O bandytach i mordercach z Gdyni.

Obrazek użytkownika obiboknawlasnykoszt@tlen.pl
Artykuł

Młody prokurator Kornatowski nie miał zahamowań, aby sfabrykować dowody niewinności policjantów - pisze w dzisiejszej "Rzeczpospolitej" Jan Rokita.

Przedstawia swoją wersję wydarzeń sprawy uniewinnienia funkcjonariuszy, którzy mieli zabić Tadeusza Wądołowskiego.
Komentuje także słynny wyrok w sprawie Kornatowski - Rokita.

- Jego utrzymanie będzie tryumfem korporacji.

Jan Rokita zaznacza we wstępie do tekstu, że będzie to jego jedyna reakcja na "setkę publicznych wypowiedzi" odnoszących się do przegranego przez niego sporu sądowego z prokuratorem Konradem Kornatowskim.

Przypomnijmy: W 2007 r. były polityk PO zarzucił Kornatowskiemu, że jako prokurator brał udział w tuszowaniu śmierci Tadeusza Wądołowskiego, który zmarł w komisariacie kolejowym w Gdyni w 1986 r. Rokita przegrał sprawę w sądzie i musiał przeprosić Kornatowskiego za nazwanie go "nikczemnym prokuratorem" na łamach "Dziennika", Radia ZET i TOK FM. Nie zrobił tego, więc Kornatowski zapowiedział, że sam wykupi przeprosiny, a następnie ściągnie pieniądze przy pomocy komornika.

