sposób niezwykle wulgarny, oraz propagowanie niczym nieskrępowanej kopulacji. A jeśli do tego dodamy bezwzględny i konsekwentny atak na pozostałości patriarchatu w naszym życiu społecznym, to możemy dostrzec wyraźne zarysy (anty)koncepcji zrodzonej w zaczadzonych mózgach lewicowych pseudoelit. Przypomina to sceny z filmu Juliusza Machulskiego – „Seksmisja” z 1983 roku, w którym nakreślił on „proroczą” wizję totalitarnego matriarchatu, a nawet świata bez mężczyzn, zdominowanego i rządzonego przez kobiety, które jakoś (lepiej lub gorzej) radziły sobie z popędem seksualnym, tłumionym przymusowo aplikowaną farmakologią i przekierowaniem aktywności życiowej na pęd do robienia kariery. Skąd my to znamy? Oczywiście z autopsji i z chorych rojeń lewicowych aktywistek, które w myśl sloganu głoszącego, że: „Liga broni, liga radzi, liga nigdy was nie zdradzi” – wyprowadzały na ulice otumanione małolaty, żeby pod przewodnictwem Marty Lempart – lesbijki i wojującej feministki – „posprzątać burdel po PiS” i zaprowadzić „nowy ład” w naszym życiu społecznym.
Całą retorykę tzw. Strajku Kobiet można by sprowadzić do jednego hasła: Samiec twój wróg! No i rzecz jasna do hitu lempartowych wybryków, a więc do prymitywnego i wulgarnego – wyp…dalać! Przekaz werbalny płynący z ich strony miał więcej wspólnego ze sposobem komunikowania się meneli niż z zasadami debaty publicznej obowiązującej w cywilizowanym świecie. Nic więc dziwnego, że demonstrantki spotykały się z podobną reakcją ze strony normalnych obywateli, zaszokowanych ich zachowaniem, którym trudno było pojąć i zaakceptować to niezwykłe natężenie chamstwa, nierzadko połączonego z wandalizmem. Poza tym, jakby się zastanowić, to można by dojść do przekonania, że ta cała chryja nie miała racjonalnych podstaw, ponieważ faktycznie żyjemy w czasach mocno sfeminizowanych i powinniśmy raczej ubolewać nad upadkiem etosu męskości, bo niestety mamy do czynienia z niepokojącym zjawiskiem zniewieścienia mężczyzn, którzy coraz częściej ulegają dyktaturze wściekłych i wrzeszczących bab. Zjawisko to doskonale odmalowała w swojej piosence Danuta Rinn, która już w latach 70-tych ubiegłego wieku zadawała istotne pytania, będące również w naszych czasach niezwykle aktualnymi: „Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy. Orły, sokoły, herosy!? Gdzie ci mężczyźni na miarę czasów. Gdzie te chłopy!?”. No właśnie, gdzie…? I w tym chyba tkwi sedno sprawy, co można skwitować dowcipną uwagą Maksa Paradysa, bohatera „Seksmisji”, który, postawiony przed kobiecym trybunałem, wykrzyczał: „Sfiksowałyście boście chłopa dawno nie miały! Chłopa wam trzeba!”. No tak, zapewne to prawda, ale biorąc pod uwagę niewielkie walory umysłowe i estetyczne oraz paskudny charakter cechujący przedstawicielki tej feministycznej hołoty, to jest wątpliwym, aby Marta Lempart znalazła swojego amatora. W tym kontekście wręcz piramidalnie głupio wybrzmiały pretensje feministek do Anji Rubik, która zrobiła sobie nagą sesję z błyskawicami i flarą do „Vogue Polska”, wyrażając w ten sposób poparcie dla Strajku Kobiet. Jedna z jego liderek, Karolina Micuła, stwierdziła, że: „Jeśli wielkie magazyny i mainstreamowe media wciąż będą obracać się wyłącznie w ukutych przez patriarchat wzorcach (…) to nie jest rewolucja. (…) Dlaczego „Vogue Polska” nie ma szacunku do naszej rewolucji? Dlaczego boi się wziąć na okładkę Martę Lempart, skoro w środku to z nią znajduje się wywiad? (…) Dlaczego duże pisma boją się kobiety o nienormatywnej urodzie, która w dodatku lubi siebie i w pełni akceptuje?”. Trzeba przyznać, że to zaiste zdumiewające żądanie, ponieważ taka okładka mogłaby skuteczniej wywoływać impotencję u mężczyzn, niż wszystkie razem wzięte problemy życiowe dotykające ich populację… Dlatego wydaje mi się, że na podsumowanie tej całej hucpy bardziej adekwatnym będzie inne hasło, będące parafrazą propagandowego sloganu z czasów stalinowskich, a mianowicie: Lemparcice na traktory! I nie ma się co obrażać, w końcu mamy równouprawnienie, a jak wiadomo praca uszlachetnia, szczególnie, gdy jest społecznie pożyteczna.
Geneza feministycznego buntu
Nie zamierzam się zagłębiać w dywagacje natury ideologicznej czy światopoglądowej, ponieważ takich rozważań jest aż nadto w debacie publicznej, chcę natomiast poświęcić nieco uwagi tzw. kuchni politycznej i osobnikom odpowiedzialnym za upichcenie tego niestrawnego bigosu, który w 2020 roku zaserwowali nam różnej maści politykierzy i awanturnicy. Na początek zajmijmy się więc lewą stroną barykady, czyli tzw. Strajkiem Kobiet. Kto tak naprawdę stoi za tą akcją? Nie ulega wątpliwości, że jest to kontynuacja działań zainicjowanych jeszcze w 2016 roku przez Partię Razem, SLD i parę innych lewackich organizacji, które chciały zmobilizować ulicę do poparcia projektu ustawy o liberalizacji prawa aborcyjnego. Organizowane wtedy czarne marsze smutnych kobiet, demonstrujących z charakterystycznymi wieszakami w dłoniach, przerodziły się w Ogólnopolski Strajk Kobiet, nad którym przejęła kontrolę Marta Lempart, wspierana przez lewicowe aktywistki, masowo produkowane na naszych uniwersytetach. W tamtym czasie parlamentarna ofensywa lewactwa, jak również uliczny sabat czarownic, zakończyły się klęską i można się było spodziewać, że opinia publiczna na dłuższy czas będzie miała spokój w tej materii. Jednak pod wpływem narastających kłopotów w obozie „zjednoczonej” prawicy, Jarosław Kaczyński ponownie postanowił otworzyć tę „puszkę Pandory”, aby „ciemny lud” pod presją nowych nieszczęść odwrócił swój wzrok od jego nieudolności w rządzeniu państwem. Ta zagrywka powiodła się znakomicie i na ulice naszych miast wypełzło wszelkiego rodzaju plugastwo, zatruwając życie publiczne jadem nienawiści…
Uliczne awantury feministek były kolejną odsłoną walki z rządem PiS-u. Jak nie udało się go obalić brukselskim komisarzom, kijowskim kodziarzom, sekielskim antyklerykałom, sierotom po PRL-u i tęczowym biedronitom, to w końcu z braku innych pomysłów do akcji weszły wojujące aborcjonistki. Dla „opozycji totalnej” każdy pretekst był dobry, aby siać anarchię i zgorszenie, bo według ich kalkulacji, takie uliczne ekscesy miały obalić prawicowy rząd i utorować im drogę do władzy. Jednym marzyła się lewicowa dyktatura, która miała przeorać polską glebę tak głęboko, aż zmieni się świadomość i preferencje Polaków, na wzór i podobieństwo „postępowych” społeczeństw zachodnich. Innym zaś przyświecały bardziej prozaiczne motywy, po prostu chcieli się ponownie dorwać do państwowego koryta. Ale jest coś, co połączyło tych siewców moralnego gnoju, to jest nienawiść do wszystkiego, co jest esencją polskości, bo podobnie do swojego patrona, Donalda Tuska, uważają, że „polskość to nienormalność”. Takie jest właśnie wyznanie wiary współczesnych proletariuszy, którzy, w myśl nauk Karola Marksa, „ojczyzny nie mają”, tylko stanowią część światowego proletariatu, dążącego do „obalenia przemocą całego dotychczasowego ustroju społecznego”. Obecnie ten nowy proletariat nie rekrutuje się już z fabrycznych robotników, bo większość przemysłu przeniosła się na Daleki Wschód, a poza tym podniósł się poziom świadomości społecznej i coraz trudniej jest głosicielom rewolucji żerować na ludzkiej ciemnocie. Dlatego współczesnych proletariuszy rekrutuje się z pseudointeligenckiego getta, z anarchistycznych komun i narkomańskich squatów, ze środowisk sodomickich i komunistycznego ubekistanu. Ale także coraz częściej spośród rozwydrzonej i zdeprawowanej młodzieży, która, z braku odpowiednich celów życiowych, szuka możliwości wyżycia się i dania upustu swoim frustracjom, a to prowadzi ją wprost w objęcia apostołów „postępu”. Jednym słowem mamy do czynienia z obrzydliwym i cynicznym wykorzystywaniem ludzi zmanipulowanych i zagubionych do realizacji niecnych i skrzętnie przed nimi ukrywanych celów.
