Anna Maria Anders: Zawsze byłam prawicowa

Obrazek użytkownika ma
Artykuł

Jestem Polką. Im bardziej jestem w Polsce, zanurzam się w nią, tym bardziej czuję, że to jest moje miejsce. Nie wiem, jak mogłam przez tyle lat bez tego żyć - rozmowa Roberta Mazurka z Anną Marią Anders

 

Rz: Nie wypominając wieku, urodziła się pani w 1950 roku...

...Ale pod koniec! (śmiech)

...Jako córka szansonistki i karciarza.

Tak powiedział kiedyś Marian Hemar. W ośrodku polskim w Londynie na dole był teatr, w którym śpiewała mama, a na górze klub, w którym przy swoim stoliku ojciec grywał z przyjaciółmi w brydża...

A pani biegała z góry na dół?

I kiedyś Hemar, którego się bałam, bo miał wielkie, krzaczaste brwi, popatrzył na mnie i powiedział: „Biedne dziecko, matka szansonistka, ojciec karciarz...". Hemar był wspaniały, a to było bardzo zabawne, bo wtedy raczej wielu ludzi mówiło ojcu: „Jaką pan ma śliczną córkę".

Nic dziwnego, urodę odziedziczyła pani po mamie.

(śmiech) To była zupełna nieprawda! Byłam pucołowata, okrąglutka, na zdjęciach z tego okresu wyglądam fatalnie. Wyładniałam dopiero od 16. roku życia, ale przecież wszyscy chcieli być dla generała mili, sprawić mu przyjemność.

Dla nas gen. Anders to postać legendarna. Miał przyjechać na białym koniu...

Dla mnie to po prostu tata. Bardzo dobrze go pamiętam, dużo rozmawialiśmy. Dziś żałuję, że niewystarczająco często o tym, co mnie teraz najbardziej interesuje...

Dlatego rozmawialiśmy o wszystkim innym. Strasznie mnie rozpieszczał, zabierał do parku, na spacery, odprowadzał codziennie do szkoły, uciekaliśmy do cyrku. W zasadzie był w Anglii anonimowy, mógł robić, co chciał, miał czas.

 

Wszyscy panią pytają, czy nie był sfrustrowany sytuacją, w jakiej się znalazł po wojnie?

 

Nam tej frustracji nie okazywał, ale na pewno nie tak to sobie wyobrażał, nie o to przecież walczył. Pewnie dość długo wierzył, że nieunikniony jest wybuch III wojny światowej, po której Polska odzyska wolność.

 

Wychowywała się pani w szczególnym świecie.

 

Z czego jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy. Funkcjonowałam w zasadzie w dwóch światach: polskim i angielskim, zresztą ten polski świat też był podzielony na arystokratyczno-polityczny świat ojca i środowiska artystyczne mamy.

 

Ojciec otaczał się ludźmi, o których uczymy się w szkole.

 

To oczywiste, że był blisko takich ludzi jak bohater spod Tobruku gen. Kopański czy walczący razem z nim w II Korpusie gen. Odzierzyński, późniejszy emigracyjny premier, którego żona robiła fantastyczne torty. Generał Bór-Komorowski z wyglądu przypominał mi ojca, bo był do niego bardzo podobny, tylko mniejszy. Tak go w każdym razie pamiętałam jako dziecko.

 

Po wojnie Bór-Komorowski był tapicerem. W ogóle losy tych ludzi były bardzo trudne.

 

To prawda, były straszne. Ojciec i kilku innych generałów miało brytyjskie emerytury, ale reszta? Nie mówili po angielsku, cały dobytek zabrała im wojna, znaleźli się w obcym kraju...

 

...Który szybko okazał się nie tak przyjazny.

 

Przecież Polacy nie byli nawet zaproszeni na defiladę zwycięstwa! A kiedy ojciec w rozmowie z Churchillem upominał się o Polaków, usłyszał, że wojna się skończyła i jak mu się nie podoba, to może zabierać swoich żołnierzy i wyjeżdżać.