Jak było ze śmiercią Wądołowskiego - wersja Rokity

Zostawmy już na boku fakt, że to nie ówcześni posłowie, ale najwybitniejsi ówcześni opozycyjni adwokaci analizowali owe akta, ale skoro dożyliśmy czasów, w których ich analizy nie są już publicznie wiarygodne, poprzestańmy na tym, co – jak rozumiem – w dzisiejszych czasach powinno być gwarancją pełnej wiarygodności. Czyli na twardych faktach, które ustaliła jeszcze Milicja Obywatelska i komunistyczna prokuratura w latach 80., i tym, co wprost i bez wątpliwości z nich wynika.
Duże plamy krwi
W 1986 roku Tadeusz Wądołowski w ogóle nie był poszukiwany przez milicję. Zostało to odnotowane na nakazie jego osadzenia sporządzonym w gdyńskim komisariacie. Kradzież kur z jakiegoś kurnika pojawia się dopiero po zatrzymaniu i całkiem dobrze może być ad hoc stworzoną legendą.
Pewne jest zaś, że spośród dwóch milicjantów o nazwiskach Mey i Renk, którzy Wądołowskiego zatrzymali, pierwszy z nich dobrze znał się z zatrzymanym. Wądołowski musiał zatem wiedzieć, kto chce go zatrzymać i że z tych rąk nic dobrego go spotkać nie może, więc uciekał, a gdy go schwytano, nie zachowywał się potulnie.
Zaraz po zatrzymaniu obaj milicjanci zaczęli go bić. Żeby Redaktor Ziomecki nie miał wątpliwości: to nie są ustalenia „komisji Rokity”, tylko zeznania milicjantów przed komunistycznym prokuratorem. Tak dalece pewni byli swojej bezkarności, że nie ukrywali faktu owego bicia, jedynie starali się później minimalizować jego znaczenie. Bito go, mimo że zatrzymany krzyczał, iż jest chory na padaczkę; zresztą nie zważając na to, w nakazie osadzenia milicjanci bez wahania napisali: „zdrowy”.
O tym, co działo się później na komisariacie, mamy sprzeczne informacje. Mey mówi, że nie zajmował się w ogóle zatrzymanym, bo musiał natychmiast opuścić komisariat na cztery godziny. Renk twierdzi, że sprowadził aresztanta na „dołek”, gdzie „przeprowadził z nim rozmowę”. Ale inny milicjant – Dawidowicz, który tego dnia był dyżurnym komisariatu, zeznaje, że Renk i Mey wzięli wspólnie zatrzymanego na dwugodzinne przesłuchanie, po czym to właśnie Mey – ponoć nieobecny w tym czasie – odprowadzać miał aresztanta do celi.
Pewne jest tylko jedno. Zaraz po zakończeniu owej „rozmowy” milicjanci wezwali na komisariat pogotowie, a lekarka, która przyjechała, stwierdziła zgon. Obrażeń na ciele zmarłego nie badała, bo jak potem tłumaczyła, „nie jest medykiem sądowym”.
Wiemy więc tylko tyle, że twarz zmarłego była zakrwawiona, a na ścianach i na posadzce celi były duże plamy krwi. I „smugowaty podłużny rozmaz krwi” na podłodze, taki, jaki zostaje, gdy ktoś przeciąga z miejsca na miejsce zakrwawione ciało.
Świadectwo bezprawia
To jest pierwsza część historii; druga to aktywność dwójki prokuratorów, których w 1991 roku komisja sejmowa uznała za niekwalifikujących się do dalszej pracy w prokuraturze, wnioskując też o postawienie im poważnych zarzutów karnych: Godlewskiej i Kornatowskiego. Przeprowadzili oni kilka rutynowych czynności, po czym sprawę zamknięto, uznając, że Wądołowski umarł na… atak serca (!!!).
Nie próbowali nawet wyjaśnić sprzeczności zeznań milicjantów, do głowy im nie przyszło sprawdzać, czy naprawdę Mey opuścił teren komisariatu i dokąd się udał. Nie interesowali się tym, kto jeszcze był w tym czasie na komisariacie ani czy są jacyś świadkowie bicia zatrzymanego. Nie zażądali notatki z owej „rozmowy” z aresztantem ani nawet nie oglądnęli pomieszczenia, w którym się ona miała odbyć.
Milicjantów przesłuchano rutynowo w dwa miesiące po zgonie, a sanitariuszy nie przesłuchano w ogóle. Rodziców ofiary, mieszkających pod znanym prokuraturze adresem urodzenia Wądołowskiego, zawiadomiono o śmierci syna… pół roku później.
Dotąd cała ta historia jest jak z typowego milicyjnego scenariusza lat 80. Pracując najpierw w „podziemnej” komisji Romaszewskiego, a potem przewodnicząc sejmowej komisji badającej zbrodnie stanu wojennego, napatrzyłem się na około pół setki takich historii.
A jednak w historii śmierci Tadeusza Wądołowskiego jest coś, co wzbudza do dziś we mnie szczególną abominację. Jest to postępowanie prokuratora z lekarzem biegłym sądowym, który przeprowadził sekcję zwłok.
Rok po zdarzeniach na komisariacie, a pół roku po ostatecznym zamknięciu sprawy, ów lekarz – ni stąd, ni z owąd – jeszcze dwukrotnie został przesłuchany przez prokuratora Kornatowskiego. Ten protokół pozostaje do dziś unikalnym świadectwem bezprawia.
Na zwykłych ludziach
Lekarz sądowy oczywiście musiał być w tamtych latach świadom, że w takich sprawach winien iść ręka w rękę z milicją. Ale jednak początkowo ma jakieś zawodowe wątpliwości. W swoich ocenach stara się używać formy coniunctivu, który daje mu minimum etycznego komfortu.
Jakże to dobrze znana praktyka lekarska z tamtych lat! Mówi: „Obrzęk płuc i mózgu mógł być następstwem niewydolności krążenia”. Nie wiemy, czy tylko upomniany, czy wprost zaszantażowany przez prokuratora, poprawia się jednak: „Prostuję, był następstwem niewydolności krążenia”. I już całkiem złamany dodaje: „Oświadczam, że uderzenia pałką milicyjną nie miały związku ze zgonem”.
Nadmiernie pewni siebie milicjanci przyznali się nieopatrznie do bicia aresztanta, więc po dłuższym czasie „z góry” ktoś wyraził z tego powodu niezadowolenie. Trzeba więc było sfabrykować lepsze dowody ich niewinności. Młody prokurator, przed którym miała się dopiero otworzyć kariera zawodowa, nie miał żadnych zahamowań.
Redaktor Ziomecki ma prawo tego nie wiedzieć, bo się tym nigdy nie zajmował. Ale to właśnie takie przypadki są prawdziwą miarą bezprawia stanu wojennego i końcówki komunizmu. Zabijanie znanych opozycjonistów zdarzało się, ale należało już do rzadkości. Totalitaryzm w wersji Kiszczaka i Jaruzelskiego praktykowany był przede wszystkim na zwykłych ludziach.
I takim przypadkom poświęcony jest w lwiej części tzw. raport komisji Rokity. Jan Nowak Jeziorański napisał kiedyś, że uchronienie tego rodzaju spraw przed zapomnieniem jest prawdziwą miarą wartości tego raportu. Kiedy na jakimś prowincjonalnym posterunku milicjanci – mający całkowite poczucie bezkarności – bili kogoś, aż go po prostu zabili, całe ówczesne państwo, ze swoimi sądami, prokuratorami, urzędami, a jak trzeba było to i z Radą Państwa włącznie, stawało w ich obronie.
Znam podobne przypadki, gdy jakiś przyzwoity sędzia wydał łagodne co prawda, ale skazujące wyroki na milicjantów bijących aż do śmierci. Wtedy w obronie systemu zaczynał działać Sąd Najwyższy i Rada Państwa. Swoisty fenomen państwa w państwie, jakie stworzył w swoim resorcie Kiszczak w ostatnim dziesięcioleciu komunizmu, jest właśnie tą najbardziej demoniczną stroną ówczesnej politycznej rzeczywistości.
Z pewną melancholią
Czy w sprawie śmierci śp. Tadeusza Wądołowskiego rozsądny i uczciwy wobec siebie człowiek może mieć jakieś poważniejsze wątpliwości? Nie wiem, pozostawiam to do rozstrzygnięcia Redaktorowi Ziomeckiemu i wszystkim tym, którzy z taką energią wyrażają radość z późniejszej wielkiej kariery i sądowego tryumfu prokuratora Kornatowskiego w wolnej Polsce.
Przyznaję się, że ja – odkąd znam tę sprawę – takich wątpliwości nigdy nie miałem i nie mam nadal. Może dlatego, że zapewne dłużej i na wielu podobnych casusach studiowałem mechanizm ówczesnego bezprawia.
Czy postawa prowadzących to śledztwo prokuratorów może zostać zakwalifikowana jako „nikczemna”, a nominacja jednego z nich na szefa policji w wolnej Polsce za „akt hańbiący dla policji”? Tamte zaś wymuszone zmiany kluczowych zeznań biegłego za „fabrykowanie dowodów”? Tak, to prawda, wszystko to są ostre słowa, ale przecież z takim samym spokojnym przekonaniem wypowiedziałbym je zarówno dzisiaj, jak i wtedy.
Czy naprawdę Redaktor Ziomecki z ręką na sercu uważa, że zarówno wtedy, jak i obecnie moje argumenty to po prostu „wrzask”, albowiem miota mną „pycha, zaślepienie, histeria, lekkomyślność i moralizatorstwo”, a nadto jeszcze: „charakterystyczny dla mnie patos i pokrętność”? Ba, na wyrażenie swych namiętności Autorowi nie starcza nawet mowy ojczystej, bo dla postawienia puenty potrzebuje jeszcze jakiegoś (obelżywego zapewne) angielskiego idiomu!

