Anna Walentynowicz (1929-2010) – wierna Polsce służebnica Chrystusa. Dziś obchodziłaby 84. urodziny

Obrazek użytkownika Ursa Minor
Artykuł

Był czwartek, 15 sierpnia 1929 r. W liczącym czterdzieści tysięcy mieszkańców Równem na Wołyniu wielkie święto religijno-państwowe. Tego dnia katolicka Polska czci jedno z najpiękniejszych świąt maryjnych — Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny, zwane potocznie Matki Boskiej Zielnej. Jednocześnie, od 1923 r. cała Rzeczypospolita obchodzi w tym dniu Święto Żołnierza, na „chwałę oręża polskiego, której uosobieniem i wyrazem jest żołnierz. W rocznicę wiekopomnego rozgromienia nawały bolszewickiej pod

Warszawą święci się pamięć poległych w walkach z wiekowym wrogiem o całość i niepodległość Polski”. Właśnie w tym symbolicznym dla Polski dniu, w ubogiej rodzinie Aleksandry i Jana Lubczyków, urodziła się Ania. Była drugim dzieckiem państwa Lubczyków. Kilka lat wcześniej urodził się syn Andrzej.

Świat małej Ani zawalił się kiedy miała zaledwie 10 lat. Ojciec zginął walcząc z Niemcami w wojnie obronnej we wrześniu 1939 r. Krótko później na zawał serca zmarła jej mama. Później nastąpiła kolejna tragedia. Po zajęciu Równego Sowieci zaprowadzili nowe porządki. Zamknęli szkoły. W 1940 r. Ania zakończyła rozpoczętą w 1935 r. edukację na niepełnych pięciu klasach szkoły powszechnej. Sowieci zaaresztowali grupę dorastających chłopców, w tym również starszego brata Ani — Andrzeja. Zaginął na zawsze.

Z Matką Boską do stoczni

Anna Lubczyk została sierotą. Trafiła pod opiekę sąsiadów. Opieka kresowych ziemian, którzy wprawdzie uratowali życie małej Ani, jednocześnie uczyniła z niej służącą, wręcz niewolnicę. Tułała się z nimi. Z Równego trafili do Tłuszcza pod Warszawą, a później, już w 1945 r. w okolice Gdańska. Była poniżana, bita i głodzona przez swoich „opiekunów”, którzy w każde święto i niedzielę wystrojeni szli do kościoła na mszę a małej Ani zlecali kolejne obowiązki. Nawet największe święta Ania Lubczyk spędzała w pojedynkę. Szczególnie zapadły jej wigilie Bożego Narodzenia, które nierzadko spędzała w oborze ze zwierzętami. Istniała naturalna pokusa by wiarę skojarzyć z postawą ciemiężycieli i ostatecznie ją odrzucić. Jednak Ania na swój sposób nigdy nie przestała się modlić. Po latach mówiła, że odkrywana wciąż na nowo wiara w Boga pozwoliła jej przetrwać. Była na tyle silna, że w 1945 r. zdecydowała się uciec. Pracowała dorywczo na roli, w piekarni i jako opiekunka dzieci. W 1950 r. Anna Lubczyk została zatrudniona w Gdańskich Zakładach Przemysłu Tłuszczowego „Amada”. „Bogu dziękowałam za ogromną łaskę i cierpliwość, jaką do mnie miał. Byłam nikim, a teraz jestem robotnicą, robię ważną rzecz” – pisała w pamiętnikach.

W „Amadzie” nie popracowała długo. Przypadkowo pojawiła się szansa zatrudnienia w Stoczni Gdańskiej. „Nie spałam całą noc. Modliłam się do Matki Boskiej Ostrobramskiej i całą noc drżące serce w mej piersi: czy tylko przyjmą mnie do tej stoczni, czy tylko przyjmą. Ale Matka Boska wysłuchała mnie i w listopadzie 1950 roku przyjęto mnie na kurs dla spawaczy” — opowiadała w 1980 r.

Przeciw aborcji

Życie Anny Lubczyk tylko pozornie się unormowało. W dalszym ciągu walczyła z trudami życia. Nie miała swojego mieszkania. W dodatku spotkała ją nieszczęśliwa miłość… Już w 1950 r. zakochała się w koledze z pracy. Planowali wspólną przyszłość. Kiedy Anna zaszła w ciążę, Ryszard zaczął jej unikać. Nadużywał alkoholu i spotykał się z inną dziewczyną. Trauma zdrady i odrzucenia. Ratowała ją jakoś praca, do której chodziła mimo ciąży. Dopiero kiedy minął ósmy miesiąc, poszła na zwolnienie lekarskie. Tamte chwile w przejmujący sposób opisała w swoich pamiętnikach: „Postanowiłam wówczas, że wychowam dziecko sama, w miłości do ludzi i Ojczyzny. Niczego już od siebie nie potrzebuję. Trudna to była decyzja. W tamtych czasach, na początku lat pięćdziesiątych, panna z dzieckiem musiała mieć wiele sił i odwagi. Nie zastanawiałam się nad możliwością usunięcia ciąży. (…) Weszłam do kościoła. Tam — długa rozmowa z księdzem, który najpierw mnie groźnie zbeształ, a potem powiedział: — Nie martw się. Poniosłaś wiele ofiar i wiele przecierpiałaś, urodzisz zdrowe dziecko. Do takich jak ty Matka Boża biegnie w jednym pantofelku. Oddaj się Jej w opiekę. Zaczynałam kochać to moje nienarodzone. We wrześniu 1952 r. przyszedł na świat mój syn. Pojawił się w moim życiu maleńki, bezradny, i miał tylko mnie. Ja miałam go żywić i ubierać, uczyć pierwszych słów i kroków, dać mu miłość i poczucie bezpieczeństwa. Cieszyłam się i bałam równocześnie”.