 

Nic dziwnego, że dowódca komandosów spod Monte Cassino mjr Smrokowski wyjechał do USA, gdzie został hutnikiem, gen. Sosnkowski nie dostawał do Ameryki i Anglii wizy, a gen. Sosabowski jeszcze po siedemdziesiątce był magazynierem...

 

Te dramatyczne losy ich połączyły. Dzięki temu funkcjonowały polskie kluby, parafie, wychodziły gazety. Co oczywiście nie zmienia tego, że w Anglii polscy bohaterowie ledwo wiązali koniec z końcem. Ojciec utrzymywał kontakty z gen. Maczkiem, który w poszukiwaniu pracy wyjechał do Szkocji i był barmanem w Edynburgu.

 

Pani tych wszystkich ludzi spotykała jako dziecko.

 

Tak, najlepiej zapamiętałam gen. Rudnickiego, który walczył pod Monte Cassino, a zmarł dopiero w 1992 roku, więc zdążył poznać mojego męża. Przyjaciółmi ojca byli też arystokraci: książę Lubomirski, który był w czasie wojny adiutantem ojca, hrabia Ludwik „Lulu" Łubieński czy Zamoyscy, ale ojciec naprawdę nie był snobem. Gdy siedział przy stoliku w klubie, każdy mógł do niego podejść i z każdym równie serdecznie rozmawiał.

 

Mama, występująca jako „Renata Bogdańska", była od ojca 28 lat młodsza, a ich ślub wywołał skandal.

 

Oboje byli po rozwodzie, ale ślub był katolicki, bo ich poprzednie związki były niesakramentalne. Zresztą ojciec po wojnie przeszedł na katolicyzm, przyrzekał, że jak przeżyje Łubiankę, to zostanie katolikiem. Mama do 1956 roku nie śpiewała, miała przerwę, chyba myślała, że nie wypada, dopiero potem zaczęła nagrywać dla Wolnej Europy.

 

Jak to było przyjmowane przez tę nobliwą jednak emigrację?

 

Bardzo dobrze, ojciec sam ją gorąco zachęcał, chodził na wszystkie przedstawienia, oklaskiwał. Jej świat to był właśnie Hemar, Ref-Ren Konarski, Mieczysław Malicz, Ludwik Lawiński, inni. Ja dopiero potem, a tak naprawdę dopiero teraz, zdałam sobie sprawę, z jakimi wspaniałymi ludźmi się stykałam.

 

Poszła pani do szkoły angielskiej.

 

W domu mówiliśmy tylko po polsku i jak poszłam do szkoły prowadzonej przez zakonnice, a miałam wtedy pięć lat, to nie wiedziałam nawet, jak po angielsku powiedzieć, że chcę iść do toalety. Języka nauczyłam się jednak na tyle szybko, że nawet nie zauważyłam, kiedy przeszłam w szkole na angielski i nawet do polskich koleżanek, a było ich sporo, mówiłam w szkole po angielsku. Potem była kolejna szkoła prowadzona przez zakonnice i uniwersytet w Anglii, gdzie skończyłam filologię hiszpańską i francuską.

 

To się pani przydało.

 

Tak, pracowałam w Paryżu dla UNESCO, jeszcze później dla firmy z branży naftowej i tak jeździłam po świecie, aż utwierdziłam mamę w przekonaniu, że zostanę starą panną.

 

Jak to, przecież miała pani adoratorów.

 

Jeden zdążył mi się nawet oświadczyć w czasie studiów, kupił pierścionek, ale na szczęście nie pobraliśmy się. Dopiero w 1984 roku, kiedy była 40. rocznica bitwy pod Monte Cassino, poznałam swojego przyszłego męża, który był attaché wojskowym przy ambasadzie amerykańskiej. Mama marzyła, bym wyszła za mąż za Polaka, ale zaakceptowała związek z moim mężem, który pochodził z rodziny włosko-rumuńskiej, ale urodził się już w Bostonie.

