O dobrym Niemcu słów kilka

Obrazek użytkownika szczurbiurowy
Kraj

Często w opowieściach rodzinnych i popkulturze pojawia się motyw „dobrego Niemca”. A to nie zabił, a przecież mógł, a to dał cukierka, a kiedy indziej - jak stał na kwaterze, to pomagał w gospodarstwie. Niedaleko Augustowa miejscowa ludność opowiada o niemieckim oficerze, który podczas zastoju frontu od lipca 1944 do zimy 1945 zagospodarował się na opuszczonym gospodarstwie, a potem jak front się ruszył to i zginął tamże. Jest jego grób, przy drodze z Macharc do Płociczna i świeże kwiaty na nim. Ludzie pamiętają, tę niemiecka gospodarkę.

 
 
5 listopada 1943 roku, czyli równe siedemdziesiąt lat temu zmarł w drodze do KL Dachau, w miejscowości Hof, po skatowaniu przez gestapowców ks. Bernhard Lichtenberg, proboszcz berlińskiej parafii Św. Jadwigi. Jest dzisiaj błogosławionym Kościoła Katolickiego.
Odznaczony też został przez Yad Vashem jako „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”.
 
Ksiądz Lichtenberg sprzeciwiał się reżimowi, ukrywał zbiegów przed Gestapo, ukrywał także Żydów. Głosił kazania, w których potępiał hitleryzm i odprawiał publiczne modlitwy za prześladowanych. Wszystko to spowodowało jego aresztowanie, skazanie na więzienie, pobicia w tym więzieniu, w końcu deportację do Dachau. 
Ale ponieważ nie umarł w kacecie, gdzie zapewne spalono by go w krematorium, lecz w miejskim szpitalu w Hof – wydano jego ciało biskupowi Berlina i na pogrzebie 16 listopada 1943 roku były tłumy. Ten pogrzeb był manifestacją. Ciało męczennika pochowano w krypcie kościoła Św. Jadwigi.
Dwa dni później, w nocy z 18 na 19 listopada nad Berlin nadleciały 444 Lanacastery RAF – to był pierwszy nalot z całej serii nazwanej „Bitwą o Berlin”. Katedra Św. Jadwigi już była spalona podczas nalotu 1 marca 1943, lecz teraz i w późniejszym nalocie z 22 listopada 1943 spalono dzielnicę Charlottenburg, gdzie LIchtenberg był wcześniej proboszczem, bomby spadły także na Unter den Linden, niedaleko katedry Św. Jadwigi.
           
 
 
 
 
Ksiądz Lichtenberg był Dobrym Niemcem. Na jego pogrzeb przyszły wielotysięczne tłumy. Te same tłumy kilka dni później umierały pod brytyjskimi bombami, a ich krewni, synowie, ojcowie, bracia właśnie zostali zamknięci w kotle stalingradzkim. Wojna już była przegrana, a Niemcy mimo wszystko bronili się i – jak na przykład pisze w swoich pamiętnikach Albert Speer - do końca wojny (za wyjątkiem ostatnich dwóch-trzech miesięcy) produkcja przemysłowa cały czas rosła, pomimo dywanowych nalotów i strat frontowych.
 
I teraz gdy patrzymy na tę historię – na tego  Dobrego Niemca, zakatowanego przez gestapo, dywanowe naloty zarządzone przez brytyjskiego marszałka Artura Harrisa, na biskupa Berlina Konrada von Preysinga chowającego swojego kapłana, na tych ludzi , którzy przyszli na pogrzeb i na tych Anglików, którzy przylecieli żeby ich wszystkich pozabijać – widzimy, że ta historia o „dobrym Niemcu” nie może być wyizolowana, oddzielona od całości historii w której wirze wszyscy się znaleźliśmy – i my, Polacy, i Żydzi, i Niemcy, i Anglicy i wszyscy wojujący w II wojnie światowej. 
 
Bo okres o którym mowa był diabelskim spiętrzeniem wydarzeń, które zapisują się w historii zmagań dobra ze złem. I opętanie Niemców przez ideologię wywyższającą ich ponad wszystko jest właśnie fragmentem tych zmagań.
 
Victor Klemperer w swojej fundamentalnej książce „LTI. Lingua Tertii Imperii” (Język Trzeciej Rzeszy) napisał, że hitleryzm wykorzystał romantyzm młodych Niemców, pochodzącą jeszcze z czasów romantyków niemieckich i wojen napoleońskich początku XIX wieku chęć złożenia ofiary za naród. Ten mistycyzm romantycznej ofiary został, według Klemperera, wykorzystany przez goebelsowską propagandę i to ten właśnie mistycyzm ofiary utrzymywał Niemców w gotowości do walki i w walce przez te wszystkie lata, gdy dla każdego myślącego Niemca było wiadomo, że wojna jest przegrana.
 