Jaki więc cel i plan mieli wywrotowcy w 2020 roku? Cel już wskazałem, czyli destabilizacja państwa i zdobycie władzy, co jasno sprecyzowały liderki Strajku Kobiet, domagające się natychmiastowej dymisji rządu! Wiele wskazuje na to, że towarzyszka Lempart wcale nie miała ochoty na jakiekolwiek negocjacje i od samego początku dążyła do eskalacji protestów, które miały doprowadzić do upadku gabinetu Mateusza Morawieckiego, bo wtedy „konieczny byłby rząd techniczny”. W takiej sytuacji, jej zdaniem, następnym krokiem „powinny być wybory, w których wybierzemy sobie Sejm, który będzie głosował tak, jak życzą sobie ludzie [zapewne miała na myśli feministki – W.P.], a nie tak, jak życzą sobie liderzy partyjni czy Kościół. Temu miała służyć Rada Konsultacyjna, żeby już nigdy nie było tak, jak było”…
Plan tej rebelii był zaś taki, żeby pod pretekstem sprzeciwu wobec zaostrzenia prawa aborcyjnego wyprowadzić na ulicę jak największą liczbę ludzi i wszcząć awantury, które mogłyby się przerodzić w coś poważniejszego, zwłaszcza, gdyby doszło do rozlewu krwi. Według cwanego założenia taranem tej rewolty miały być otumanione kobiety, bo zakładano, że organy porządkowe będą wobec nich bardziej wstrzemięźliwie stosować środki przymusu bezpośredniego, co na początku rzeczywiście miało miejsce. Kalkulowano też, że obrazy kobiet bitych przez policję, masowo rozpowszechniane w sprzyjających buntowi mediach i Internecie, wzburzą bierną część społeczeństwa i zapewnią większą sympatię dla awanturujących się ulicznic. Inicjatorom buntu mogło się wydawać, że wszystko rozwija się po ich myśli, bowiem społeczeństwo umęczone pandemią, sfrustrowane kolejnymi obostrzeniami i zmagające się z narastającym kryzysem, wyczerpało już swoją cierpliwość, czego dowodem były coraz częstsze protesty różnych środowisk. Dlatego skorzystano z dogodnego pretekstu, jakim był wyrok Trybunału Konstytucyjnego i wyprowadzono na ulice bojowniczki, które z hasłem: „Moja macica, moja sprawa!” – ruszyły obalać znienawidzony reżim PiS-u. Na tę okoliczność zostały nawet specjalnie ubojowione, ponieważ charakterystyczne wieszaki zamieniono im na błyskawicę, przypominającą runiczne symbole używane przez formacje hitlerowskie. Początek protestów wydawał się być udanym, bowiem frekwencja zaskoczyła nawet samych organizatorów, a emocje podgrzewała histeryczna kampania medialna. Szerokim strumieniem płynęły pieniądze, bo z samej tylko zrzutki internetowej uzyskano około 1,5 mln zł, a poparcie okazał im cały liberalno-lewicowy establishment. Liczono również na „efekt kuli śniegowej” i przyłączenie się do buntu innych środowisk protestujących przeciwko rządom PiS-u. Pomimo tego, że feministyczne protesty były od samego początku doskonale zorganizowane i skoordynowane, to starano się ukryć ten fakt, szerząc mit o ich spontanicznym i oddolnym charakterze, czemu miało sprzyjać ograniczone zaangażowanie polityków z partii opozycyjnych. Buntownicy mieli więc w ręku wszystkie potrzebne atuty: pogarszające się nastroje społeczne, pogłębiający się kryzys, nieudolność rządu, duże środki finansowe i medialne wsparcie, bojowy aktyw i wściekłe tłumy. Jednak wtedy coś nie pykło i rewolucja nie wybuchła…
Klęska urojonej rewolucji
Dlaczego w 2020 roku zamiary buntowników spaliły na panewce i nie udała im się zamierzona rewolta? Jedni będą się w tym doszukiwać boskiej interwencji, co od czasu „cudu nad Wisłą” i pogromu bolszewików w 1920 roku jest u nas tendencją bardzo rozpowszechnioną. Inni zaś będą to przypisywać „geniuszowi” prezesa Kaczyńskiego, przez wielu jego zagorzałych czcicieli nazywanego nawet Naczelnikiem Państwa, co budzi jednoznaczne skojarzenia z osobą Pierwszego Marszałka. Ja jednak wolę te wydarzenia poddać chłodnemu osądowi i analizie wolnej od rozważań metafizycznych i abstrakcyjnych. Interesują mnie tylko niezbite fakty, a te pokazują nam, że główną przyczyną ówczesnej klęski lewactwa było „zmęczenie materiału” i intelektualna słabość przywódców rebelii. Potwierdzeniem tego może być opinia wyrażona przez Pawła Wrońskiego, dziennikarza „Gazety Wyborczej”, który narzekał na to, że: „Opozycja ma ewidentny problem z przywództwem, ma kilku liderów partyjnych, ale nie ma pełnokrwistych liderów. Przywódcy opozycji ulicznej, jak Marta Lempart, od polityki gabinetowej się odcinają, zaś hasło »wyp…dalać« ma duży potencjał emocjonalny, ale niewielki polityczny”. Można więc przyjąć, że miałkość i bylejakość prowodyrów zamieszek ulicznych były podstawowym czynnikiem autodestrukcyjnym, który doprowadził do kompromitacji Strajku Kobiet i w konsekwencji do załamania się tej feministycznej (anty)koncepcji.
Lewacy źle rozpoznali i błędnie ocenili nastroje społeczne, bo pomimo tego, że większość narodu była już zmęczona pandemią, kryzysem i rządami PiS-u, to jeszcze nie oznaczało, że Polacy oczekują reaktywacji komuny, którą w przeszłości tak dobrze poznali. W przeciwieństwie do społeczeństw zachodnich, niemających większego pojęcia o zbrodniczym charakterze dyktatury proletariatu, my jesteśmy zaszczepieni na komunizm i szukanie u nas poparcia dla kolejnych marksistowskich eksperymentów musi w efekcie przypominać syzyfową pracę. Potwierdzeniem tego jest utrzymująca się od wielu lat niepopularność partii lewicowych, które nie potrafią uzyskać znaczącego sukcesu wyborczego. I nie zmienią tego żenujące piruety wykonywane przez czerwony tercet egzotyczny (Czarzasty, Zandberg i Biedroń), bo do wywołania prawdziwego buntu potrzeba zapalnego podłoża społecznego, czyli przysłowiowej beczki prochu, którą spiskowcy mogliby podpalić, żeby rozniecić w ten sposób płomień rewolucji. Wszystkie dotychczasowe rewolucje miały podłoże socjalne, bo wynikały z nędzy i frustracji najniższych warstw społecznych. Czasami przyłączało się zrewoltowane żołdactwo, ale nigdy nie udało się wyprowadzić na ulicę ludzi sytych i rozleniwionych wygodnym życiem. Brud, smród i ubóstwo, połączone organicznie z umysłową ciemnotą, były zawsze najlepszym paliwem napędzającym piekielną machinę rewolucji. W omawianym okresie, nie było w Polsce takiego podłoża i nawet robotnicze bunty z czasów PRL-u miały swoją przyczynę w pogarszających się warunkach bytowych. Mam też wątpliwości, czy utuczonym na państwowym wikcie „rewolucjonistom”, zasiadającym w sejmowych ławach, udałoby się wywołać rewolucję w fawelach – brazylijskich dzielnicach nędzy, gdzie istnieją wręcz idealne warunki do wybuchu buntu. Dzisiejsza lewica jest kompletnie oderwana od życia i nie rozumie problemów nurtujących większość ludzi, bo zbyt mocno pogrążyła się w hedonizmie, sodomii i oparach absurdalnych (anty)koncepcji, kreślonych przez pseudointelektualnych doktrynerów, którzy tak naprawdę gardzą ludźmi pracy, bo już od dawna czują się częścią elity całkowicie wyalienowanej ze społeczeństwa.