 

Tam w końcu i państwo zamieszkali.

 

Syn nawet skończył uniwersytet w Bostonie. Chciał studiować nauki polityczne, ale uznał, że w Bostonie to niemożliwe, bo wszyscy profesorowie byli tak lewicowi, że nie miałby szans na jakiekolwiek dobre oceny.

 

Mówi po polsku?

 

Niestety kiepsko, bo nie miał gdzie się uczyć. Nie mieliśmy polskich znajomych, z mężem rozmawiałam po angielsku, a moja mama mieszkała w Europie...

 

Pani związki z Anglią są dość luźne.

 

W tej chwili tak. Wyprowadziłam się na dobre ponad 30 lat temu, ale dopóki żyła mama, to bywałam często. Teraz faktycznie przyjeżdżam rzadko, duży dom sprzedaliśmy.

 

Ojciec spoczął na Monte Cassino.

 

To nie było takie oczywiste od początku, ale kiedy jechał tam w 1969 roku, lekarze odradzali mu podróż, mówiąc, że może jej nie przeżyć. Wtedy powiedział, że jeśli umrze, to Monte Cassino jest miejscem dla niego. I jakoś to zapamiętaliśmy.

 

Nie mieli państwo wątpliwości, czy pochować go we Włoszech?

 

W Polsce nie mógł być pochowany, bo nie była wolna, Anglia zawsze była dla ojca obca, cóż więc zostało? Tym bardziej że Monte Cassino to przecież kawałek Polski, więc kiedy mnie pytają, czy nie chciałabym przenieść zwłok do kraju, to odmawiam. Mama po śmierci ojca bardzo zaangażowała się w podtrzymywanie pamięci o nim i jestem bardzo szczęśliwa, że rodzice spoczęli razem.

 

Kiedy pani przyjechała po raz pierwszy do Polski?

 

Razem z mamą w 1991 roku, kiedy nazywano imieniem ojca ulicę w centrum Warszawy. Notabene do dziś nie ma w Warszawie żadnego pomnika ojca, to przykre, przecież można by znaleźć jakieś miejsce.

 

Co się stało z pamiątkami po ojcu?

 

Mama oddała większość do Instytutu Sikorskiego. Część osobistych mam nadal, inne oddałam do Muzeum Wojska Polskiego, a te po mamie do muzeum teatralnego.

 

Ale wracając do pani pierwszej wizyty...

 

Zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo czytałam i słyszałam, że po wojnie Warszawa była całkowicie zburzona. Pamiętam wzruszenie mamy, dla której to było wielkie przeżycie.

 

Pięć lat temu pani mama była w komitecie poparcia Komorowskiego, panią również kojarzono z Platformą, jej politycy są w pani fundacji. Co się stało?

 

Nie szukałam dla siebie miejsca w polskiej polityce i kiedy przyjeżdżałam do Polski, korzystałam z pomocy różnych osób, także z Platformy. Do dziś znam więcej osób w PO niż w PiS, ale to nie miało związku z polityką.

 

Nie proponowano pani startu z Platformy?

 

Jedna z osób spytała, czy byłabym zainteresowana, ale to była luźna rozmowa. Powiedziałam, że sens miałby tylko, gdybym startowała w tym okręgu w Warszawie, w którym głosują także Polacy mieszkający za granicą, bo jestem reprezentantem Polonii, ale usłyszałam, że PO ma tu świetnego kandydata.

 

PiS dało więcej?

 

Zupełnie nie tak. Do Brukseli na promocję książki zaprosił mnie Ryszard Czarnecki. Rozmawialiśmy i tak od słowa do słowa spytał mnie, czy byłabym zainteresowana startem do Senatu. Poprosiłam o czas do namysłu i pojechałam do Ameryki porozmawiać z rodziną.

