Eurofederaści zacierają ręce, a w Polsce… ostatni zgasi światło (4/6)

Obrazek użytkownika Anonymous
Kraj

Jest rzeczą nader oczywistą i bezdyskusyjną, iż powstanie państwa federacyjnego jest początkiem końca państw narodowych Europy.

Trzeba być świadomym tego, że Traktat Lizboński (Konstytucja UE) nie może odnosić się do organizacji gospodarczej czy ideologicznej, jaką jest sama Unia. A priori ten najwyższy akt prawny może być tylko i wyłącznie najwyższą Ustawą Zasadniczą państwa. Tak więc tę Konstytucję musimy rozpatrywać w odniesieniu do politycznej federacji państw członkowskich.

Co to oznacza w praktyce? Jest rzeczą nader oczywistą i bezdyskusyjną, iż powstanie państwa federacyjnego jest początkiem końca państw narodowych Europy.

Tak więc Rzeczpospolita Polska na mapie zjednoczonej Europy będzie jednym z marginalnych regionów z obywatelami drugiej kategorii, co już mamy okazję doświadczać od czasu, gdy „targowiczanie” podpisali układ stowarzyszeniowy z trzema Wspólnotami Europejskimi w roku 1991, a następnie na bardzo źle wynegocjonowanych warunkach przez tych samych „sprzedawczyków”, dając się wchłonąć do Unii Europejskiej od 1 maja 2004 roku.

Jawnym celem utworzenia takiego państwa ma być zjednoczenie Europy i stworzenie konkurencyjnej gospodarki dla państw spoza Europy. Nie trzeba bardzo wytężać umysłu, by wywnioskować, że ani jedno, ani drugie praktycznie nie będzie możliwe do zrealizowania. Uniemożliwi to chociażby mentalność Niemców, którzy od stuleci zawsze kierowali się chęcią władania Europą. Dowodów na to mamy aż nadto. Zróżnicowane interesy narodowe państw europejskich, zróżnicowane zasoby bogactw naturalnych i różny stopień rozwoju gospodarczego przy tworzeniu tego europejskiego federacyjnego molocha doprowadzą do starć narodowych, albowiem zawsze któreś narody będą w roli podrzędnej (skolonizowanej). Nie trudno się domyśleć, że tymi narodami nie będą Niemcy czy też Francuzi.

Natomiast celem ukrytym jest stworzenie nowego człowieka – Europejczyka, który ma się wpisywać w materialistyczny i ateistyczny świat, zgodnie z rysem „nowego porządku świata”, nakreślonym przez masońską oligarchię. Jest to czysta inżynieria społeczna i jako taka naznaczona jest zbytnią wiarą w roztropność narodów europejskich. Byłaby to sytuacja dość paradoksalna, bo oto mielibyśmy z jednej strony tolerancyjnego i wynarodowionego Europejczyka, – nie mającego nic przeciwko adopcji dzieci przez związki homoseksualne, zabijaniu dzieci poczętych, eutanazji i sprzeciwiającego się religii katolickiej, a z drugiej strony – obrońcy przed wpływami mniejszych krajów i imigrantami z krajów islamskich. Może to doprowadzić do jakiejś nowej formy europejskiego rasizmu, który w konsekwencji będzie zmierzał do niewolnictwa, gdzie w roli niewolników oprócz nas Polaków będą Czesi, Słowacy, Węgrzy, Rumuni, Bułgarzy i narody nadbałtyckie.

Ta dywagacja nie ma nic wspólnego ze „spiskową teorią dziejów”, którą tak łatwo przypisują nam patriotom ci, którzy nie posiadają zdolności analitycznego myślenia i konstruowania związków przyczynowo-skutkowych. Marzenie „eurofederastów” o wielkości i potędze nowego państwa jest naiwne, ponieważ nie można dyrektywą zmienić ludzkiej mentalności poszczególnych narodów tworzących to superpaństwo. Można znaleźć – aczkolwiek z coraz większym trudem – ludzi gotowych umierać za Polskę, Niemcy, Francję, Danię czy Włochy, ale „konia z rzędem temu”, kto znajdzie ludzi gotowych umierać za Unię Europejską. Za mało jest takich, którzy kochają biurokratyczną Brukselę. Mieszkańcy naszego kontynentu nie scedują swojego patriotyzmu na nowe federacyjne superpaństwo tylko dlatego, że tak chciałby komisarz, szef Komisji Europejskiej czy inny podobny im eurofanatyk. Nie można jednym dokumentem zmienić przeszło tysiącletniej historii. I tego jak widać, w Brukseli tego nie rozumieją. Same negocjacje przedakcesyjne czy też na forum Konwentu Konstytucyjnego dobitnie dowiodły, że każdy przedstawiciel swojego państwa (za wyjątkiem przedstawicieli z Polski, – niestety) walczy w pierwszej kolejności o swój narodowy interes, a politycy – mimo deklaracji o wspólnocie i zjednoczeniu – wiedzą, że to wyborcy krajowi, nie zaś biurokraci unijni najpierw ich wybierają, a potem rozliczają z efektów działania.