Kto więc w Polsce miałby spełnić rolę francuskich sankiulotów szturmujących mury Bastylii, czy czerwonych marynarzy zdobywających Pałac Zimowy? Oskarki i Julcie histerycznie wrzeszczące na ulicach naszych miast? To żenujące towarzystwo nie miało w 2020 roku żadnych szans na obalenie władzy PiS-u, a poza tym nie chodziło im wcale o zmianę wygodnego dla nich systemu, oni chcieli wyłącznie korzystniejszego dla siebie podziału dóbr i przyzwolenia na niemoralne prowadzenie się. Ci nieudolni hunwejbini, kierujący się wyłącznie egoizmem i samouwielbieniem, nie potrafili pozyskać poparcia innych grup społecznych i w konsekwencji skazali się na izolację. Nie przyłączyli się do nich górnicy, bo chcieli im zamknąć kopalnie, ani rolnicy, bo chcieli im zlikwidować hodowle zwierząt, ani przedsiębiorcy, bo chcieli ich jeszcze bardziej opodatkować. Nie znaleźli nawet zrozumienia u przeciwników zaostrzania restrykcji epidemicznych i antyszczepionkowców, bo chcieli nas wszystkich przymusowo zaszczepić i karać za brak maseczek. Nie wspominając już o mięsożercach, tradycjonalistach, katolikach, patriotach i innych przedstawicielach realnego świata, bo nic ich nie łączyło i nie łączy z miłośnikami diety wegańskiej, ateistami, kosmopolitami i nawiedzonymi ekologami, którzy na siłę chcą nam urządzać nasze życie. Tak naprawdę, to nikt normalny się do nich nie przyłączył. Mieli nawet problem z przeciągnięciem na swoją stronę lumpenproletariatu, bo socjal rozdawał rząd, a darmową zupę Kościół i samorządy. Cóż więc buntownicy mogli zaoferować „ciemnemu ludowi”? Poza tematami zastępczymi interesującymi jedynie marginalne środowiska nie mieli do zaoferowania nic atrakcyjnego, a pustosłowie ich sloganów można było łatwo zweryfikować w dobie Internetu. Podobno najlepsze interesy robi się na ludzkiej biedzie i głupocie, lecz Polacy nie są aż tak biedni i aż tak głupi, żeby dać się wykołować lewakom. Dlatego najlepszą odpowiedzią na głoszone przez nich brednie będzie celna riposta Kazimierza Pawlaka, bohatera filmu „Kochaj albo rzuć”, który, zaczepiony na lotnisku w Chicago przez hipisa żebrzącego o wsparcie dla homoseksualistów i narkomanów, bez wahania odparł: „Niech głupszego od siebie poszuka”.
Wydaje się, że feministyczny bunt poprawnie zdiagnozował Marcin Makowski, który uznał, że przedstawione postulaty były „jak z Sejmu Dzieci i Młodzieży, skład – wiekowo i politycznie – niczym z reanimowanego Komitetu Obrony Demokracji, [a] powołana przez Strajk Kobiet Rada Konsultacyjna (…) wyglądała jak autosabotaż”. Zauważył też, że „domagając się spełnienia kompletnej agendy lewicowej, z wypowiedzeniem konkordatu, legalną aborcją i pełnią praw dla osób LGBT, Strajk Kobiet (…) rozmijał się z oczekiwaniami większości Polaków”. W tym kontekście chyba już nikt nie ma złudzeń, co do prawdziwego charakteru tych ulicznych ekscesów, ponieważ organizatorzy ujawnili swoje prawdziwe intencje i oblicze. Wbrew temu co głosili, ich rewolucja nie była kobietą, lecz podobnie do rewolucji bolszewickiej w Rosji, czy trockistowskiej w Hiszpanii, miała wyraźną twarz lub raczej mordę żydobolszewika. Jeśli bowiem na czele tamtych rebelii stali Lenin i Trocki, wywodzący się spośród „narodu wybranego”, to buntowi feministek przewodziła równie koszerna i szczerze bolszewicka Rada Konsultacyjna. Pomimo zabiegów dezinformacyjnych podejmowanych przez Martę Lempart, wiele wskazuje na to, że pochodzi ona z rodziny żydowskiej, mocno zasłużonej na polu utrwalania władzy ludowej w czasach PRL-u, a dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że jej familia wykazuje wielką „zaradność” w przedmiocie handlu nieruchomościami, przez co podobno wchodziła w konflikt z prawem. W skład Rady Komisarzy Ludowych Strajku Kobiet weszli też: Monika Płatek – nauczycielka akademicka i lewicowa aktywistka, która zabłysnęła tezą, jakoby „w związkach jednopłciowych rodziło się tyle samo dzieci, a często więcej niż w związkach różnopłciowych”; Michał Boni – polityk Platformy Obywatelskiej, tajny współpracownik SB i kłamca lustracyjny, a także Paweł Kasprzak – lider Obywateli PRL-u i zagorzały obrońca ubekistanu oraz Barbara Labuda – „kombatantka” z marca 1968 roku, która przeszła drogę polityczną od Unii Demokratycznej i Unii Wolności po Wiosnę Biedronia, i jak sama wspomniała, to nawet jej towarzysze z KOR-u uważali, że ona „ma odjazd, ma takie jedno odchylenie, takie zboczenie, ten feminizm”. Wystarczyło przywołać tylko kilka nazwisk składających się na kierownictwo Strajku Kobiet, aby dojść do wniosku, że tej inicjatywy nie można określić jako niezależnej i oddolnej, ponieważ była ona kolejną cwaną próbą wykorzystania ludzkiej naiwności do załatwienia spraw, które nie miały nic wspólnego z obroną tzw. kompromisu aborcyjnego. I nie zmieniło tego dokooptowanie niezbyt rozgarniętej Nadii Oleszczuk, niegdyś biorącej udział w obradach Sejmu Dzieci i Młodzieży, która przyznała, że znalazła się w głównym organie Strajku Kobiet ze względu na jej młody wiek. Dlatego nie może dziwić, że z protestujących uszła para, oraz że młodzi hunwejbini, których jedynie symbolicznie dopuszczono do głosu, poczuli się zmanipulowani i oszukani przez „dziadersów” – starych wyjadaczy politycznych, którzy nie tylko nie wyczuli nastrojów społecznych, ale wręcz stworzyli „grupę rekonstrukcyjną III RP”. W tej sprawie oburzenie wyrazili również anarchiści z warszawskiego kolektywu „Syrena”, bowiem z wielkim niezadowoleniem przyjęli to, że w składzie Rady Konsultacyjnej zabrakło prostytutek…
Lempart buńczucznie oznajmiła, że ogłoszone przez nią postulaty miały być „ścieżką wyjścia z bagna”, lecz rację miał raczej Makowski, który uznał, że z tych „postulatów wyłaniał się obraz rewolucji społecznej, pisanej (…) nie przez ludzi, którzy chcą cokolwiek w Polsce zmienić, ale przez zradykalizowaną wersję Sejmu Dzieci i Młodzieży”. Bo czyż można brać na poważnie bałamutne tezy głoszone przez aktywistki ze Strajku Kobiet, które same pogrążone są w moralnym szambie? I żeby nie być gołosłownym wystarczy zacytować ich liderkę, która w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, zapytana o stosunek do dzieci, przyznała: „Nie mam instynktu. Potwornie mnie nudzą. Nie umiem z nimi rozmawiać, dopóki nie zaczną rozsądnie gadać. Byłyśmy [z partnerką – W.P.] niedawno na wakacjach w hotelu, gdzie nie przyjmuje się rodzin z dziećmi. Nikt nie biegał z lodami między leżakami, nikt nie wrzeszczał w basenie. Ludzie byli tak szczęśliwi, że jest cicho, że rozmawiali ze sobą szeptem i nie gadali przez telefon”. Na pytanie zaś: Czy woli mieć „psy zamiast dzieci?” – odpowiedziała: „Możliwe, że trochę traktujemy je jak nasze córeczki”. To szczere wyznanie towarzyszki Lempart jest niczym innym, jak tylko obrazem całkowitego upadku moralnego! I jeśli ktokolwiek szykuje „piekło dla kobiet”, to właśnie fanatyczne feministki, pozbawione jakichkolwiek wyższych uczuć i naturalnych instynktów macierzyńskich. Można także podejrzewać, że publicznie okazywana empatia dla zwierząt jest tylko marketingowym zabiegiem mającym uczłowieczyć ich wizerunek, bowiem, aby się o tym przekonać wystarczy przypomnieć sobie haniebny czyn Joanny Scheuring-Wielgus, która oddała swoje dwa psy do schroniska, gdy tylko zaczęły jej przeszkadzać w urządzeniu się w nowym mieszkaniu. W tej sytuacji pewną nadzieję może budzić deklaracja Sylwii Spurek, która obwieściła światu na Twitterze, że nie zamierza się w ogóle rozmnażać i nie urodzi nam kolejnego lewaka…