 

Pytała pani w ogóle o program PiS?

 

Zacznę od tego, że ja zawsze byłam prawicowa – w Anglii głosowałam na konserwatystów, w USA na republikanów, ale akurat do PiS najmocniej przekonało mnie to, co mówił prezydent Duda o potrzebie budowy wspólnoty. Od razu przypomniał mi się cytat z mojego ojca: „Odrzućmy wszystko, co nas dzieli, bierzmy wszystko, co nas łączy". W Polsce rzeczywiście nie ma wspólnoty, wszystko jest tak partyjne, do granic możliwości.

 

W Ameryce tak nie jest?

 

Tam ludzie mogą obok siebie żyć, nie ma takiej nienawiści. Poza tym podchodzi się do tego z większym dystansem. Tu, w Polsce, nikt z PiS nie ma szans na zaproszenie do jakiegoś ciekawego programu w telewizji, a jeśli gdzieś pójdzie, to dziennikarz napada na niego, bo jest z niewłaściwej partii. Dla mnie to niesamowite, jak tak można?

 

Jeszcze chwila i wejdzie pani w ten świat.

 

Ja się nie zmienię. Bardzo dobre wrażenie robi na mnie program Andrzeja Dudy, by Polaków wokół pewnych spraw, wartości łączyć.

 

Ma pani trzy paszporty: amerykański, brytyjski, polski, mieszkała pani w kilku krajach.

 

I czasem mówię, że jestem obywatelką świata, ale tak naprawdę nie mam żadnych wątpliwości: jestem Polką. Im bardziej jestem w Polsce, zanurzam się w nią, tym bardziej czuję, że to jest moje miejsce. Nie wiem, jak mogłam przez tyle lat żyć bez tego. Wszystko jest takie znajome, moje, niesamowite.

 

Nawet prawicowi blogerzy pytają: „Dlaczego mam głosować na kobietę na stałe mieszkającą za granicą?".

 

To nieprawda, oprócz amerykańskiego mam też polskie obywatelstwo i przez ostatnie trzy lata częściej mieszkam tu niż tam. Oczywiście w Bostonie mam dom, a tu mieszkam w wynajętym na stałe apartamencie w hotelu...

 

...Więc może trzeba było kandydować do Kongresu, nie do Senatu?

 

Ale ja się nie zajmuję sprawami Ameryki, tylko Polski. Od trzech lat jeżdżę po szkołach, spotykam się z młodzieżą, opowiadam im o ojcu, mam taką misję.

 

Tę misję można wypełniać, nie będąc senatorem.

 

Oczywiście, dlatego ja nie muszę wygrać. W moim życiu wiele się nie zmieni – senator czy nie, będę zawsze córką generała, będę stała w pierwszym rzędzie i minister z tej partii czy tamtej zawsze będzie musiał ze mną żyć... (śmiech)

 

To po co to pani?

 

Tym się różnię od innych kandydatów, że mam co robić, wielka kariera polityczna mi niepotrzebna, ale kandyduję, bo chciałabym też robić coś innego. Jeśli chcemy zniesienia wiz do USA, to ja, obywatelka amerykańska i polska senator jednocześnie, mogę rozkręcić kampanię, mój głos będzie tam słyszalny. Specjalnie wybrałam ten okręg, bo wiem, że Polonia już się cieszy, że będzie miała swój głos w parlamencie, a jeśli wygramy, to będzie to głos słyszalny w naszym rządzie.

 

To banały. Nie bardzo wiem, co mogłaby pani dla nich zrobić.

 

Są tacy, którzy chcieliby do Polski wrócić, i tym trzeba pomóc. Inni zostaną na emigracji i ja chciałabym zadbać o to, by ojczyzna się od nich nie odwróciła.

 

Świetnie, tylko pytanie, czy pani w ogóle się zna na polityce?