Z przykrością trzeba tu stwierdzić, że nie potrafią tego zrozumieć politycy, którzy pracowali w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej, a także reprezentowali Polskę w Brukseli przy pracach nad kształtem przyszłej Konstytucji UE (Traktatu), wśród których była taka postać, jak chociażby były agent służb specjalnych PRL – Jan Truszczyński. Jakże słusznie mówił o nim i innym byłym agencie – Sławomirze Wiatrze poseł Bogdan Pęk: „Ludzie, którym raz złamano kręgosłup, mają złamany do końca życia. Drzemie w nich syndrom niesuwerennego państwa, co osłabia wolę twardego negocjowania”. Niestety, do grona Truszczyńskiego i Wiatra trzeba dołączyć „pseudo-negocjatora” – Jana Kułakowskiego, skrajnego dyletanta. Jak pisano o nim w tekście pt. „Negocjatorzy” w prounijnym dzienniku „Rzeczpospolita” z 1 lutego 2003 roku: „(…) bywało, że nie pamiętał tuż po sesji, jakie rozdziały rokowań właśnie zamknął. Unijni urzędnicy przyznają, że niejednokrotnie zdarzało mu się … zdrzemnąć podczas negocjacji (…)”. Tak więc cała Rzeczpospolita płaci za karygodne lenistwo różnych leniuchów, „wazeliniarzy” i śpiochów.

Dziś już widać gołym okiem, jak legła w gruzach cała, misternie komponowana strategia okłamywania Polaków. Owa strategia oparta była na prostym założeniu polegającym na tym, aby pokazać warszawskich negocjatorów jako grupę inteligentnych urzędników, którzy potrafią bardzo twardo negocjować warunki wejścia Polski w struktury UE, jak i też zapisy w przyszłej Konstytucji UE. Iluzja skuteczności negocjatorów znad Wisły od dawna sztucznie podtrzymywana przy życiu, objawiła się agonią z bólami, bo oto zauważyliśmy układ: mocarstwo (Niemcy, Francja) i państwa satelickie (Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Litwa, Łotwa, Estonia, itd.), który nie będzie w stanie zagwarantować pokoju w Europie, stabilności gospodarczej i społecznej. Układ ten jest analogicznym, w jakim już byliśmy w minionej epoce komunizmu.

Dlaczego „nie” dla superpaństwa

Warta głębszego zastanowienia i analizy jest łatwość budowania opinii „eurofederastów” na temat utworzenia superpaństwa na kruchym lodzie równowagi politycznej w Europie, w której do dzisiaj widać skutki podboju Hitlera i Stalina, bo takie rany trudno się goją. Świadczy to o braku roztropności pędzących „na oślep” brukselskich eurokratów. Niepodważalne jest stwierdzenie, iż tylko państwa narodowe są jedyną stabilną i sprawdzoną przez stulecia formą współżycia społecznego. Więc każdy, kto usiłuje zmienić ten porządek, będzie działał na szkodę narodów Europy. Dopóki istnieją narody i odmienne języki, dopóty istnieć będą mechanizmy odśrodkowe, powodujące rozpadanie się wszelkich unii i stowarzyszeń ponadnarodowych. O tym zdają się wiedzieć „eurofederaści”, gdyż z rozmachem wzięli się do tworzenia ludzi o narodowości europejskiej, zwanych Europejczykami – de facto beznarodowców.