Możliwe, że Marta Lempart uwierzyła w słowa Magdaleny Środy, że ona „jest Wałęsą naszych czasów”, lecz faktycznie nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością, bo skali zorganizowanego przez nią buntu nie da się nijak porównać z festiwalem Solidarności. Odmienny był także kontekst społeczny, ponieważ, jak to słusznie zauważył Piotr Duda: „Solidarność tworzyła się pod krzyżem, a obecne protesty atakują kościoły i księży”. Natomiast w zakresie prymitywizmu i głupoty Lempart pobiła na głowę nawet legendarnego TW Bolka, bo, pomimo legitymowania się wyższym wykształceniem i posiadania zaplecza „profesorskiego”, okazała się zaskakująco odporna na wiedzę. Organizatorzy Strajku Kobiet w ogóle nie rozumieją charakteru Polaków, co nie powinno dziwić, bowiem dorastali jeszcze w czasach PRL-u, zanurzeni w toksycznych oparach marksizmu, który na wskroś przeniknął ich pseudointeligenckie getto. Poza tym cechuje ich zdumiewające i nieuprawnione poczucie wyższości oraz charakterystyczna dla wielu wykształciuchów pogarda dla „ciemnego ludu”, a wielką zajadłość w atakowaniu polskiego patriotyzmu i Kościoła katolickiego można w pewnym sensie wytłumaczyć ich szczerze bolszewicką formacją umysłową, wzmocnioną dodatkowo koszernym pochodzeniem. Stąd właśnie brak u nich skrupułów podczas profanowania miejsc kultu religijnego oraz pomników upamiętniających męczeństwo i bohaterstwo naszego narodu. Oni po prostu nie poczuwają się do jakichkolwiek związków z narodem polskim, oni nie chcą z nami żyć w symbiozie, oni chcą nas podbić i zapanować nad nami, a w konsekwencji bezlitośnie żerować na naszej krwawicy…
Buntownicy popełnili jednak wielki błąd nie doceniając przenikliwości Polaków, którzy, wbrew fałszywym opiniom o polskiej naiwności i głupocie, nie dali się wywieść w pole i dobrze odczytali antypolski charakter szykowanej nam rewolucji. Wielu moich rodaków niezbyt gorliwie spełnia religijne praktyki lub w ogóle przestało wierzyć w nadprzyrodzone byty. Nie zawsze też potrafią manifestować swój patriotyzm i przywiązanie do ojczyzny, ale na profanowanie świętości narodowych nie będzie ich zgody. Można powiedzieć, że my Polacy kierujemy się zasadą – „żyj i daj żyć innym”, bo znamy wysoką cenę wolności. Tymczasem propagatorzy „postępu”, w imię fałszywie pojętej tolerancji, nie pozwalają nam egzystować po swojemu, ponieważ chcą nas przerobić na podobieństwo tęczowych społeczeństw zachodnich, które dogorywają w konwulsjach śmiertelnej choroby multikulturalizmu, wywołanej przez wirusy marksizmu i liberalizmu. Lemparcicom wcale nie chodzi o przywrócenie kompromisu aborcyjnego, one żądają aborcji na życzenie, a w ogóle to chcą zniszczenia Kościoła katolickiego i religii, bo podobno walczą z zabobonami, chcą eliminacji patriotyzmu, bo rzekomo zagrażają im urojone „demony faszyzmu”. Domagają się też ograniczenia supremacji mężczyzn, bo gustują przeważnie w osobnikach swojej płci. Żądają specjalnych przywilejów dla seksualnych odmieńców i przywrócenia do łask ubekistanu, a także całkowitego ubezwłasnowolnienia Polski przez Unię Europejską, bo nic nie znaczą bez poparcia z Brukseli … Kto nie akceptuje całego pakietu tych bzdurnych i szkodliwych postulatów, kto ma wątpliwości lub zadaje za dużo kłopotliwych pytań, ten ma wyp…dalać! Ot i cała prawda o feministycznych protestach… Zawsze liczyli się tylko bezmyślni wykonawcy rozkazów wydawanych przez tęczowy komintern i oczywiście dobrostan przywódców nowego proletariatu…
Lempart i spółka nie wykazali się jakimkolwiek rozumem politycznym, ponieważ nie tylko nie potrafili porwać za sobą mas, ale także nie umieli stworzyć wspólnego frontu z resztą opozycji, którą najwidoczniej odstręczał plugawy charakter wystąpień i infantylizm postulatów Strajku Kobiet. Poza tym niejeden z opozycyjnych politykierów dostał po nosie, gdy chciał się ogrzać w ogniu protestów. Władysław Kosiniak-Kamysz usłyszał od Lempart, że ma „wyp…dalać z tym referendum”, a Szymkowi z TVN-u, gdy ten udzielił poparcia protestom, zakomunikowała: „Czy ktoś mógłby od nas powiedzieć panu Hołowni, żeby wyp…dalał? Bo my robimy rewolucję i nie mamy czasu zajmować się każdym politycznym palantem chętnym do powiezienia się na nas”. No cóż, już chyba widać w całej rozciągłości, że ścieżka, którą podążyły feministki prowadziła donikąd, co celnie skomentował Stanisław Janecki: „Cóż za upadek, żeby idolkami lewicowo-liberalnych elit były prymitywy i paździerze, jakich nie było nawet w społeczeństwie z dużym odsetkiem analfabetów. To jest absolutna klęska oświecenia, które ponoć reprezentują”.
Żenującego wizerunku Strajku Kobiet nie dało się poprawić w żaden sposób, a wszelkie podejmowane próby przypominały pudrowanie trupa, który niestety od czasu do czasu jest wyciągany z szafy przez jakiegoś politycznego machera. Nie pomogły w tym zabiegi naukowych „autorytetów”, tłumaczących, że błyskawice nie miały ideowych konotacji z symboliką nazistowską, bo nawet jeśli stanowiła ona tylko graficzną inspirację przy tworzeniu buntowniczego znaku, to i tak jest on wyrazem niedopuszczalnej agresji, której od dłuższego czasu doświadcza nasze społeczeństwo. Nic też nie zmieniły starania publicystów i dziennikarzy, którzy dokonując medialnej transkrypcji przekazu płynącego z feministycznego rynsztoka na język debaty publicznej, szukali usilnie uzasadnienia dla nadużywania wulgaryzmów i stosowania przemocy przez demonstrantki. Nie ocieplili ich wizerunku życzliwi im celebryci, bo zbyt często upodabniali się do swoich idolek, co sprowadzało ich do poziomu ulicznych lumpów, wywołujących uczucie obrzydzenia u normalnych ludzi. Nie pomogły również komediowe występy Marty Lempart, która na protestach często symulowała upadki i omdlenia, próbując wzbudzić współczucie u widzów TVN-u. Jednocześnie bowiem dawała upust swojej wściekłości, straszliwie kląc i plując na policjantów, co stało się przedmiotem zainteresowania prokuratury, podobnie jak ciemne interesy klanu Lempartów. W tym kontekście, jako ponury żart jawi się nam informacja, że liderka OSK została umieszczona na liście najbardziej wpływowych kobiet 2020 roku, sporządzonej przez brytyjski magazyn „Financial Times”, gdzie występowała obok Ursuli von der Leyen i prof. Sary Gilbert – pracującej nad szczepionką na koronawirusa. Także inicjowane przez Biedronia gniewne rezolucje Parlamentu Europejskiego nie przyniosły rezultatu, ponieważ były brutalną i niedopuszczalną ingerencją w nasze wewnętrzne sprawy, co tylko wzmacniało opór stawiany siłom „postępu” przez społeczeństwo polskie.
Dlatego, pomimo wściekłych wrzasków i kabaretowych wystąpień liderek Strajku Kobiet, stopniał w jesiennej szarudze entuzjazm Julek i Oskarków, którzy masowo opuszczali szeregi „rewolucjonistów”, zapewne czyniąc to pod presją rodziców i dziadków grożących im wstrzymaniem kieszonkowego, bo seniorzy mogli się poczuć zażenowani nędznym poziomem protestów, w jakich brały udział ich „pociechy”. Nie bez znaczenia było również to, że policja wreszcie zabrała się do roboty i zaczęła przywracać porządek na ulicach. Poszły więc w ruch pałki i gaz oraz posypały się liczne mandaty, a to mogło wywołać kryzys wiary nawet wśród najbardziej zapalczywych wyznawców ideologii „postępu”. Zwiększające się zaś w pewnym momencie natężenie protestów nie miało nic wspólnego z rosnącym potencjałem feministycznej „rewolucji”, a niewątpliwie wiązało się z próbą obalenia weta w sprawie bezzasadnego wiązania wypłaty środków z unijnego budżetu z tzw. praworządnością. Bo jak wiadomo: „Sekcja specjalna zawsze lojalna!”. W ten sposób feministki, robiąc dym na ulicach naszych miast, spłacały dług zaciągnięty u brukselskich komisarzy i jednocześnie dopingowały ich do zwiększania presji wywieranej na Polskę. Lempart sama to zresztą przyznała, pisząc na łamach „Gazety Wyborczej”, że: „Zadanie dla nas to presja na UE ze strony polskich obywatelek i obywateli, żeby nie ważyła się odpuszczać polskiemu rządowi. W żadnej sprawie”. Szukając wsparcia dla swojej rewolty odwiedziła nawet Brukselę, gdzie spotkała się z Donaldem Tuskiem, z którym podobno rozmawiała „o sytuacji w Polsce, o tym, że PiS ma siłę, ale nie ma władzy, że nie mają kontroli nad sytuacją w kraju”. No cóż, to był zupełny odlot, może (nie)święta Marta przed audiencją u emerytowanego „króla Europy” coś przyćpała, albo zaszkodził jej gaz pieprzowy rozpylony na manifestacji, bo Polakom trudno było uwierzyć w bzdurne przepowiednie feministycznej „wyroczni”. Tusk, jak sądzę, również nie łyknął bajek o rychłym upadku rządu PiS, który nastąpił dopiero parę lat później, co niewątpliwie miało wpływ na jego plany powrotu do polityki krajowej.