 

Zawodowym politykiem nie byłam i nie jestem, ale żyłam w świecie polityki od dziecka – jako nastolatka rozmawiałam o niej z ojcem, potem z mężem, mamą, którzy byli w nią zaangażowani. Do dziś, jak włączam telewizję, to po to, żeby obejrzeć programy publicystyczne, a nie babskie, jak czytam gazety, to o polityce, a nie kolorowe pisma plotkarskie.

 

I przy tym wszystkim deklaruje pani dystans do polityki.

 

Mniej mnie interesują kłótnie polityków, ale zawsze interesowałam się sprawami obronności.

 

Nazwisko zobowiązuje?

 

To nie tylko ojciec; mój mąż był pułkownikiem armii amerykańskiej, bohaterem wojny w Wietnamie, jest pochowany na cmentarzu Arlington. Mój syn wzrastał więc w tradycji i dziadka, i ojca, był dumny z obu. Nic dziwnego, że skończył studia i został zawodowym żołnierzem.

 

A pani?

 

Całe życie pracowałam w różnych miejscach, znam świat, mówię sześcioma językami. Kiedy myślę o sprawach polityki obronnej, to patrzę na nią z szerszej perspektywy.

 

Tylko co amerykańska córka gen. Andersa może wiedzieć o polskich sprawach?

 

A nie sądzi pan, że pewne problemy są wszędzie podobne? Że dobra szkoła, edukacja, a potem praca dla młodych ludzi to nie jest problem w całej Europie, że w Stanach nie ma takich kłopotów? Przychodzi do mnie kobieta i mówi, że jest po pięćdziesiątce, nie może znaleźć pracy, nie ma za co żyć – przecież to jest coś, o czym mówi się na świecie! Ludzie 50+ mają potworne problemy z pracą i ja to naprawdę rozumiem.

 

Ma pani doświadczenia angielskie, europejskie, amerykańskie...

 

...I nigdy nie żyłam w PRL! Jestem jak młodzież, z którą bardzo lubię rozmawiać i która mnie lubi. Oni też nie żyli w PRL, jesteśmy do siebie podobni.

 

Świetnie, ale wrócę do pytania: kandyduje pani do polskiego parlamentu. Zna pani chociażby polską konstytucję?

 

Znam pana i wiem, że z łatwością mnie pan zagnie, zadając pytania o jakiś artykuł konstytucji czy coś. Ja nie udaję, że się na tym świetnie znam, więc może mnie pan z łatwością rozłożyć na łopatki...

 

Sprytne... Po czymś takim nie wypada.

 

Uczciwie przyznaję, że nie jestem zawodowym politykiem, ale myślę, że moi wyborcy mają dość zawodowych polityków. A ja jestem inna i każdy może wybrać, czy chce mnie czy nie. Powtarzam, że w moim życiu niewiele się zmieni i chociażby nawet senator Anders brzmiało imponująco, to proszę mi wierzyć, ja nie o to zabiegam. Chciałabym tylko dopisać ostatni rozdział do życiorysu ojca.

 

Jak to pani rozumie?

 

Chciałabym zaangażować się w powrót do Polski jak największej liczby Polaków wywiezionych na Syberię, na Wschód, którzy dotychczas nie bardzo mogli wrócić. To byłby jakiś symbol, w końcu mojemu ojcu nie udało się ze Związku Sowieckiego zabrać wszystkich.

 

To piękne, ale humanitarne, nie polityczne dzieło.

 

Nie chodzi tylko o pomoc humanitarną, tylko o coś znacznie więcej. Ojciec od zawsze kładł wielki nacisk na młodzież, na szansę edukacyjną dla nich. Ja nie jestem profesorem, nie jestem intelektualistką, ale zależy mi na tym, by młodzież była wychowana w poczuciu dumy z własnego kraju. Na tym zależałoby ojcu, ale sądzę, że na tym zależy wszystkim, bez względu na poglądy. Prawda?

 

 

—rozmawiał Robert Mazurek

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (1 głos)