Od zarania dziejów na poziomie stosunków międzyludzkich zawsze panował i panuje… rasizm. Tak, rasizm i nie bójmy się tego stwierdzenia. Dowodów na to że jest, mamy aż nadto. Istnieją dwie formy przejawiania rasizmu. Pierwsza to forma otwarta – stosowana przez skrajnych nacjonalistów, faszystów traktujących siebie jako „nadludzi”, którą stosował Adolf Hitler, Józef Stalin czy Ukrainiec Stefan Bandera. Druga natomiast forma – to ukryta, której na pierwszy rzut oka nie widać, ale przejawia się szczególnie w chwilach zagrożenia narodu ze strony innego narodu. Nie da się więc wyplenić rasizmu. Różnice zarówno rasowe, jak i językowo-kulturowe występują wszędzie na świecie. Można jedynie odgradzać sąsiadujące ze sobą narody „murem” w przypadku, gdy rządzący w tych krajach wykazują tendencje zaborcze i chcą dominować w tej części świata. Rozumiał to świetnie Stalin. Stosował więc rozbudowany aparat represji, w celu wymieszania grup społecznych i ich osłabienia poprzez etniczne rozbicie i „wyeliminowanie” elit intelektualnych – przewodzących tym społecznościom. Przesiedlał przymusowo miliony obywateli z jednej republiki do drugiej, mieszał Estończyków z Gruzinami, Łotyszów z Azerami, itd. Zsyłał „niepokornych” na Syberię i kazachstańskie stepy, dzięki czemu udawało mu się osiągnąć względny spokój na olbrzymim terytorium sowieckim, liczącym szesnaście republik.

Budowanie państwa federacyjnego z żywego i mającego swoje odrębne wartości organizmu europejskiego doprowadzi w najbliższej perspektywie do ogromnych tarć. Zatem zaistnienie państwa federacyjnego będzie najpewniejszą drogą na … rozbicie Unii Europejskiej. Trzeba tu być obiektywnym wobec historii i faktów. Zatem pozwalając się wchłonąć w struktury Unii Europejskiej i pozwalając na przekształcenie jej w superpaństwo, – pozwolimy na ryzyko rozpadu tego molocha. Jednak będzie to ryzyko związane z pewnymi prawnymi ograniczeniami, ale i „furtkami”, które mogą dać szanse powrotu do państwa narodowego, np. poprzez znowelizowanie Konstytucji RP przez nowo wybrany parlament i rząd ze środowisk patriotycznych. Byłoby to działanie dające nie tylko poczucie bezpieczeństwa obywatelom RP, ale przede wszystkim je gwarantujące. Jednak w przypadku pełnego podporządkowania się Konstytucji UE, a w perspektywie jednemu, obcemu ośrodkowi władzy, podejmiemy dodatkowe ryzyko dysproporcji i dyskryminacji wobec sąsiadów wewnątrz tego jednego wielkiego i dalekiego od doskonałości państwa o zróżnicowanym potencjale etnicznym. Spowoduje to powstanie sytuacji, w wyniku której nie będzie można bezkonfliktowo rozwiązywać sporów, – nie mając równocześnie za plecami możliwości powrotu we własną państwowość. W rozwiązywaniu tych konfliktów „pomogą” interwencje Europejskich Sił Szybkiego Reagowania wewnątrz tego chorego organizmu, zarządzanego przez równie chorych na „eurofederatyzm” brukselskich włodarzy.