Zdumiewające jest też to, że w kilka dni po jej powrocie z brukselskich wojaży wyszło na jaw, że Lempart była zarażona COVID-19. Starano się to ukryć przed opinią publiczną, ponieważ słusznie przewidywano, że odbije się to negatywnie na mocno nadszarpniętym wizerunku feministycznego protestu, co było skrajną nieodpowiedzialnością i skandalem. Dlatego niezwykle głupio brzmiały pretensje Wandy Nowickiej, która domagała się wyjaśnienia od rządu, kto złamał przepisy RODO i ujawnił „wrażliwe” informacje na temat choroby liderki OSK, zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie, jak feministki opublikowały w Internecie dane osobowe działaczy pro-life i policjantów. W takich właśnie okolicznościach, lewackiej rewolcie nie mogły już pomóc żadne zaklęcia rzucane przez warszawskie salony, ani sztuczki ulicznych kuglarzy. Nikt nie był w stanie odczarować niekorzystnych dla niej trendów, bowiem były to już „ostatnie podrygi zdychającej ostrygi”.
Prawicowi macherzy
Pora już na to, aby się odnieść do poczynań przedstawicieli prawej strony barykady politycznej, bo jest oczywistym, że w opisywanych ekscesach maczali swoje brudne paluchy nie tylko lewicowi demagodzy i awanturnicy. Sprawa aborcji wraca co jakiś czas na wokandę i rozgrzewa do czerwoności emocje u walczących ze sobą plemion. Politykierzy z lewicy i prawicy rzucają się sobie do gardeł, a społeczeństwo przygląda się temu z coraz większym zdumieniem, tak naprawdę nie wiedząc o co chodzi w tym sporze, który trwa praktycznie od narodzin III Rzeczypospolitej. Nie wnikając w racje ideowe, można stwierdzić, że temat aborcji, podobnie jak LGBT i pedofilii, stał się dogodnym pretekstem do wywoływania sporów światopoglądowych i odwracania uwagi Polaków od spraw, które w danym momencie chce się przed nimi ukryć. Tak też stało się tym razem, ponieważ Jarosław Kaczyński ma talent do zarządzania kryzysem, szczególnie takim, który sam wywoła. Wiele wskazuje na to, że wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności z ustawą zasadniczą przepisów dotyczących aborcji eugenicznej miał być rozwiązaniem „salomonowym”. Z jednej strony miał umożliwić partii rządzącej umycie rąk i nierozstrzyganie tego zagadnienia na forum parlamentu, tak by można było głosić, że to nie jest decyzja polityczna, tylko wyrok niezależnego sądu, który stoi na straży ładu konstytucyjnego. Z drugiej zaś sugerował elektoratowi pro-life, że PiS opowiada się za ochroną życia nienarodzonych dzieci, co ułatwiło pozyskanie jego poparcia w wyborach prezydenckich. Zamiar ten powiódł się i zapewnił reelekcję Andrzejowi Dudzie, lecz ta kłopotliwa sprawa miała pozostać nierozstrzygniętą i zapewne wniosek przeleżałby w „zamrażarce” u Julii Przyłębskiej, gdyby nie kryzys w obozie władzy, który mógł doprowadzić do upadku rządu „zjednoczonej” prawicy. Nie ulega też wątpliwości, że to Kaczyński podjął decyzję o uruchomieniu tego procesu, a nie uzależniona od niego szefowa TK. Być może oceniał, że po wyborach ten temat nie będzie dla niego groźny i w czasie pandemii eskalacja protestów nie będzie aż tak duża. Poza tym zapewne chciał rozbroić prawicowych krytyków, ponieważ środowiska pro-life i Konfederacji nie dawały mu spokoju. Jeszcze w połowie września 2020 roku poseł Urbaniak na konferencji prasowej zadawał pytanie: Dlaczego Kaczyński „tak bardzo troszczy się o zwierzęta, a zapomina o ludziach”? Twierdził też, że „PiS mieni się partią prawicową, konserwatywną, związaną z katolicką nauką społeczną, a zapomina na przykład o tym, że dalej czeka w »zamrażarce« w Trybunale Konstytucyjnym ustawa dotycząca ochrony życia”.
W końcu stało się to, na co podobno czekały wszystkie strony konfliktu, mianowicie Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok uznający przesłanki eugeniczne przy dokonywaniu aborcji za niezgodne z ustawą zasadniczą. Z wielkim entuzjazmem przyjęły to orzeczenie środowiska pro-life, a politycy z PiS-u i Konfederacji wyrazili swoje zadowolenie. Lewica natomiast, jak było do przewidzenia, uznała ten fakt za casus belli i wypowiedziała im wojnę. Gdy uliczne awantury osiągnęły niepokojące rozmiary, a sondaże Konfederacji sięgnęły dna (2,3%), wtedy nagle osłabło poparcie liderów tej formacji dla antyaborcyjnej krucjaty. Początkowo byli oni nieobecni, jakby się zapadli pod ziemię, a gdy kurz bitewny już nieco opadł, to zaczęli gorączkowo poszukiwać sposobu na zejście z równi pochyłej. Poseł Artur Dziambor zakomunikował, że należy wypracować nowy kompromis aborcyjny, po czym nastąpiło wspólne oświadczenie liderów partii KORWiN, którzy domagali się zamiany w ustawie aborcyjnej przesłanki „prawdopodobnej wady dziecka” na „pewność wady letalnej”. Nowe elementy do dyskusji wnieśli polityczni celebryci, jak zwykle nadaktywni medialnie. Janusz Korwin-Mikke rzucił z sejmowej mównicy propozycję, aby „lekarzom rodzinnym płacić za urodzenie się dziecka w rodzinie, którą się opiekują, sumę wyższą niż otrzymuje lekarz za wykonanie nielegalnej aborcji w Polsce”, a następnie zasugerował, żeby zamiast zabijania niechcianych dzieci, sprzedawano je na „wolnym rynku”. Krzysztof Bosak oznajmił zaś, że dzieci nieuleczalnie chore mają „prawo do godnej śmierci” oraz ocenił, że „w tej chwili anestezjologia dziecięca jest rozwinięta na tyle mocno, że jesteśmy w stanie zapewnić takim dzieciom śmierć bez bólu”. Na jego wynurzenia zareagował z oburzeniem krajowy konsultant w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii prof. Radosław Owczuk, który stwierdził: „Za niedopuszczalne uważam budowanie skojarzeń, wiążących lekarzy zajmujących się anestezjologią i intensywną terapią dziecięcą z zapewnianiem bezbolesnej śmierci. (…) Główną rolą naszej specjalności jest walka ze śmiercią, a nie jej zapewnianie”.
