Wstydzę się za Szefa BOR

Obrazek użytkownika yzrej
Artykuł

 

Wstydzę się za szefa BOR

 

Z Tomaszem Brzozowskim*, funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu w służbie czynnej, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler 

Jest Pan funkcjonariuszem BOR w służbie czynnej. Dlaczego zwrócił się Pan z prośbą o rozmowę z dziennikarzem?
- Bo ktoś wreszcie musi powiedzieć prawdę na temat tego, co dzieje się w BOR. Jestem doświadczonym, długoletnim funkcjonariuszem Biura w służbie czynnej. Nie jestem zwolennikiem jakiejkolwiek partii, dla mnie ważna jest praca w Biurze, którą lubię i cenię. Często myślę też, co zrobić, by ją usprawnić. Życzyłbym sobie, żeby większość ludzi pracujących w BOR, a szczególnie tych, od których coś zależy, myślała podobnie jak ja o przyszłości BOR: co będzie, jeśli oni odejdą. Czy zostawią po sobie zgliszcza, czy jednak inni będą mogli po nich pracować? Zależy mi na tym, żeby nie traktowano mojego wystąpienia wyłącznie jako ataku na obecnego szefa BOR gen. Mariana Janickiego. Chcę obnażyć chory układ funkcjonujący w Biurze, któremu trzeba powiedzieć "stop". Nie wiem, czy premier Donald Tusk wie o tym, co się dzieje w BOR, ale sądzę, że dla dobra sprawy i własnego powinien to zdecydowanie przeciąć. Apeluję do niego o to. W przeciwnym razie ludziom z BOR zaczną rozwiązywać się języki i o pewnych sprawach będą mówili coraz głośniej.

Długo służy Pan w BOR?
- Wiele lat. Zmieniały się rządy, kierownictwa BOR, wyciągałem wnioski z tego, co robi. Wszyscy ludzie w BOR o pewnych rzeczach wiedzą, tylko o nich się głośno nie mówi, bo to są tajemnice poliszynela. Nie mówi się na przykład o tym, że zdecydowana część funkcjonariuszy BOR, bo aż dwie trzecie, nie jest przygotowana do tej służby.

Dlaczego?
- Z różnych powodów. Jedni podjęli pracę tylko po to, żeby mieć etat na posadzie państwowej i ubezpieczenie. Robią wszystko, żeby pracować gdziekolwiek w BOR, ale na zmianach, bo mają własne firmy zarejestrowane na żony czy rodziców. I tak naprawdę to im poświęcają całą swoją energię. Oczywiście wykorzystują też znajomości, które zawierają przez BOR, do podniesienia wartości swoich biznesów. Jak kula u nogi ciąży BOR nieszczęsne połączenie z Nadwiślańskimi Jednostkami Wojskowymi. Mało kto wie, że zdecydowana większość ludzi, którzy pracowali w tych jednostkach, przeznaczonych do ochrony władzy, była takim Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To byli ludzie szkoleni po to, by tak naprawdę pozyskiwać informacje kontrwywiadowcze, nigdy niezweryfikowani, wcieleni do BOR i MSWiA. Mają bardzo duże wpływy i powiązania, powiem więcej, to są już pokolenia, mafia: matka, ojciec, syn, córka, dziadek, wujek, ciotka. Ci z nich, którzy przeszli do BOR, tak naprawdę nie myślą o firmie i ludziach, których życie narażają.