W państwie federacyjnym złożonym z różnych nacji będziemy mieli do czynienia z faworyzowaniem jednych nacji i spychaniem na margines drugich. Nie istnieje bowiem możliwość zachowania równości pomiędzy narodami zamieszkującymi Europę. „Eurofederaści” w początkowej fazie prac nad „eurogniotem”, temu superpaństwu nadali nazwę – Stany Zjednoczone Europy, nie zdając sobie sprawy z tego, iż Stany Zjednoczone Ameryki Północnej funkcjonują na zupełnie innych prawach. A jak jest w USA? Obowiązują prawa stanowe i prawo federalne, które wzajemnie się nie wykluczają, a wręcz wspierają. Owszem, są minimalne różnice, ale nie stanowią one problemu we współistnieniu mieszkańców poszczególnych Stanów. Są regiony bardzo bogate, bogate i biedne. To bogactwo i bieda odnosi się nie tylko do zasobności złóż naturalnych (diamenty, złoto, węgiel, ropa naftowa, gaz, rudy metali, itp.), stopnia rozwoju instytucji finansowych, ale także do stopnia rozwoju gospodarczego, naukowo-badawczego czy kulturalnego i zamożności społeczeństwa. Jest Stan Alabama i Stan New York. Nie da się uniknąć segregacji bogactwa i biedy. Ale w USA jest jeden język i jedna siła spajająca wszystkie Stany w całość. Tą siłą jest świadomość rozumiejących się nawzajem ludzi zamieszkujących cały ten wielki obszar. Mała gęstość zaludnienia na kontynencie Ameryki Północnej powoduje, że nie występują konflikty lokalne o własność ziemską. Właściwie zaludnienie USA jest nieporównywalnie małe na tle kontynentu europejskiego. Jak się obywatelowi nie podoba w jakimś mieście, to może sprzedać dom czy mieszkanie, wziąć podręczny bagaż, kartę kredytową i wyjechać do innego stanu. W zasięgu strzału z działa dużego kalibru nie będzie miał ani jednego sąsiada do oglądania. Jak się wydaje, najważniejszym czynnikiem gwarantującym pokojowe współistnienie obywateli USA, to całkowity brak zadawnionych sporów granicznych oraz i to, że historia Stanów Zjednoczonych liczy sobie dopiero nieco ponad 250 lat i za wyjątkiem wojny konfederatów z jankesami (zwanej wojną Północy z Południem), trudno w kartach historii znaleźć krwawe plamy. W Europie jest i będzie zupełnie inaczej.

Europa jest zatłoczona, etnicznie i kulturowo zróżnicowana, niestabilna społecznie z dominacją Niemiec i Francji. Dlatego narody będące w gorszej sytuacji ekonomicznej będą miały ciągłe postawy roszczeniowe wobec sąsiadów. Z takimi objawami spotykamy się już teraz. A będzie ich jeszcze więcej, jeśli zacznie funkcjonować to „superpaństwo”. Wystarczy przypomnieć hasła przedreferendalne: „Wejść do tej Unii i traktować ją jak dojną krowę”. Także nie bez znaczenia są niemieckie roszczenia terytorialne wobec Polski, wszak aktualna Konstytucja Republiki Federalnej Niemiec w artykule 116. określa granice tego państwa ustalone jeszcze w roku 1937. Już dzisiaj Niemiecki Związek Wypędzonych z Eriką Steinbach domaga się zwrotu nieruchomości na Pomorzu Zachodnim i Mazurach, mając silne poparcie kanclerza Niemiec – Angeli Merkel.

Niezadowolenie społeczne będzie tym większe, im większe będzie bezrobocie i bieda. Jeżeli takie państwo federacyjne znajdzie się nagle pod wpływem jakiegoś kryzysu ekonomicznego, to pewne jest, że konflikty społeczne wybuchną ze zdwojoną siłą. Wystarczy dziś spojrzeć, co się już dzieje złego w krajach UE należących do strefy euro (Grecja, Włochy, Hiszpania). Należy pamiętać o tym, iż bogactwo nie trwa wiecznie. Mamy w Europie oszałamiające bogactwo w rękach zaledwie kilkuset ludzi, ale także coraz więcej biedy i miliony bezrobotnych i bezdomnych. Wystarczyło, że kilku niezrównoważonych decydentów i hochsztaplerów doprowadził do załamania gospodarczego i malwersacji ogromnych sum pieniędzy, a całe społeczności na własnej skórze zaczęły odczuwać tego skutki. Wówczas wychodzą w proteście na ulice, najpierw pokojowo, potem sparaliżują funkcjonowanie superpaństwa, by w końcu stanąć zbrojnie w obronie swoich …. narodowych interesów. Jeżeli pojawią się konflikty na tle regulowanego centralnie systemu prawno-finansowo-podatkowego, to będzie narastać poczucie krzywdy, przekształcając się w nienawiść. Rozpęta się „burza”, która będzie się rozprzestrzeniać na całe terytorium superpaństwa, a więc de facto na niemalże całym kontynencie europejskim. Gdy niezadowolenie społeczne osiągnie apogeum, – może polać się krew, a Europejskie Siły Szybkiego Reagowania nie będą w stanie zapanować nad tym chaosem, który będzie przyczynkiem do rozpadu tego europejskiego molocha.

C.d.n...

0
Brak głosów