Wielu ludzi mogło się zastanawiać nad tym, dlaczego Konfederacja krzycząca wcześniej o potrzebie całkowitego zakazu aborcji nagle zmieniła zdanie? No cóż, to jest akurat oczywiste, ale tylko dla tych, co bacznie obserwują działania tej formacji. Bo rację miał Janecki, który zauważył, że konfederaci w praktyce „umacniają wizerunek raczej ugrupowania bezideowego i walczącego z wiatrakami niż konserwatywnego i podejmującego najważniejsze kwestie”. Konfederacja nie była w stanie wypracować wspólnego stanowiska w kwestii aborcji, a jej poszczególni liderzy, wbrew temu co niegdyś deklarował Grzegorz Braun, nie „grali do taktu i do rytmu”, lecz tworzyli kakofonię w przekazie propagandowym. Postawę korwinowców dobrze scharakteryzował Adam Wielomski, który napisał, że: „W rzeczywistości spór [w Konfederacji – W.P.] ma charakter fundamentalny. Jakkolwiek nie jestem i nigdy nie byłem liberałem, to przyznam, że nie rozumiem jak liberał i wolnościowiec może akceptować tzw. aborcję dokonywaną z jakiegokolwiek powodu. To, że masa współczesnych »liberałów« ją akceptuje wynika wyłącznie z wygodnictwa i braku zasad. Ich elektorat domaga się uprawnienia do zabijania swoich dzieci i tyle. Ludzie pracują, kształcą się, robią kariery i niechciana ciąża im po prostu przeszkadza. Demokrata idzie za większością i jej wolą i ubiera to w gorsecik »wolności«, »praw subiektywnych«, »wolności konstytucyjnych«, »prawa do wyboru«, etc. (…) Co z tego, że ogłosicie katalog przyrodzonych uprawnień, skoro podmiot, nosiciel tych wolności nie ma prawa do urodzenia się? Dziecko poczęte ma prawo do dziedziczenia własności, ale nie ma prawa do życia?”. W tę retorykę wpisywały się doskonale wypowiedzi Bosaka, który pomimo tego, że w kampanii prezydenckiej otwarcie deklarował się jako zwolennik całkowitego zakazu aborcji, to nagle zaczął robić przedziwne szpagaty medialne i starał się zaciemnić obraz niekorzystnej dla niego sytuacji. Najpierw nieudolnie tłumaczył, że „część wyborców Konfederacji nie widziała, że jesteśmy konserwatystami, że jesteśmy pro-life”, a następnie przyznał, że „znaczna część naszych wyborców tego wyroku [TK] nie popiera”. To na czym faktycznie polega bycie pro-life Bosaka i jego kompanów? Odpowiedzi na to pytanie należy poszukiwać w genezie Konfederacji, ponieważ najwyraźniej powstała ona jako spółka bez żadnej odpowiedzialności za głoszone hasła, bo idei tam raczej brakuje, a jej celem nadrzędnym jest utrzymanie się przy państwowym korycie. Twórcy tej polityczno-biznesowej hybrydy wykalkulowali sobie, że tworząc pewien katalog postulatów bliskich różnym grupom społecznym pozyskają ich poparcie i zrobią taki wynik wyborczy, który otworzy im drogę do Sejmu i wygodnego życia na koszt podatników. To zaiste cwany plan, który okazał się być doraźnie skutecznym, lecz w perspektywie dłuższego czasu niezwykle trudno pogodzić tezy fundamentalnie ze sobą sprzeczne, gdy w dodatku zawodowy szuler (PiS) powiedział sprawdzam i zakończył grę pozorów…
Nie można bowiem bezkarnie głosić przywiązania do wartości konserwatywnych i katolickich, a jednocześnie szlajać się po TVN-ach i POLSAT-ach, gdzie Bosak i spółka, rozsiadłszy się w miękkich fotelach, „udawali Greka” i puszczali oko do lewicowego elektoratu. O ich sukcesie w wyborach parlamentarnych w 2019 roku zdecydowało w dużej mierze poparcie medialne lewicowo-liberalnej szczujni, która na końcówce kampanii tak skutecznie zmanipulowała część lemingów, iż ci uwierzyli w to, że konfederaci mogą być przydatni do budowy wspólnego frontu antypisowskiego i w konsekwencji oddali na nich swój głos. Jednak po wyroku TK nastąpiła brutalna weryfikacja, bowiem okazało się, że Konfederacja nie może już dłużej udawać prawicowej i jednocześnie korzystać z poparcia oglądaczy TVN-u. Nastąpił gwałtowny spadek w sondażach, co wywołało panikę w konfederackich szeregach, czemu trudno się dziwić, bo prawda o nich zaczęła wychodzić na jaw i było im coraz trudniej „rubla zarobić i cnotę zachować”. Dla uczciwości trzeba też przypomnieć, że przed tymi faryzeuszami już dawniej ostrzegał Wojciech Cejrowski, który oznajmił: „Na pewno NIE warto [głosować – W.P.] na Konfederację – po tym jak wywalili Kaję Godek, bo im pro-life źle działa na wyniki. Albo się ma pryncypia, albo się jest miękką parówką. Ja na miękkich nie głosuję”. Zażądał też od Bosaka wyjaśnień, ponieważ przyznał: „Głosowałem na Pana, bo mi się wydawało, że życie nienarodzonych dzieci jest dla Pana ważniejsze niż wyborcze słupki. Teraz mam wrażenie, że mnie Pan okradł. Nie Pan pierwszy – wcześniej, w sprawie aborcji zrobił to PiS. Mam gdzieś wasze stołki, strategie i politykę – interesuje mnie wyłącznie kwestia aborcji”. W podobnym tonie wypowiedziała się Kaja Godek, która komentując swój rozwód z konfederatami, przyznała, że: „Każdy lubi się reklamować jako pro-lifer, a potem jak ten pro-life się traktuje to już różnie wygląda. (...) Były takie próby wyciszania tego tematu w Konfederacji, były takie próby ograniczenia wpływu środowiska pro-life na to co się w Konfederacji dzieje”. Potwierdzeniem jej słów była wypowiedź Bosaka, który stwierdził: „Myślę, że w Ruchu Narodowym podzielamy pogląd, że nie ma w Polsce, niestety wybory to pokazały, możliwości wprowadzenia do Sejmu formacji na radykalnie antyaborcyjnej i radykalnie antyhomoseksualnej retoryce”. Jeszcze bardziej wymowne było stanowisko Sławomira Mentzena, który, odnosząc się do zachowania swoich kolegów w kwestii wyroku TK, oznajmił: „Niestety nie mam wyjścia, muszę zgłosić votum separatum. Jestem katolikiem, byłem, jestem i będę za życiem. Nie do takiej partii wstępowałem. Korwiniści zawsze głośno i wyraźnie głosili prawdę, nieważne ile osób ją popierało. Dlatego właśnie wstąpiłem do partii KORWiN. Liczę na zaprzestanie głoszenia tez sprzecznych z programem naszej partii”. W tym kontekście bałamutnie brzmią słowa wypowiedziane niegdyś przez Brauna, że „kwestia obrony życia w Konfederacji jest niekontrowersyjna”. Z przytoczonymi tu opiniami można się zgadzać lub nie, ale wiele wskazuje na to, że konfederaci chcieli cynicznie zagrać sprawą aborcji, bo inaczej w jakim celu komplet posłów z ich koła miałby się podpisywać pod wnioskiem do TK. Najwidoczniej w tym przypadku „Konfederacja sama się zakiwała i nie wiedziała, jak z tego wyjść”, tracąc polityczny grunt pod nogami…
O tym, że aborcja stała się w 2020 roku elementem rozgrywki politycznej świadczą najwymowniej kroki poczynione przez liderów prawicy po wydaniu wyroku przez TK. Podjęto wtedy nerwowe działania, których celem miało być – według Jarosława Gowina – „przerwanie napięcia i doprowadzenie do względnego spokoju społecznego”. Sytuacja była na tyle poważna, że nawet lokator Pałacu Namiestnikowskiego, Andrzej Duda, oderwał się na chwilę od TikToka i przestał śledzić perypetie sympatycznych oposów, a właściwie dydelfów wirginijskich. Prezydent musiał bowiem zawrzeć taktyczny sojusz z liderem Porozumienia, którego celem było wypracowanie nowego kompromisu aborcyjnego, w istocie osłabiającego moc wydanego orzeczenia. W myśl prezydenckiego projektu, złożonego 3 listopada 2020 roku do Sejmu, aborcja miała być dopuszczalna w przypadku tzw. wad letalnych. Nowe otwarcie w grze prowadzonej przez ówczesny obóz władzy staje się bardziej zrozumiałe, gdy uwzględnimy wewnętrzny opór w partii rządzącej, bowiem wieść gminna głosiła, że „w samym PiS nie było zgody co do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, a niektórzy posłowie krytykowali też sam moment ogłoszenia wyroku”. Zdumiewające było także postępowanie Konfederacji, która pomimo tego, że jej część (partia KORWiN) poszła śladem prezydenckich propozycji, to jednak jako całość nie wypracowała wspólnego stanowiska, a jej Rada Liderów po prostu umyła ręce, stwierdzając jedynie, że posłowie tego ugrupowania włączą się w proces legislacyjny, gdy parlament zacznie się zajmować tym projektem. Cóż, to jest bardzo charakterystyczne dla pseudoprawicowców, aby grzać temat, gdy jest to potrzebne dla uzyskania poparcia wyborczego, potem gadać bez umiaru i rozmywać problem, a na koniec uciec od odpowiedzialności, licząc na krótką pamięć elektoratu…
Pozostaje jeszcze jeden aspekt do wyjaśnienia, a mianowicie: Dlaczego tak długo zwlekano z opublikowaniem wyroku w sprawie aborcji eugenicznej? Trochę światła na ten temat rzuciła wypowiedź posła Dziambora, który stwierdził, że parlament będzie się mógł pochylić nad inicjatywą prezydenta, gdy zostanie wydane uzasadnienie do wyroku, bo wtedy okaże się czy ono „zostawi pewną furtkę do tego, żeby można było jakoś tę ustawę zmienić”. Tyle tylko, że zgodnie z deklaracją Morawieckiego wyrok miał być opublikowany dopiero po ogłoszeniu jego uzasadnienia. Powstał więc klasyczny klincz, którego rozwiązanie zależało wyłącznie od kalkulacji Jarosława Kaczyńskiego, bo tylko on mógł zdopingować TK i rząd do przyspieszenia działań, do których te organy były zobligowane. Dlaczego więc zwlekał? To akurat wyjaśniło nam stanowisko rządu, który stwierdził, że: „Zaistniała sytuacja nosi znamiona stanu wyższej konieczności. Niewątpliwie wyrok Trybunału Konstytucyjnego podlega ogłoszeniu w Dzienniku Ustaw. Jednocześnie jednak sytuacja bardzo poważnych napięć społecznych wymaga przeanalizowania właściwej daty tej publikacji”. Czyli, przekładając to na język zrozumiały dla ludzi, prezes PiS-u zamierzał jeszcze przez pewien czas rozgrywać tę drażliwą kwestię, ponieważ przynosiło mu to korzyści polityczne.
