|
12 lat temu |
Re: Re: „Jakieś obce smoki” - rozmowa z prof. Jarosławem Markiem |
c.d. rozmowy Lichockiej z prof. Rymkiewiczem:
Postkomuna. Dziś ma telewizyjną twarz Donalda Tuska. Nie – postkomunizm, ale właśnie postkomuna, z zapisaną w tym słowie nonszalancją wobec języka, kultury, wartości, zasad. To słowo kolokwialne, ale oddaje – jak mi się zdaje – charakter rządów Rychów i Zbychów zblatowanych z częścią ludzi dawnej opozycji.
I tu Pani ma rację – to jest postkomuna. Ale właśnie w tym miejscu – kiedy mówimy: postkomuna, postkolonializm, państwo postnarodowe czy posteuropejskie, a społeczeństwo posthistoryczne – w tym miejscu wychodzi też na jaw nasza rozpaczliwa bezradność językowa (a zatem i duchowa) wobec tego, co stało się w ostatnich trzech dziesięcioleciach i co teraz dzieje się w Polsce. Nie potrafimy nazwać obecnej Polski, ustalić, co to jest za twór, opowiedzieć, jaka jest nasza tutejsza sytuacja. Nie rozpoznajemy ani samych siebie, ani naszego losu – ta bezradność wobec losu, bezradność językowa, prowadzi też do tego, że nie wiemy, co nas czeka. Nie potrafimy zobaczyć i ująć w słowa naszej przyszłości. Mój trzyletni wnuk, Ignacy, przybiega do swojego ojca, wydaje z siebie straszliwy ryk, a potem, uznając, że już Wawrzka dostatecznie przestraszył, uśmiecha się i mówi spokojnie: – To jest język potworski. – To słowo wymyślone przez Ignacego dobrze ujmuje to, z czym mamy teraz w Polsce do czynienia. W telewizorach, w gazetach, na konferencjach prasowych potwór przemawia do nas językiem potworskim. Nasz tutejszy smok ryczy – może zawiadamia nas, że zostaniemy skonsumowani – a my jego straszliwy ryk próbujemy wyrozumieć, przetłumaczyć przy pomocy różnych dziwnych terminów: postkolonializm, postkomunizm, a może posthistoria czy coś w tym rodzaju. Smok, oblizując się po konsumpcji, powiada zaś: – Mówię językiem potworskim, więc nie musicie, a nawet nie możecie mnie rozumieć. – Pan Jarosław Kaczyński mówił niedawno, że to, co tu mamy, to jest kondominium. Jak rozumiem: moskiewsko-pruskie. Ja próbowałem wytłumaczyć sobie Polskę jako twór postkolonialny, byłą moskiewską kolonię. Teraz porzucam ten język – uważam, że dałem się zwieść pewnej modzie intelektualnej, językowi amerykańskich naukowców. Polska to nie jest ani państwo postkolonialne, ani kondominium. Tu się coś innego dzieje, coś groźniejszego. Nasi wrogowie – tutejsi, miejscowi wrogowie Polski i Polaków – ja ich nazywam naszymi wewnętrznymi Moskalami – to nie jest formacja postkolonialna. To jest coś innego – coś, co się zalęgło i odwiecznie istnieje w głębi polskiej duszy. No może nie odwiecznie, może od jakichś trzystu lat – od pierwszych lat XVIII wieku, kiedy to wojska cara Piotra I weszły w granice Rzeczypospolitej. To prawdopodobnie właśnie wtedy pewna część wolnych Polaków, obywateli Rzeczypospolitej, uznała, że można żyć w mongolskiej niewoli, pod carskim knutem – i całkiem nieźle, całkiem przyjemnie w tej niewoli prosperować. Potem ta mongolska idea – że bezpieczniej, czyli lepiej jest być carskim niewolnikiem niż wolnym Polakiem, polskim anarchistą – ta idea, zagnieździwszy się w duszy polskiej, rozrastała się i szukała dla siebie, przez wieki, różnych politycznych, ideowych, a nawet estetycznych, ale przede wszystkim życiowych, praktycznych uzasadnień. Opisywała tę złowieszczą ideę, tę polsko-ruską formację duchową polska literatura, opisywali ją Stefan Żeromski i Eliza Orzeszkowa. Byli tym porażeni i przerażeni. Nazywanie teraz tych Polaków, którymi owładnęła ta mongolska idea, lemingami czy jakoś podobnie łaskawie – traktowanie, poprzez tę nazwę, całej tej formacji jako czegoś trochę żałosnego, niemal zabawnego, właściwie sympatycznego – to jest wielki błąd językowy, błąd niedopuszczalny.
Lemingi to ci, którzy przyjechali z małych miasteczek i wsi do wielkiego miasta, znaleźli tu pracę, i którym się wydaje, że najważniejszym problemem w Polsce jest wysokość rat kredytów i legalizacja marihuany. Dają się regularnie nabierać na PO i Palikota. Czym innym jest chyba jednak grupa ludzi tworząca obóz władzy, ona, owszem, trzyma rząd dusz lemingów, różni się jednak od tych nieszczęsnych postaci. Lemingi, przynajmniej w klasycznym znaczeniu tego pojęcia, to pogubione, nie za dużo wiedzące i jeszcze mniej rozumiejące dzieci III RP. Wewnętrzni Moskale – jeśli użyć Pana terminologii – mają klucz do ich wyobraźni i sposobu myślenia, przez media, instytucje kultury, finanse. Widać w różnych miejscach, jak ludzie starego systemu, różni funkcjonariusze medialni próbują rozciągnąć to pojęcie na przykład na dobrze ustawionych ludzi nomenklatury PRL‑u. Ale klasyczny leming – jak mi się zdaje – jest po gwałtownym awansie z małej wioski i ogląda TVN.
