Smoleńsk

Obrazek użytkownika teli
Artykuł

Nie warto czytać dosłownie tego szmatławca, ale zawsze można wyłuskać ciekawe informacje. Za to już można postawić Arabskiego i Klicha przed sądem. Ja twierdzę nadal, że załoga i tak by poradziła sobie sama, jeśli by jej nic i nikt nie przeszkodził, bo co to za pomoc z dokładnością 300 metrów.  Autorzy uważają że trzeba drążyć w tym kierunku, ja nie, to tylko pobocze. 

Katastrofa w Smoleńsku Na miejscu katastrofy prezydenckiego Tu-154 w Smoleńsku przez całą dobę stoi milicyjny gazik. Dwóch funkcjonariuszy pilnuje, by nikt się tu nie kręcił, nie próbował grzebać w ziemi. Do kamiennego głazu, przy którym 10 kwietnia wieczorem objęli się premierzy Donald Tusk i Władimir Putin, zbudowano drogę z betonowych płyt. Można tu składać kwiaty i zapalać świeczki. Wieńce są głównie z Polski: od harcerzy, regionalnych kół PiS, grup jeżdżących na cmentarz w Katyniu. W zeszłym tygodniu wieniec złożył Andrzej Kunert, nowy szef Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Szczątki samolotu uprzątnięto. Wywieziono śmieci, które przed katastrofą wyrzucali w lasku pod lotniskiem mieszkańcy Smoleńska. Skoszono trawę i nawet wycięto niektóre drzewa. Teren wygląda trochę jak park. Jest nawet kontener na stare znicze i kwiaty. Mieszkańcy Smoleńska wciąż pamiętają tragedię. Niektórzy regularnie chodzą na miejsce katastrofy. Starsze panie zaczepiają mnie, pytają, czy jestem z Polski. - Dochodzi do nas, co w Polsce pisze się o katastrofie - mówią. - To niepojęte, jak można wymyślić, że stworzyliśmy tu sztuczną mgłę, by zabić polskiego prezydenta. Niech pan napisze, że jesteśmy wciąż w szoku od 10 kwietnia. Współczujemy wam i was rozumiemy. Przychodzimy tu stale. Czy naprawdę wszyscy Polacy uważają, że winni katastrofy są Rosjanie? Rzecznik gubernatora smoleńskiego Andriej Jewsiejenkow mówi: - Przyjeżdżają do nas wciąż dziennikarze z Polski. Staram się wszystkim pomóc. Są uprzejmi, dobrze nam się rozmawia. Ale jak czasem czytam potem to, co piszą, to krew mnie zalewa. Jak można wypisywać takie bzdury o tym, co się stało? Jewsiejenkow był jednym z pierwszych, którzy dotarli na miejsce katastrofy. I od początku pomagał prasie, by miała jak najwięcej informacji. To on zorganizował dziennikarzom spotkanie z rosyjskim ministrem ds. sytuacji nadzwyczajnych Siergiejem Szojgu, który potwierdził, że wszyscy pasażerowie Tu-154 zginęli. I on przekazywał najnowsze informacje o akcji ratunkowej od gubernatora, który stale był w sztabie koordynującym operację. Idę na miejsce katastrofy z Aleksandrem Koronczikiem, głównym energetykiem smoleńskiego lotniska, emerytowanym pilotem wojskowych myśliwców. Sasza wyciąga z bagażnika swojej łady świeczki. - Przyjeżdżam tu co kilka dni - mówi. Saszy także wciąż nie mieści się w głowie, jak mogło dojść do tragedii. On i smoleński dziennikarz Siergiej Amielin przeprowadzili własną rekonstrukcję wydarzeń. Obaj przyznają, że główną przyczyną katastrofy była mgła i fatalna decyzja pilotów Tu-154, by wylądować w tak złych warunkach - przy widoczności poziomej 200-400 m i pionowej 50 m (minimalne warunki do lądowania to 1000 i 100 m). Ale nie unikają pytań o stan smoleńskiego lotniska i zachowanie tutejszych służb naziemnych. Na podstawie własnych ustaleń i rozmów z innymi pracownikami lotniska zapewniają, że w czasie obu uroczystości 7 i 10 kwietnia na lotnisko Siewiernyj nie przywożono żadnego dodatkowego sprzętu ułatwiającego lądowania, a jedyną różnicą była pogoda. Także po katastrofie tupolewa żaden dodatkowy sprzęt nie był na lotnisku montowany. Więcej wątpliwości mają, gdy pytam, czy wszystkie urządzenia były 10 kwietnia sprawne. Jeszcze tego samego dnia Rosjanie zrobili oblot lotniska za pomocą specjalnego samolotu-laboratorium An-26. Potwierdził, że urządzenia były sprawne. Źródła "Gazety" twierdzą jednak, że oprócz oblotu próbę lądowania powinien podjąć taki sam samolot jak ten, który spadł. Wtedy mogłyby zostać ujawnione ewentualne niuanse przy podchodzeniu do lądowania maszyny konkretnego typu. Tu-154 słynie z wysokiej prędkości podchodzenia do lądowania, co