Tutuł zastępczy - czyli przed 13 grudnia trochę lektury. Część 2

Obrazek użytkownika szczurbiurowy
Kraj

 

 

Przed świętami Pan Zbyszek zebrał dużo zamówień, wiec zamiast ruszyć w poniedziałek 14 grudnia, ruszył wcześniej, w czwartek 10-go. W dodatku szwagrowi, który był listonoszem na poczcie, cofnęli urlop, wiec zamiast w dwa samochody pojechał sam. Chciał być w poniedziałek z powrotem, w dwa dni rozwieźć zamówienia i jeszcze przynajmniej dwa razy tak obrócić przed świętami. A potem do połowy stycznia urlop, bo ludzie po świętach nie będą mieli ochoty nic kupować.

Tak wiec załadował się i pojechał w czwartek rano. Odebrał towar, w sobotę wieczór wylądował na końcu łańcuszka dostawców u mechanika, od którego wszystko się zaczęło.

Skręcili litra i poszli spać. Był mróz, mięso w samochodzie miało się dobrze.

Bladym świtem w niedzielę wsiadł w samochód i pojechał z powrotem. Zwykle jeździł skrótem przez las, żeby dostać się do szosy siedleckiej i dalej do Warszawy. Las był uczciwy, wysokopienna sosna, w lecie grzyby i jagody, zimą zające.

Mniej więcej w połowie skrótu, na środku leśnego duktu stał czołg. Pan Zbyszek zatrzymał się przed nim i wysiadł ze swego fiata. W czołgu otworzyła się klapa kierowcy i wynurzyła się głowa ze skośnymi oczami i w hełmofonie. Cisza była zupełna, silnik czołgu milczał, a „fiacina chyba się z wrażenia zesrał  - jak powiedział Pan Zbyszek, celując Jaruzelowi strzałką do darta w oko w ciemnych okularach.

- Kuda ty jediesz? - zapytała głowa.

- Na Berlin - odpowiedział Pan Zbyszek i ugryzł się w język.

- To my w Germanii? Rebiata - głowa zwróciła się do wewnątrz - my kalco ujechali i apiat  w Berlinie!

„O kuuuuurwa  - pomyślał Pan Zbyszek.

Na słowa Głowy-w-Hełmofonie otworzyła się klapa na wieży i ze środka czołgu wyskoczyła reszta pancernych. Nie było psa, zauważył Pan Zbyszek w podrygach spanikowanej świadomości.

Czołgiści otoczyli przybysza. Wszyscy oprócz jednego byli Azjatami. Dowodził Rosjanin. Zgubili się, a mieli prikaz dojechać do jakiegoś punktu i tam poczekać, aż przyjdą rozkazy przez radio. Problem polegał na tym, że czołg się zepsuł i właśnie mijał dzień, jak stali w tym miejscu bojąc się użyć radia i wezwać pomocy, bo zarządzona była cisza radiowa. Politiczeskij rukowaditiel opowiedział im o wyjątkowych niebezpieczeństwach, jakie czyhają na nich w Polszy, gdzie Amerykańcy robią powstanie przeciwko sajuzowi sowieckich respublik. No i wsio sekrietna.

Przede wszystkim byli głodni. Pan Zbyszek ulitował się nad nimi, wyjął z bagażnika kawał świni i dał im. Dalej wszystko potoczyło się szybko - Sowieci wydobyli z czeluści czołgu 20-litrową bańkę i blaszane kubki, ognisko zaczęło wesoło płonąć, brakowało tylko harmoszki i Marusi. W bańce był kazionnyj trzystuprocentowy spirt, po którego zażyciu włosy się prostowały na sztywno.

Po spotkaniu z sowietami Pan Zbyszek nie był w stanie jechać dalej. Odczuwał pewien niepokój związany z tym spotkaniem, niepokój, który kazał mu jak najszybciej wracać do Warszawy. Z drugiej jednak strony, gdy zasiadł za kierownicą i chciał ruszyć, okazało się, że nie wie, gdzie ma przód, a gdzie tył. Czołg był unieruchomiony, po bokach drzewa, nie ma jak zawrócić. Sowieci widząc ten kłopot otoczyli fiata, zaparli się, podnieśli go i obrócili w miejscu. Pan Zbyszek rozczulił się i postanowił sprowadzić im swojego mechanika, który naprawi im ten czołg - kurzasz jego w lufę kopana mać, ruskie barachło!

Pojechał z powrotem, a sowiecki samogon jak paliwo rakietowe napędzał jego skołatany mózg.

Gdy zajechał pod dom mechanika, ten właśnie kończył kopanie w ogrodzie, w zmarzniętej ziemi, dołu, do którego zamierzał wtoczyć metalowe beczki ze spirytusem, trzymane do tej pory w stodole. Uniwersalny środek płatniczy jest zbyt cenny żeby stać na wierzchu w czasie wojny - tak uczy doświadczenie pokoleń.

„Ruskie!  - krzyknął otwierając drzwi, chciał wysiąść z samochodu, podejść do mechanika i namówić go, żeby pojechał z nim naprawić czołg. Zaplątał się jednak we własne nogi i legł jak długi w zamarzającej kałuży.

Rodzina mechanika zamarła, wstrząśnięta, a potem rozległ się okrzyk najstarszego, starca z siwą brodą.

- Kobiety i dzieci do piwnicy! Józek - na dach, patrzeć z której strony idą. Szybciej zakopywać ten spiryt. Stodołę zamknąć i cisza. Franek - krowy i konie do lasu, nosa nie wychylaj.

Gdy Pan Zbyszek pozbierał się z kałuży, na podwórku nie było żywego ducha, jedynie w ogrodzie mechanik kończył zakopywanie dołu. Pan Zbyszek był u szczytu możliwości napędowych paliwa, które wchłonął wspólnie z nowymi przyjaciółmi. Podszedł do mechanika i zaczął go ciągnąć do samochodu. Na ten widok z domu wyskoczyła reszta rodziny i zaczęła ciągnąć mechanika w przeciwną stronę. Wyglądali jakby przeciągali zwłoki nad świeżym grobem. W zupełnej ciszy słychać było zawzięte sapanie, gdy rozległ się wreszcie głos najstarszego, który nadszedł podpierając się kosturem wielkości maczugi Herkulesa.

- Spokój kurwa ma być!!!

W tym momencie przeciążony mózg Pana Zbyszka przestał przetwarzać informacje i nastąpił kaniec filma.

 

 

 

Ciąg dalszy niebawem

Książkę można kupić tutaj

 

źródło zdjęcia: http://balsamlomzynski.blox.pl/2009/12/381-L4-na-wiecznosc.html


Brak głosów