Pomiędzy kimś, kto jest, jak Pani to nazwała, funkcjonariuszem medialnym, a kimś takim, kto wziął kredyt w szwajcarskich frankach i chcąc utrzymać się na powierzchni życia, musi być posłuszny tym, którzy mają władzę (czyli musi być posłuszny telewizorowi), jest oczywiście znaczna, nawet olbrzymia różnica – jeśli chodzi o pozycję społeczną. Różnica duchowa jest minimalna albo żadna – wszyscy oni, i ci, co gadają w telewizorze, i ci, którzy bezmyślnie wierzą w to, co gadają ci gadający, są niewolnikami. A jeśli są niewolnikami, no to zdradzili, wyzbywając się wolności, najświętszą, najważniejszą, fundamentalną ideę naszej Rzeczypospolitej. Tym samym zdradzili wspólnotę wolnych Polaków – nas zdradzili. A jeśli nas zdradzili, no to mamy poważne dziejowe pytanie – co należy zrobić ze zdrajcami. Jaki ma być los tutejszych niewolników mongolskiego cara. Dlatego powiedziałem, że tu się dzieje coś bardzo groźnego. Bo to nie może zostać tak, jak jest – nie możemy współżyć na naszej ziemi ze zdrajcami, z wieloma pokoleniami zdrajców. Polska nie może być własnością tutejszych wewnętrznych Moskali, nawet jej resztki, jeśli to są resztki, nie mogą stać się ich łupem. Polska jest dla Polaków. Oczywiście, nie mam na myśli jakichś etnicznych Polaków, bo takich pewnie w ogóle nie ma, a sam jestem raczej etnicznym Tatarem, z tatarskiego rodu, który kiedyś osiedlił się pod Mariampolem i Winksznupiem. Albo jestem, jeśli ktoś woli, etnicznym Niemcem, z rodu, który osiedlił się na granicy rosyjsko-pruskiej. Ale wróćmy do rzeczy – co zrobić z tymi, którzy nie chcą już być Polakami? I czy w ogóle coś możemy jeszcze z nimi zrobić? Bo może jest tak, że oni są tu już w większości? I że Polacy, powolutku-powolutku, w sposób ewolucyjny, a więc niemal niedostrzegalny, tracą swoją polską tożsamość? Obcy smok nas pożera i już wielu pożarł? Poruszamy się w ciemności, weszliśmy w jakąś noc historyczną, a więc nawet i tego nie wiemy – jak wielu nas jest i czy jest nas tylu, że damy sobie radę z wewnętrznymi Moskalami. Dobrze byłoby przeprowadzić jakieś sondaże, które powiedziałyby nam, ilu jest jeszcze w Polsce prawdziwych Polaków (nie etnicznych, ale prawdziwych – to znaczy wiernych Polsce, jej wielkiej idei), ale wszystkie sondaże teraz kłamią, z samej ich smoczej natury są kłamliwe, więc i tego się nie dowiemy.
Jutro na portalu niezalezna.pl druga część rozmowy z prof. Jarosławem Markiem Rymkiewiczem
Autor: Joanna Lichocka
Żródło: Gazeta Polska
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart |
|
„Jakieś obce smoki” - rozmowa z prof. Jarosławem Markiem Rymkiewiczem |
|
|
12 lat temu |
@ Raven59 |
Czuję się wyróżniona i aż nawet skrępowana, że tak poważnie potraktowałeś odpowiedź na mój komentarz.
Widzisz, Ty to piszesz jako osoba już dojrzała, ale trudno się dziwić osobom młodym (jak ta znajoma Twojej Siostry, czy ja wtedy), że są ciekawe. Ludzie dla zaspokojenia ciekawości czy z potrzeby przygody potrafią wiele ryzykować, czasem nawet życiem.
Między nami (tzn. Tobą a mną) jest wielka, ogromna, różnica. Ty jako mężczyzna taką wyprawę traktujesz inaczej - no bo wyzywające kobiety, które mogą dostarczać jakichś bodźców (co prawda one wyzywające nie były, nie były rozebrane; przeważnie siedziały sobie na krzesłach, jedna czytała książkę). Za nimi (okna były do samej podłogi) widać było normalne mieszkanie, pokój.
Na mnie z kolei, jako normalnej kobiecie, to nie robiło wrażenia, ot ciekawostka turystyczna: najsławniejsza czerwona dzielnica, będzie co opowiadać po powrocie.
Towarzyszył mi wprawdzie mężczyzna, fakt, ale to był mój mąż, bardzo mocno właśnie mną zainteresowany.
Wiesz, jakie uczucie mi towarzyszyło? Trochę wstyd, poczucie winy wobec tych kobiet. Zwykle oglądają je mężczyźni, normalka, taki fach, a tu nagle ja, kobieta, oglądam je, może nawet z wyższością (ta porządna), jak w ZOO.
Poza tym ja idę z mężem, legalnym, ślubnym, a one mają taki właśnie status, jak mają. Taka przepaść miedzy nami. Nie wiem, czy wystarczająco dokładnie przekazałam, co wtedy czułam.
Inna rzecz, ze nie wiem, czy one ze mną by się zamieniły: ja muszę wracać do PRL (byliśmy tam na zaproszenie prywatne), a one nie muszą.
Wańkowicz - tak, zgoda, ale on to tak opisał, to było dość mocne. I to właśnie eleganckie panie napierały się, żeby w tę dzielnicę, a właściwie - jak się okazało - ogrodzony rejon kłębiący się od tych przeróżnych dziewcząt, także nieletnich, głównie Arabek, częściowo zdziczałych, pójść.
Pozdrawiam, Raven :-) |
|
Pod czerwoną latarnią... |
|