Mówi Pan o osobach obsadzonych na wysokich stanowiskach w Biurze?
- Tak, tych jest zdecydowana większość. Powiem więcej, dobierają takie stanowiska pracy i kluczowe kierunki, od których dużo zależy, począwszy od finansów, logistyki, kadr. Mają wpływ na to, co się dzieje z Biurem. Natomiast tych osób, które de facto podejmują ciężar faktycznej ochrony osób, obiektów, wizyt VIP-ów, statutowo wpisanych w zadania BOR, jest garstka. Ci funkcjonariusze nie mają dojść do "góry", nie knują, są obarczani obowiązkami w zwykłe dni tygodnia czy w niedziele i święta. Tak pracować mogą tylko zapaleńcy. Oceniam, że jedna trzecia BOR to są ludzie przygotowani do pracy w tego typu służbie. Natomiast co do kierownictwa BOR, muszę panu powiedzieć, że nie pamiętam, żeby kiedykolwiek w historii Biura było aż czterech generałów, tak jak jest teraz. Szef BOR gen. Marian Janicki ma dwóch zastępców: gen. Pawła Bielawnego od spraw ochrony i gen. Jerzego Matusika od spraw logistyki. To nadwiślańczyk, którym się Janicki od lat posiłkuje. Czwarty - gen. Andrzej Gawryś - został przyjęty na stanowisko cywila i urzęduje w gabinecie szefa BOR. Jednak mimo obecności aż czterech generałów BOR nigdy w swojej historii nie było aż tak słabe jak dziś. W czasach, kiedy Janicki był szefem logistyki, oczywiście jego zastępcą był już Matusik. Remontowany był wtedy obiekt BOR na Miłobędzkiej, wygrała ten przetarg firma z Krakowa. Oficerowie BOR rozmawiali z niektórymi pracownikami tej firmy. Padały pytania: Co wy tacy zmarnowani jesteście, piliście wczoraj? Odpowiadali, że nie piją, bo mają bardzo dużo roboty. Narzekali jednak, że po godz. 16.00, gdy kończą pracę na Miłobędzkiej, muszą jeździć do prywatnej willi pod Górą Kalwarią do jakiegoś mjr. Matusika i ją remontować. Prosili, żebyśmy byli cicho, że to jest tajemnica, i wyrzuciliby ich z pracy, bo wstawiają okna, kładą glazury i używają tych materiałów, które wykorzystywali na Miłobędzkiej. Prawda jest taka, że bardzo duże ilości pieniędzy pakowane były i są w remonty, a nie na przykład na amunicję, której stale brakuje, i na funkcjonariuszy, którzy nie mają odpowiedniego wyposażenia.

Z czego wynika ta słabość?
- Trudno powiedzieć, czy jest to efekt jakichś dziwnych rozgrywek tych czterech generałów między sobą. Czytałem niedawno wypowiedź Bielawnego, który tłumaczył się trochę z katastrofy w Smoleńsku, mówiąc, że BOR nie wszystko może, że jest słabe. W pewnym sensie zgadzam się z nim. Prawdą jest, że BOR nie wszystko może i nie za wszystko odpowiada. Ale Biuro jest tak słabe jak słabi są jego dowódcy, a szczególnie - główny.

Generał Janicki?
- Prywatnie nie mam do niego żadnych żalów, nie jestem "PiS-akiem", jak Janicki mówi o politykach Prawa i Sprawiedliwości, których nie lubi. Jestem normalnym funkcjonariuszem BOR, któremu zależy wyłącznie na tym, żeby to Biuro jak najlepiej funkcjonowało. By ludzie w nim pracujący doskonalili się i razem z firmą podnosili kwalifikacje. Chciałbym też, by wiedzieli, że za swoją ciężką pracę będą dobrze traktowani, mieli odpowiednie wynagrodzenie, a w razie śmierci ich rodziny dostaną wsparcie BOR. Przede wszystkim jednak, że szef Biura, w razie potrzeby, stanie w ich obronie, a tego od pierwszego dnia rządów gen. Janickiego nie ma. Nigdy nie słyszałem, żeby gen. Janicki za kimkolwiek kiedykolwiek się ujął i stanął w jego obronie. Moim zdaniem - a znam go osobiście od lat - jest to człowiek, który nigdy nie powinien zajmować tego stanowiska, bo się do tego po prostu nie nadaje.

Dlaczego Pan tak sądzi?
- On nie nadaje się do tej pracy pod względem psychicznym, charakterologicznym, nie wspominając o przygotowaniu merytorycznym. Nie może być tak, żeby w demokratycznym państwie ktoś, komu - załóżmy - ojciec pomógł dostać się do BOR, bo za czasów komuny coś znaczył, pełnił tak odpowiedzialne stanowiska. Generał przyszedł do Biura niewykształcony, bez wiedzy i przygotowania fizycznego, ale z wielkim apetytem na władzę i możliwości. Poprzez różne dziwne układy, ukłony, bicie czołem przed tymi, z którymi pracował - począwszy od kierowcy, poprzez szefa logistyki - został szefem BOR. Wstyd mi za niego przed tymi, którzy bardzo ciężko pracują w BOR. Przychodzą do firmy po studiach, ze świetną aparycją, posturą, wiedzą, znajomością języków, ale nie mogą dobić się do wysokich stanowisk, bo nikt ich nie wspiera. To prawdziwa tragedia narodowa, że dziś takie stanowiska obejmują ludzie, którzy albo mają poparcie polityczne, albo są poprawni politycznie i słabi, albo mają bardzo mocne powiązania rodzinne czy układy koleżeńskie. Z gen. Janickim powiązani są m.in. panowie Grzegorz Schetyna i Paweł Graś, którzy mają wille w Krakowie na tej samej ulicy.