27 stycznia 2021 roku Trybunał Konstytucyjny wreszcie opublikował uzasadnienie wyroku, w którym orzekł o niekonstytucyjności przepisu dopuszczającego aborcję w przypadku dużego prawdopodobieństwa ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu. Wyrok tego samego dnia został opublikowany w Dzienniku Ustaw, natomiast projekt nowelizacji zgłoszony przez prezydenta trafił do sejmowej zamrażarki, gdzie leży do dzisiaj. W tej sytuacji Strajk Kobiet zorganizował anemiczne protesty, ale były one już ostatnim akordem lewackiego buntu, który w zasadzie nie osiągnął zakładanych celów.
Prawdziwym beneficjentem aborcyjnej awantury stał się natomiast prezes PiS-u, który odwrócił uwagę Polaków od nieudolności rządu w zakresie zwalczania skutków epidemii koronawirusa i od współistniejących afer, a także przykrył jego słabość w negocjacjach budżetowych z Unią Europejską i zamaskował towarzyszące temu tarcia w obozie władzy. Kaczyński prowokując konflikt, a następnie tolerując opieszałość organów porządkowych w reagowaniu na ewidentne przypadki łamania prawa przez lewaków, doprowadził do niebywałego rozzuchwalenia się awanturników, którzy początkowo bezkarnie atakowali kościoły i miejsca pamięci narodowej. Policja zabrała się do przywracania porządku dopiero po zaostrzeniu przez Sejm przepisów antycovidowych i po spacyfikowaniu Marszu Niepodległości. Widocznie prezes PiS-u chciał najpierw zadbać o odpowiednie alibi, a przy okazji utemperować niesfornych „faszystów”. A co w ten sposób osiągnął? Po pierwsze skompromitował „opozycję totalną”, która wykazała się zdumiewającą bezradnością, bo nie potrafiła wykorzystać nadarzającej się okazji do zadania partii rządzącej dotkliwego ciosu. Ośmieszył Konfederację, której liderzy okazali się zwykłymi tchórzami i hipokrytami. Pogrążył też organizatorki Strajku Kobiet, bo nie tylko nie przysporzył im upragnionych „męczenników”, ale wręcz przeciwnie, przy pomocy umiejętnej propagandy, wyrobił przeświadczenie u wielu Polaków, że mają do czynienia z buntem ulicznych meneli, co w dużej mierze odpowiadało rzeczywistości. Po drugie zaś, wizją nadchodzącej lewackiej rewolucji wystraszył hierarchów Kościoła katolickiego i własny aktyw partyjny. Bowiem pomimo tego, że duchowieństwo zajęło postawę defensywną i zostało wmanewrowane w ten konflikt, to początkowo cała wściekłość feministycznej hołoty obróciła się przeciwko niemu, a Kaczyński sprytnymi posunięciami wykreował się na jedynego obrońcę Kościoła i religii przed dzikimi hordami barbarzyńców. W ten sposób hierarchowie katoliccy stali się w pewnej mierze zależni od prezesa PiS-u, a gdyby im przyszła ochota na uwolnienie się spod jego opiekuńczych skrzydeł, to zawsze mógł on sięgnąć po sprawę pedofilii i rzucić ich na pastwę wściekłego motłochu. Podobnie stało się z niepokornymi partyjniakami ze „zjednoczonej” prawicy, którzy, pomimo wielkiego zaangażowania w pomnażanie swoich majątków, coraz częściej stawali okoniem Kaczyńskiemu, choćby wtedy, gdy chciał on z pomocą swojej młodzieżówki przeforsować ustawę o ochronie zwierząt. Jednak niespodziewanie doznali szoku, gdy ich „umiłowany” przywódca sprytnym pociągnięciem doprowadził do rozpętania piekła na ulicach polskich miast, które przecież mogło ich wtedy pochłonąć. Wizja politycznej i osobistej katastrofy, czyli utraty wysokiej pozycji społecznej i przywilejów władzy, a także ewentualność doświadczenia zemsty ze strony centrolewu, tak bardzo ich przeraziła, że całkowicie odeszła im ochota na brykanie. Kaczyński w ten sposób zdyscyplinował obóz rządzący i ponownie zjednoczył go w obronie paśnika, a także spacyfikował buntowników i przekonał ich do zaakceptowania zmian w rządzie i partii. To była zaiste ryzykowna, ale zarazem genialna zagrywka… Można więc przyznać, że Kaczyński posiada duży talent do manipulacji i taktycznych rozgrywek… Tylko, co z tego wyniknęło dla Polski i Polaków?
Osobiście nie widzę żadnych korzyści dla społeczeństwa polskiego z wojny domowej toczonej w imię zastępczych tematów. Ponieważ, zamiast dzielić Polaków oraz wywoływać chaos i anarchię, trzeba było zjednoczyć zdrową część narodu wokół spraw fundamentalnych, czyli w obronie zagrożonej suwerenności państwa polskiego. Kaczyński nie jest pierwszym i jedynym politykiem, który z upodobaniem stosuje w naszym życiu społecznym teorię konfliktu oraz zasadę „dziel i rządź” (divide et impera), co sprowadza się do inicjowania nierzadko sztucznych konfliktów, a następnie takiego nimi zarządzania, żeby ich inspiratorzy mogli wyciągnąć dla siebie jak największe korzyści. Przed nim podobne zagrywki stosowali też inni przedstawiciele magdalenkowej sitwy, ale prawdziwe mistrzostwo w tym zakresie osiągnął Donald Tusk. Opisywany tu proceder jest często niewidoczny dla przeciętnego zjadacza chleba, a jego animatorzy dokładają wszelkich starań, aby pozostać w cieniu i zachować anonimowość. Dlatego, abyśmy mogli ujawnić sprawcę naszych ówczesnych nieszczęść, musimy sięgnąć do mądrej zasady, mówiącej, że „ten zrobił, komu to przyniosło korzyść” (is fecit, cui prodest), a w tym przypadku wszystkie tropy prowadzą do Żoliborza…
W Polsce nigdy nie brakowało warchołów, agentów i karierowiczów, którzy za dostęp do koryta byliby zdolni do największych podłości. Mieliśmy też niemało ludzi o przerośniętych ambicjach i po prostu chorych na władzę, którzy nawet po trupach kroczyli do obranego celu. Niejeden renegat gotów był poświęcić ojczyznę dla własnych korzyści, a nawet sprzedać ją obcym. Dla patriotów takie postawy są nie do przyjęcia i zasługują na nasze ostre potępienie. Dlatego myślącym Polakom poddaję pod rozwagę garść refleksji spisanych przed laty przez Romana Dmowskiego, który przestrzegał, że gdyby był wrogiem Polski, to: „Przede wszystkim używałby wszelkich wysiłków i nie żałowałby żadnych ofiar na to, ażeby nie dopuścić do zapanowania w tym kraju zdrowego rozsądku, ażeby postępowaniem Polaków nie zaczęła kierować trzeźwa ocena stosunków i położenia ich państwa. Utrzymywałby w Polsce na swój koszt legion ludzi, których zajęciem byłoby szerzenie zamętu pojęć, puszczanie w obieg najrozmaitszych fałszów, podsuwanie najbardziej wariackich pomysłów. Ilekroć by zauważył, że Polacy zaczynają widzieć jasno swe położenie i wchodzić na drogę do naprawy stosunków i do wzmocnienia państwa, natychmiast by zrobił wszystko, żeby odwrócić ich uwagę w inną stronę, wysunąć im przed oczy jakieś nowe idee, nowe plany, wytworzyć jakiś nowy ruch, w którym by rodząca się zdrowa myśl utonęła”. No cóż, nic dodać, nic ująć, można tylko rzec, że to cała prawda o naszym obecnym położeniu…
Wnioski końcowe
Wiele wypowiedziano słów i sporo wylano atramentu, aby Polaków wystraszyć widmem lewackiej rewolucji, która rzekomo puka już do naszych drzwi. Panikę sieją zawodowi macherzy, którzy zbijają na tym kapitał polityczny, a także przeróżni histerycy i ludzie słabej wiary oraz cwani handlarze patriotyzmem, zamieniający szczere uczucia miłości do ojczyzny okazywane przez Polaków na monetyzację i lajki w mediach społecznościowych, czym żywią nie tylko swoje brzuchy, ale także przerośnięte ego.