I jeśli dobry Niemiec ks. Bernhard Lichtenberg modlił się za ofiary terroru i za Żydów i ukrywał Żydów, to znaczy, że jego myślenie musiało być szersze niż tylko romantyczno-patriotyczne, standardowo niemieckie tego czasu. A przypuszczalnie dla jego parafian – trwanie w bombardowanym Berlinie, utrzymywanie tego państwa w działaniu, a dla żołnierzy na froncie – walka i wypełnianie rozkazów, a dla esesmanów i Einsatzgruppen – mordowanie Żydów, Polaków i Rosjan – to było wypełnianie tego niemieckiego mitu romantycznego. 
 
Mordowanie w komorach gazowych jest wypełnianiem mitu posłuszeństwa i obowiązku poświęcenia się dla ojczyzny? Wstrząsające, ale chyba prawdziwe, skoro wiadomo z przekazów Eichmanna, że Himmler był głęboko zatroskany zdrowiem psychicznym morderców z kacetów i „podziwiał ich poświęcenie”.
 
Jeśli zatem chrześcijańska postawa sprzeciwu wobec zła jest zaprzeczeniem niemieckiej mitologii narodowej to – wiedząc to – odkrywamy przyczyny dla których Niemcy współcześni muszą się „podzielić odpowiedzialnością” za zbrodnie swoich ojców i dziadów. Dlaczego kłamią i fałszują historię, przerzucają na Polaków odpowiedzialność za Holokaust, dlaczego wymyślili sformułowanie „polskie obozy koncentracyjne”. I dlaczego udało się oderwać słowo „nazi” od słowa „Germany”.
 
Otóż jeżeli uznamy, że istnieje coś takiego jak charakter narodowy, z którym nieodłącznie związana jest narodowa mitologia – a w przypadku Niemców będzie to właśnie służba ojczyźnie i ofiara na ołtarzu narodu – to wszystkie potworności II Wojny Światowej wywołane w imię tego narodu, a które ten naród dokonał, muszą godzić wprost w poczucie sensu istnienia, bycia Niemcem. Nie można się przecież utrzymać przy zdrowych zmysłach akceptując swoją tradycję i równocześnie patrzeć ze spokojem na piece krematoryjne i komory gazowe, a choćby „tylko” na zdjęcia pomordowanych na warszawskiej Woli.
 
Równocześnie jest w Niemczech długa tradycja patrzenia na Polaków jak na naród „mniej wartościowy”, na tych „Irokezów Europy” – jak nas nazywał Fryderyk Wielki w XVIII stuleciu. Dlatego ostrze propagandy współczesnych Niemiec poszło w tę stronę – naziści już nie są Niemcami, za kilka lat będą Polakami, którzy i tak zasłużyli na to co ich czeka.
 
A niemieckie ofiary w II wojnie światowej będą czczone jako cześć niemieckiej mitologii romantycznej ofiary.
 
Żeby to było możliwe trzeba Polaków odpolszczyć. Nie mogą być zakorzenieni w swojej mitologii i nie mogą być katolikami – bo przykład błogosławionego księdza Lichtenberga pokazuje, że tylko w oparciu o Krzyż można się sprzeciwić kłamstwu.
 
----
 
 
Zapraszam do wstępowania do Reduty Dobrego Imienia – Polskiej Ligi Przeciw Zniesławieniom.
 
Formularz jest na stronie Reduty http://reduta-dobrego-imienia.pl/?page_id=2. Zapraszam także do składania podpisów pod petycją do Sejmu w sprawie uznania użycia sformułowania „polskie obozy koncentracyjne” za kłamstwo oświęcimskie. Formularz PDF do pobrania jest pod tym linkiem.
Brak głosów

Komentarze

Jedni uciekali w popłochu zostawiając dobytek. Inni skrywali się po piwnicach lub lasach, by nocami gdy nie było widać wojska i milicji, podchodzić do swoich domów, zasiedlanych przez przybyszów ze wschodu, i płakać. Część z nich odważyła się zostać... Udało im się na kilkanaście lat.
Gdzieś pod koniec lat pięćdziesiątych znów zaczęli wyjeżdżać - sami lub przymuszeni, z dziećmi urodzonymi już po wojnie.
Pupka - śmialiśmy się, gdy tak ją nazywała matka - miała zaczerwienione oczy, gdy tym swoim śmiesznym akcentem oznajmiła, że wyjeżdża. Pewnie nie raz usłyszała od nas "ty szwabko", oskarżana o winy, których nie popełniła. Ale chyba nie bolało aż tak bardzo, skoro przyszła się pożegnać.
Ale i wtedy nie wszyscy wyjechali. Alf został. Za "szwaba" odpowiadał pięściami. Dobrze grał w piłkę, więc brali go do drużyny, czasem nawet on dobierał. Ale do "Rudego" zrobionego z desek i starych kartonów nie miał wstępu; owszem, pozwalali mu za każdym razem ginąć, jeżeli chciał się bawić.
Nienawidził, lecz tę nienawiść nauczył się skrywać. Szukał swego miejsca wśród obcych sobie ludzi i zdarzeń. Aż przeczytał poetycką powieść, obowiązkową lekturę, w języku którego nienawidził.
I postanowił wcielić się w rolę tytułowego bohatera, którego prawdziwe imię brzmiało Alf.

Vote up!
0
Vote down!
0

<p>ro</p>

#388808