Nazwaliśmy go "Puchacz" (1/4)

Obrazek użytkownika Obserwator
Blog

   Szedłem raz z psem po rozsłonecznionej porannym, sierpniowym słońcem uliczce, kiedy nagle dostrzegłem przebiegającą przez nią maleńką, czarną kotkę. Przycupnęła pod krzakiem rozglądając się nerwowo na boki, a gdy zauważyła mnie i psa, czmychnęła na ukos przez trawnik, znikając za sąsiednim budynkiem.

      Najmłodszy synek, gdy wspomniałem o niej przy śniadaniu, oznajmił że ją zna, czym zresztą nikogo nie zaskoczył, jako że zna osobiście chyba wszystkie koty w promieniu kilometra, na zasadach pełnej wzajemności zresztą. Tę akurat nazywał, nie wiedzieć czemu, „Mały”. Twierdził, że jest dzika, nie daje się dotknąć, ma trójkę karmionych jeszcze mlekiem młodych i prawdopodobnie mieszka w obudowie transformatora po drugiej strony tejże właśnie uliczki. Ale po jedzenie przychodzi.

       Uliczka jak na Warszawę jest mała, ale – ze względu na działającą przy niej od jakiegoś czasu kolejną w mieście „Wyższą Szkołę Marketingu, Zarządzania i Krawiectwa Lekkiego”, której studenci najwyraźniej nie wiedzą do czego służą nogi i najchętniej wjeżdżaliby samochodami wprost do sal wykładowych – dość ruchliwa. Ponieważ koty szybko rosną, jasne było, że prędzej czy później kocica już ich nie wykarmi mlekiem i zaczną przychodzić na nasz trawnik razem z matką.

        Zapytałem syna, czy może dawać jej jeść gdzieś bliżej nory, na co oczywiście skwapliwie przystał, no bo skoro ma ją karmić osobno, to i dodatkowe żarcie trzeba będzie kupować, więc dla innych kotów będzie więcej.

         Markotnie spojrzeliśmy z żoną po sobie, ale skoro już raz się rzekło, to trzeba być konsekwentnym. Tak więc lista dziennych wydatków została wzbogacona o dodatkowe „trochę” serc drobiowych, a junior – cieszący się dużą swobodą z racji nauki w domu – zaczął do „Małego” biegać dwa razy dziennie.

       Kociaki rosły. Lubiłem przyglądać się, jak matka przychodzi do miski, zaczyna jeść, a potem dopuszcza czekające za nią kocięta do jedzenia. Jadła zawsze łapczywie, przymykając ogromne, zielone oczy, a jeżeli dzień był słoneczny, to na jej futerku, tak czarnym, że aż błękitnawym, widać było troszeczkę jaśniejsze prążki. Kilka białych włosków na szyi tworzyło zarys eleganckiego krawacika, choć trzeba było się dobrze przypatrzeć, aby go dojrzeć.

        Kiedy skończyła jeść, odchodziła na krok, może dwa, puszczając do jedzenia młode i zaczynała toaletę. Skąd wiedziała bestia, że lubię widok myjącego się kota? Kiedy byłem w pobliżu i było sucho, toaleta przeciągała się – kocica kładła się na boku z ostentacyjną nonszalancją, właściwą młodym, pewnym swej urody damom, prężyła się, przetaczała na grzbiecie z boku na bok i w ogóle, a wszystko oczywiście od niechcenia, tylko od czasu do czasu szybki rzut okiem w moim kierunku, czy jeszcze oddaję się należytej kontemplacji.

     Moje nieudolne próby spoufalenia się, podjęte nieopatrznie parę razy, kiedy zwiedziony jej spokojem wyciągnąłem rękę w jej stronę, kończyły się nieodmiennie w ten sam sposób: syk rozwścieczonej kobry, niemal niedostrzegalny ruch łapą i – gdy posunąłem się za blisko – trzask dartej skóry na dłoni. Po czym odskok o metr i kontynuacja ekstatycznych wygibągów, jak gdyby nic się nie stało.

     No cóż, musiałem pogodzić się z faktem, że najwyraźniej zdaniem kocicy zasługuję najwyżej na „brzuch-show”, a od głaskania to ma kociaki.

     Zresztą fajne były. Dwa kocurki i kociczka. Figlowały sobie w trawie, korzystając z tego przywileju letnich miotów, jakim jest bezpłatne ciepło. Zwinnie jak wiewiórki właziły na krzaki, ścigając się zawzięcie po cieniutkich gałązkach, napadały na siebie znienacka, turlając w kocich zapasach, atakowały ogon wygrzewającej się na słońcu matki, uganiały za motylami i w ogóle robiły wszystko to, co młode koty robić powinny.

     Szczególnie śmiesznie wyglądały próby łowów srok – sterczące pionowo z trawy puchate uszy kociaków widać było na kilometr, ale sroki udawały że nie widzą jak zwiedziony ich spokojem maluch podkrada się między źdźbłami, uderzając nerwowo ogonem na boki. Kiedy ptaki były już w zasięgu skoku, sprężał się cały, a wtedy sroki odlatywały o dwa metry i cała zabawa zaczynała się od nowa, dopóki którejś ze stron się nie znudziło.

(cdn jutro)

Brak głosów

Komentarze

Potrafią kota dziobać niby żartobliwie
Bywa że zagonią go w kąt
Słyszałem że porywają wiele piskląt
Dzikość kota ratuje jego życie
Bo sadyści maltretują je skrycie
Pozdrawiam

Vote up!
1
Vote down!
-2

"Z głupim się nie dyskutuje bo się zniża do jego poziomu"

"Skąd głupi ma wiedzieć że jest głupi?"

#321313

Śliczne. :)))

Vote up!
1
Vote down!
-2
#321375