W niniejszym tekście przedstawiłem dosyć argumentów przemawiających za tym, że na obecną chwilę wieszczenie nadchodzącej fali lewackiego terroru jest przedwczesne i pozbawione racjonalnych przesłanek. Prawdą jest to, że czerwoni i tęczowi hunwejbini marzą o zwycięstwie nowego proletariatu nad siłami starego porządku, ale jak na razie nie ma do tego większych podstaw, aby ich rojenia mogły się ziścić. W 2023 roku centrolew wygrał wybory, lecz jego władza jest słaba, bo opiera się tylko na nieokiełznanej chciwości i żądzy zemsty na funkcjonariuszach PiS-u. Po kilku miesiącach ich (nie)rządów widać już coraz wyraźniej, że mamy do czynienia z politycznym cyrkiem, który jest kolejną odsłoną nieudolnego ciamajdanu. Dyktatury proletariatu na razie nie będzie, a trudności w rządzeniu państwem, których doświadczają niekompetentni politykierzy z centrolewu, prowadzą nieuchronnie do erozji poparcia społecznego dla tej egzotycznej koalicji. Oni chcą, żebyśmy się ich bali, bo myślą, że Polakami można rządzić przy pomocy bata. Ale do tego trzeba mieć siłę i przysłowiowe „jaja”, czego najwyraźniej im brakuje. Dlatego będą nas bezustannie epatować różnymi wariackimi pomysłami, aby w ten sposób odwrócić naszą uwagę od swojej nieudolności w rządzeniu. Jednak nie powinniśmy dawać się prowokować lewakom, bowiem zdrowy rozsądek i stalowe nerwy są najlepszym sposobem na sukces w walce z urojoną rewolucją neobolszewicką. Ujawnianie zaś patologicznych metod rządzenia i ośmieszanie nieudaczników z centrolewu może doprowadzić do ich szybkiej kompromitacji oraz wytworzenia się odpowiedniego nastroju społecznego, który ułatwi przejęcie władzy przez obóz patriotyczny.
Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na nieco głębsze przyczyny, niż tylko wyrachowanie polityków, które powodują, że tak łatwo przychodzi im rozniecanie niezdrowych emocji i dzielenie społeczeństwa na zwalczające się plemiona. Do tych negatywnych czynników zaliczają się: brak dekomunizacji i pełnej lustracji, nieskuteczność w eliminowaniu wpływów postkomunistycznej nomenklatury oraz nędzny stan polskiej edukacji i systemu wychowawczego, a także narastająca presja ze strony „postępowej” Unii Europejskiej, która jest rozsadnikiem szkodliwych i demoralizujących (anty)koncepcji: multikulturalizmu, kosmopolityzmu i neomarksizmu. Brak zdecydowanego zerwania z przeszłością PRL-u oraz potępienia i rozliczenia komunistycznych zbrodniarzy, doprowadził do niebezpiecznej relatywizacji ich przestępczego procederu i umożliwił im przeniesienie posiadanych wpływów i przywłaszczonych aktywów do nowej rzeczywistości politycznej. Ułatwiło to ich potomkom zagnieżdżenie się w obecnym systemie ustrojowym oraz zapewniło im stałe źródło dochodów i wysoką pozycję społeczną, których bezustannie używają do obrony swojego stanu posiadania i „dobrego” imienia przodków. Symboliczne gesty nie mogły zastąpić dekomunizacji, która mogłaby być uzdrawiającą kuracją przeczyszczającą dla naszego życia publicznego. W efekcie tego grzechu zaniechania mamy do czynienia z sytuacją, że coraz częściej z czerwonych renegatów robi się bohaterów, a w naszych szkołach i na uczelniach upowszechnia się tępotę umysłową i kult cwaniactwa. Już od dawna obserwujemy marsz antypolskich deprawatorów przez kluczowe instytucje naszego państwa. Jest ich pełno w mediach, szkołach, na uczelniach i w ośrodkach kultury, a uprawiana przez nich pedagogika wstydu nadwątliła u wielu Polaków poczucie dumy z dokonań własnego narodu i wytworzyła liczne zastępy idiotów, którzy kompletnie odcięli się od swojej tożsamości narodowej i stali się podatni na wszelkie manipulacje ze strony tęczowego kominternu.
W 2015 roku wielu komentatorom naszego życia politycznego wydawało się, że prawica wreszcie odwojowała polską młodzież, bo tak im wychodziło z sondaży preferencji wyborczych. Jednak okazało się, że zaledwie po upływie kilku lat mamy zupełnie odmienną tendencję, bowiem wśród młodych ludzi zaczęło dominować lewactwo, które deprawuje ich w szybkim tempie. Dlaczego tak się dzieje? W dużej mierze winna jest temu sama „prawica”, która przecież rządziła osiem lat, a co za tym idzie posiadała wszelkie narzędzia do tego, aby odwrócić niekorzystne trendy. Niestety, opieszałość i nieudolność „prawicowych” polityków lub brak u nich woli dokonania koniecznych zmian, doprowadziły w tym względzie do stanu zapaści. PiS nie zrobił wiele, aby poprawić jakość nauczania historii w polskich szkołach, nie wprowadził też wychowania patriotycznego i nie wyrzucił poza szkolne mury czerwonej mafii towarzysza Broniarza. Być może miał na to wpływ rodowód polityczny Anny Zalewskiej, która swoją karierę zaczynała od Unii Wolności, a w ministerstwie edukacji „zasłynęła” energicznym propagowaniem wiedzy o holokauście i rugowaniem z kart podręczników informacji o zasługach Dmowskiego i Narodowej Demokracji dla odzyskania niepodległości. Podobne „osiągnięcia” miał Jarosław Gowin, wywodzący się z PO i nazywany zabójcą polskiej humanistyki, który doprowadził wyższe uczelnie do poważnego rozstroju, ale nie wyeliminował z uniwersytetów tęczowej zarazy i szczodrze subsydiował antypolskie inicjatywy, jak chociażby plugawe wybryki przedstawicieli „nowej szkoły historii holokaustu”, którzy z sadystycznym upodobaniem szkalują Polskę i Polaków. Wicepremier Gliński też ma swoje za uszami. W przeszłości był związany z Zielonymi i Unią Wolności oraz współpracował z Fundacją Batorego, należącą do Georga Sorosa, a udzielając się na polu kultury dokładał wszelkich starań, aby zachować dla potomności żydowskie dziedzictwo i hojnie dotował wszelkie inicjatywy koszernej diaspory. Jednocześnie zaniedbywał ochronę i rozwój polskiego dziedzictwa narodowego, czego przykładem były przeciągające się budowy Muzeum Historii Polski i Muzeum Wojska Polskiego, gdy równolegle trwały gorączkowe prace nad sfinalizowaniem Muzeum Getta Warszawskiego i Muzeum Chasydyzmu. Jeśli do tego dodamy kompromitujące zachowanie prezydenta Dudy, który „walcząc z ostrym cieniem mgły” i dopieszczając „Rzeczpospolitą Przyjaciół”, fundował nam państwo o nazwie Polin, to nie możemy się dziwić, że młodzież nam odjechała…
Polakom, nie tylko młodym, potrzeba dzisiaj wielkiej idei, z którą mogliby kroczyć przez życie. Potrzeba też poczucia dumy z osiągnięć państwa polskiego, ale przede wszystkim nadziei na lepszą przyszłość. Niestety, nie wierzę w to, aby obecni liderzy PiS-u byli w stanie odmienić nasz los i dać nowy impuls prawicy, która została zepchnięta do defensywy. Nie zrobią tego również miękiszony z Konfederacji, bo nie mają odpowiedniego kręgosłupa ideowego, a największą aktywność przejawiają w zakresie wygodnego urządzania się na koszt podatników. Dlatego wielkim wyzwaniem dla patriotów jest stworzenie prawdziwej alternatywy narodowej, która odwróci niekorzystne trendy dla Polski i powstrzyma rozkładową robotę tęczowego kominternu, bo przechwycił on ster władzy i kieruje naszą nawę państwową na unijną mieliznę. Prawdziwi patrioci muszą się zjednoczyć i stanąć do walki, ponieważ tylko oni mogą ocalić nasz kraj przed upadkiem i dyktaturą siewców moralnego gnoju!
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 542 odsłony
Komentarze
Taka uwaga
18 Kwietnia, 2024 - 21:37
Ten jakże ciekawy wpis warto podzielić na 2-3 części
Zbyt obszerny jak na jeden wpis
Ale nota najwyższą z możliwych
@ Wojciech Podjacki
18 Kwietnia, 2024 - 21:47
Zapomniałeś dodać, że ten sztuczny chaos jest tworzony za olbrzymie pieniądze Rosji i Niemiec. To te kraje wspólnie "produkują najazd "imigrantów". Cel prosty-zdestabilizować Europę. To ich kasa wywróciła ostatnie wybory parlamentarne w Polsce "wędrującymi zaświadczeniami" urywając lokalnie głosy na kilkunastu posłów prawicy. Wierzę, że jesienią naród się radykalnie zbuntuje i pogoni tych przestępców. Tu w Polsce dopiero się zmieni, jak pod każdym sądem pojawią się taczki i powołane zostaną prawdziwie Polskie Sądy wyczyszczone wcześniej do zera.
ronin
Tak to tu zostawię
19 Kwietnia, 2024 - 16:11