Anna Lubczyk dzieliła życie między syna i stocznię. W komitecie partyjnym kiwali głowami i mówili: „Jest z was dobry człowiek, ale niestety mówi przez was wróg. I namawiali mnie, żebym wstąpiła do partii. Nie chciałam”. „W Boga wierzę” — odpowiedziała nagabującym. „Zapisz się, awansujesz — powiedzieli. — A do kościoła możesz dalej po cichu chodzić”. Odmówiła.

Krzyż choroby

W 1964 r. Anna chciała ułożyć sobie jakoś życie osobiste. Postanowiła wyjść za mąż. Jej wybrankiem był młodszy o trzy lata Kazimierz Walentynowicz — ślusarz z tego samego wydziału Stoczni Gdańskiej. Znali się prawie dziesięć lat, lubili, choć nie myśleli o ślubie. Poznali się w stoczni, gdzie wspólnie z gronem przyjaciół z brygady ślusarzy i spawaczy tworzyli zgraną paczkę. Ania bardzo mu się spodobała. Pobrali się 26 września 1964 r. w kościele parafialnym pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku–Wrzeszczu. Kazimierz dał swoje nazwisko dwunastoletniemu Januszowi. Był dla niego jak najlepszy ojciec. Jednak radość pierwszego okresu małżeństwa przerwała po roku informacja o poważnej chorobie Anny. Werdykt lekarzy brzmiał jak wyrok: „zaczęto podejrzewać, że spawacze są chorzy na żelazicę. Wysłano nas na badania. Przy okazji wykryto u mnie stan przedrakowy. Lekarz dawał mi najwyżej pięć lat życia, ale pod warunkiem, że będę prowadzić oszczędny i higieniczny tryb życia. Uczyniłam rachunek sumienia, co ja po sobie zostawię, co w życiu zrobiłam. (…) Kiedy mówiłam o śmierci, mąż płakał, więc starałam się potem unikać tego tematu. Byłam skazana, ale postanowiłam, że nie będę czekać biernie na koniec, tylko wykorzystam czas, który pozostał”. Nowotwór, choć we wstępnej fazie, przekreślił marzenia o dzieciach. Anna zdecydowała się na operację, po której przez pół roku przebywała na zwolnieniu lekarskim.

Samotność pod krzyżem

Krótko po Grudniu ’70 na Annę Walentynowicz spadły kolejne cierpienia. Jej mąż Kazimierz poważnie chorował. Lekarze zdiagnozowali u niego nowotwór, który był wynikiem warunków, w jakich pracował w stoczni. Anna była z nim przez cały czas. Sytuacja była na tyle poważna, że w lipcu 1971 r. zwróciła się z prośbą o urlop bezpłatny z powodu „bardzo ciężko chorego męża”. Kazimierz zmarł w październiku 1971 r. Anna znów została sama. Wykonała dla niego nagrobny krzyż. Zespawała z solidnego żelaza i pomalowała. Symbolem tej wyjątkowej miłości pozostała na zawsze obrączka, której Anna Walentynowicz nigdy z palca nie zdjęła.

Dzielnie znosiła nowe krzyże. Wiele się modliła. To wiara dawała jej coraz to nowe siły. W 1978 r. wstąpiła do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Działalność antykomunistyczną godziła z pracą w stoczni. Zaczęły się represje. Początkowo bardzo się bała. Pytała samą siebie, czy jest w stanie znosić represje i deptanie godności. Tak o tym pisze w swoich wspomnieniach: „Po tym pierwszym aresztowaniu pobiegłam z płaczem do Gwiazdów: — Ja chyba muszę zrezygnować z działalności. Nie umiem z nimi rozmawiać, są tacy podstępni i brutalni. Ja jestem taka dumna z tego, że jestem z wami, a muszę to ukrywać, żeby komuś nie zaszkodzić. Andrzej położył mi dłoń na ramieniu: — Skoro cię aresztują, to znaczy, że oni się ciebie boją. A jeśli obawiasz się, że możesz powiedzieć za dużo — nie mów wcale. Andrzej — jak zawsze — krótko i spokojnie umiał rozwiać moje wątpliwości. Już się nie bałam. Zaciskałam zęby i wiedziałam, że wytrzymam, że kiedyś musi się to skończyć”. Wróciła do pracy i dalej robiła swoje. To wszystko doprowadziło do jej zwolnienia z pracy w dniu 7 sierpnia 1980 r

Walka o mszę
(...)

http://wpolityce.pl/artykuly/60329-anna-walentynowicz-1929-2010-wierna-polsce-sluzebnica-chrystusa-dzis-obchodzilaby-84-urodziny

Brak głosów

Komentarze

gość z drogi

ukłony i podziękowania...Wierna do końca Swych dni Polsce i Bogu

nie zawiedziemy Ciebie ani Twego testamentu...tak jak nie zawodzi się Matki nawet po Jej śmierci

serdeczności dla Rodziny i Przyjaciół

stary solidarnościowiec z lat minionych dawno...temu....

Vote up!
0
Vote down!
0

gość z drogi

#415266