„Urbi et Orbi”.
Największa prowokacja naszych czasów.
Papież umierał. Umierając, błogosławił. Błogosławił po operacji tracheotomii, która pozbawiła go głosu. Tkwił w okiennym otworze, żegnając się z Miastem i Światem. To była Niedziela Wielkanocna 27. III. A.D. 2005. Kilka dni później, drugiego kwietnia o godzinie 21:37, zmarł. Tłumy na placu św. Piotra. Tłumy w kościołach całego świata. Poza Europą, rzecz jasna. Ta, idąc za przykładem Francji – najstarszej, lecz jakże wiarołomnej córy Kościoła, odetchnęła z nieskrywaną ulgą. Gdy następcą okazał się być kardynał Ratzinger, oświeceni tego świata zawyli ze zgrozy – i tak im zostało. Wyją do tej pory.
Papieskie konanie drażniło. Prowokowało. Czemu się nie schowa? Dlaczego ze swą agonią nie zejdzie ludziom z oczu? Oświeceni głupcy nie mogli pojąć, jak można t a k zachowywać się w obliczu śmierci. Do końca nie zrozumieli, że ze strony Jana Pawła II była to nauka (i przedśmiertny happening wymierzony w cywilizację śmierci). Kapłańska powinność wobec Boga, owczarni, miasta, świata. Niezrozumienie budziło sprzeciw. Powodowało wewnętrzny dyskomfort. Kłuło, niczym zadra pod paznokciem.
Taak, sumienie to wyjątkowo uciążliwy lokator duszy. Krzyczy tym głośniej, im bardziej usilnie jest mordowane. Wali w ściany, szarpie za klamkę, kopie w drzwi. I wrzeszczy: - pozwól się zbawić!
Ciekawe, czy ktoś na tyle pojął jak żyć, by w ostatnich godzinach móc powiedzieć ze śmiertelnym spokojem: „pozwólcie mi odejść do domu Ojca”?
Gadający Grzyb
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3383 odsłony