utrudnia pilotom manewr. Podobno oblot lotniska w Smoleńsku z udziałem tupolewa ma się wkrótce odbyć. Moi rozmówcy ze Smoleńska nie są w stanie zrozumieć, dlaczego piloci zeszli tak nisko półtora kilometra przed początkiem pasa startowego. W najniższym momencie lotu - jeszcze przed uderzeniem lewym skrzydłem o drzewo - samolot dosłownie szorował kadłubem o krzaki, jakby piloci spodziewali się, że są już tuż nad pasem startowym. Jednym z możliwych wyjaśnień jest pomyłka pilotów w obliczeniu odległości do pasa startowego. Na lotnisku w Smoleńsku są dwie radiolatarnie naprowadzające na pas - dalsza oddalona o sześć kilometrów od pasa i druga znajdująca się kilometr od pasa startowego. Na większości lotnisk na świecie dalsza latarnia znajduje się cztery kilometry od pasa. - Piloci musieli wiedzieć, że lotnisko w Smoleńsku ma niestandardowo ustawione latarnie. Ale mogli po prostu zgłupieć w ostatniej chwili ze względu na stres, mgłę, presję, nieumiejętność ogarnięcia wszystkich parametrów w tak trudnej sytuacji - mówi Koronczik. Czy kontrolerzy lotu zrobili wszystko, co trzeba, tuż przed katastrofą? - Zgodnie z procedurami tak - mówią moi rozmówcy. Ale ich zdaniem po ryzykownym lądowaniu Jaka-40 z dziennikarzami na pokładzie, który dotknął ziemi dopiero w połowie pasa i o mało nie wyjechał poza jego koniec, i nieudanych dwóch próbach lądowania rosyjskiego Iła-76 pilotowanego przez dowódcę dobrze znającego lotnisko kontrolerzy powinni wydać kategoryczny zakaz lądowania lub zamknąć lotnisko. Prawdopodobnie nie zrobili tego, bo bali się, by nie oskarżono ich, że utrudniają dotarcie prezydenta Kaczyńskiego do Katynia. Czy kontrolerzy widzieli na swoich przyrządach, że Tu-154 jest tak nisko w złym miejscu? Moi rozmówcy potwierdzają to, co "Gazeta" pisała wcześniej - że radar na lotnisku smoleńskim jest stary i w miarę precyzyjne pokazuje jedynie kurs samolotu, czyli kierunek w którym leci. Jeśli zaś chodzi o wysokość, to pokazuje ją z dokładnością 200-300 m. Kontrolerzy zapewne nie wiedzieli, że samolot 1,5 km przed pasem osiągnął tak niski pułap. Już wcześniej pytali załogę, czy tupolew zszedł na 500 m, bo nie mogli tego dokładnie zobaczyć na ekranie radaru. Z kolei załoga maszyny mogła nie wiedzieć, że musi polegać wyłącznie na sobie, bo radar w Smoleńsku jest aż tak niedokładny. Wiele mogłoby wyjaśnić nagranie audio-wideo z wieży kontrolnej, które zgodnie z procedurami powinno się zachować. Słychać na nim, co mówią między sobą kontrolerzy i jak reagują na wskazania przyrządów. - Spytajcie się naszych władz, gdzie ono jest - radzi mój rozmówca. Amielin przypuszcza, że kontrolerzy mogli też nie zwrócić uwagi na dokładną pozycję samolotu, wychodząc z założenia, że nie zamierza on lądować. Pilot bowiem nie dostał od wieży zgody na lądowanie, a jedynie na osiągnięcie tzw. wysokości podjęcia decyzji, w tym przypadku 100 m. Powinien wtedy wyrównać lot i jeśli nie zobaczy ziemi, odlecieć. Jeśli zaś zobaczyłby ziemię, powinien powiedzieć o tym kontrolerom, a ci wydać zgodę na lądowanie. Moi rozmówcy proponują, by dla pełnej jasności przeanalizować dokładnie nagrania rozmowy kapitana Iła-76 z kontrolerami. Wymiana zdań między nimi podczas nieudanych podejść do lądowania pozwoli zorientować się, jak kontrolerzy oceniali warunki 10 kwietnia. Koronczik zwraca też uwagę na fakt, że dowódca załogi miał niewielki nalot - 3531 godzin - i że od niedawna latał jako pierwszy pilot. - To tak jakby kierowca przesiadł się z fotela pasażera za kierownicę - obrazowo tłumaczy Koronczik. Zapytałem moich rozmówców, czy raport ogłoszony pod koniec maja przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy w Moskwie (MAK) pokrywa się z ich ustaleniami i przypuszczeniami. - Zasadniczo tak. Wszystkie wymienione w nim fakty są prawdziwe, nie ma żadnych kłamstw. Ale okoliczności niezbyt wygodne dla strony rosyjskiej, np. kulisy zachowania kontrolerów czy szczegółowy opis sprawności urządzeń na lotnisku są przemilczane albo potraktowane powierzchownie. Właśnie w tych dwóch kwestiach należy drążyć - odpowiedzieli. Źródło: Gazeta Wyborcza 

Brak głosów