a sam oceniam swoją postawę raczej jako przejaw zdrowego rozsądku, wspartego rzetelną wiedzą o mechanizmach bezprawia w tamtych latach. I zastanawiam się z pewną melancholią, czy w ogóle można jeszcze w dzisiejszych czasach prowadzić ostre polemiki o poglądy, bez całej tej pseudopsychologii, mającej wyłącznie dyskredytować wartość cudzej argumentacji?
Swoją drogą, jestem niemal pewien, że w całych dziejach „Rzeczpospolitej” nikt dotąd (z zawodowymi mordercami włącznie) nie został w tekście jednego artykułu potraktowany taką wiązanką. A co najbardziej zabawne, wszystko to po to, by dowieść słuszności idei karania za nazbyt ostre słowa. Przyznaję, iż czasem sobie myślę, że świat zwariował…
Celem jest zamknięcie ust
Ten wyrok w sprawie Kornatowski kontra Rokita jest groźny i trzeba zrobić wszystko, ażeby go uchylić. Ale nie dlatego że prowadzi do „śmierci ekonomicznej” Jana Rokity. Owszem, ten aspekt sprawy ma niebłahe znaczenie, jednak przede wszystkim prywatnie – dla mnie.
W dziedzinie publicznej ów wyrok jest tak bardzo niebezpieczny, ponieważ jego prawdziwym celem jest zamknięcie ust każdemu, kto by się ośmielił jeszcze żądać imiennej odpowiedzialności konkretnych prokuratorów czy sędziów za bezprawie dyktatury Jaruzelskiego.
Utrzymanie się tego wyroku będzie tryumfem korporacji. Sędziowie i prokuratorzy i tak już obronili swoich kolegów przed odpowiedzialnością za to, co wyprawiali w stanie wojennym. Teraz dodatkowo zapewnią im przeprosiny na pierwszych stronach dzienników i ruinę materialną tych, którzy ośmieliliby się nadal uznawać to za jakąś niesprawiedliwość.

http://www.rp.pl/artykul/9157,1025648-Jan-Rokita--Zamknac-mi-dziob-wyrokiem.html?p=4
----------------
Szkoda, że Rokita nic, wręcz ani słowa nie powiedział o tym jak wyglądała ekshumacja Tadeusza Wądołowskiego i co ona ujawniła po rzekomym pogrzebie zorganizowanym na koszt skarbu państwa PRL, jakie akcesoria pogrzebowe użyli ci bandyci, a za jaki wzięli pieniążki do swoich przepastnych i nigdy nienapełnionych kieszeni.
Tamten pogrzeb i worki foliowe ofiar smoleńska nie były przypadkowym zaniechaniem czy zaniedbaniem, co to to nigdy nie miałem i nie mam złudzeń.
O ile jest dla mnie wiadome, to Tadeusz Wądołowski został wrzucony do dołu nagi w prześcieradle nawet bez swojej odzieży, w której go zatrzymano i zabito na komisariacie, a zabili go wybrańcy z wybranego narodu, „polscy sąsiedzi?”.
Też mogłem wylądować w dole, nago i w prześcieradle lub i bez i to nie w 1986 ale już w dniu 16 grudnia 1981 roku lub podczas lub po zatrzymaniu i aresztowaniu w 1982 roku, a to jak byłem wówczas pobity mówią zdjęcia RTG, badania tomograficzne jak i rezonans magnetyczny, które mogą mówić za mnie nawet pod moją nieobecność.
Obibok na własny koszt

Brak głosów