To jest powszechna opinia na temat gen. Janickiego wśród oficerów BOR?
- Oczywiście. Generał Janicki, przemierzając codziennie korytarze Biura, nie zdaje sobie sprawy z tego, że zdecydowana większość ludzi pracujących w BOR nie widzi w nim swojego generała. Wstydzą się za niego. Przed rozmową z panem postanowiłem wejść w Google i wpisać hasło: "gen. Marian Janicki". Chciałem zobaczyć, czy ktoś coś dobrego na jego temat pisze. Byłem zdumiony, bo mogłem przeczytać bardzo dużo artykułów dotyczących jego osoby, ale wszystkie negatywne. Nie znalazłem ani jednej pozytywnej wypowiedzi na jego temat. To jest niebywały precedens. 
Nigdy nie słyszałem, żeby gen. Janicki, począwszy od stanowiska kierowcy, uczestniczył w czymś takim jak egzaminy, które obowiązują wszystkich w BOR. W latach 90. XX w. ówczesny szef BOR gen. Gawor doszedł do wniosku, że trzeba kształcić przyszłych oficerów Biura. Szczególnie że w tamtych latach niewielu ludzi miało wykształcenie wyższe. Podpisał umowę z Wyższą Szkołą Policji w Szczytnie, do której co roku delegowanych jest od kilku do kilkunastu ludzi. Zdobywa się tam m.in. większą wiedzę prawniczą potrzebną do sprawowania funkcji kierowniczych. Generał Janicki mógł podjąć tam studia, nie zrobił tego. Poszedł na jakiś dziwny kierunek do szkoły górniczej. Powiem krótko. Jeśli ktoś jest wartościowym człowiekiem, wszystko robi otwarcie. Ludzie wiedzą, kim jest, gdzie mieszka, czy ma żonę, dzieci, co myśli, jak postępuje, jaki ma charakter. Generał Janicki nigdy nic nie wiedział, zawsze był cichy, niepozorny, klepiący wszystkich po plecach.

Funkcjonariusze BOR, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że gen. Janicki upolitycznił Biuro.
- On należy do jednej partii - "partii generała Janickiego". Od dawna nazywany jest człowiekiem chorągiewką. Dzisiaj rządzi PO, więc zrobi wszystko, by ludzie z Platformy Obywatelskiej byli z niego zadowoleni. Gwarantuję panu, że gdyby jutro rządziło PiS, zrobiłby wszystko dla ludzi z tej partii, łącznie z klęczeniem przed tym, kto mógłby dać mu kolejną gwiazdkę. To już taki typ człowieka. Znam bardzo wielu przedstawicieli rządu, którzy wypowiadają się z pogardą o Janickim, mówiąc "to ten, co za układ zrobi wszystko". To generał, którego układ rządowy promuje, ale nie szanuje. Taka jest prawda i jest mi z tego powodu wstyd. Większość funkcjonariuszy o tym wie, ale co mają zrobić, nie oni go nominowali, nie oni dali mu gwiazdki i nie oni go zdejmą. Nie słyszałem, żeby Janicki kiedykolwiek coś obiecując, dotrzymał słowa, a obiecywał chłopakom złote góry. Często spotykam jego starych znajomych, którzy zaczynali z nim pracę, a później odeszli z BOR. Nie słyszałem, by choć jeden z nich powiedział o Janickim: "To mój kolega" lub dobrze się o nim wypowiadał. To jest bardzo znamienne.

Ale gen. Janicki jest z siebie najwyraźniej zadowolony, nie ma sobie nic do zarzucenia, nawet po katastrofie smoleńskiej...
- Nieprawdą jest, że gen. Janicki nie ma sobie nic do zarzucenia. Wszyscy w BOR wiedzą, jak było, ale nikt nie chce się wychylić, podjąć dyskusji. Nie wiem też, dlaczego prokuratura nie zaproponowała, żeby wyrywkowo przepytać, co wiedzą na temat Smoleńska poszczególni funkcjonariusze z różnych oddziałów BOR. Myślę, że gdyby takie rozmowy przeprowadzono, wyszłoby wiele ciekawych rzeczy. Wszyscy wiedzą w BOR, że lotnisko w Smoleńsku nie było przygotowane. Zresztą to zostało powiedziane oficjalnie. Wszyscy wiedzą ponadto, że funkcjonariusze nie zostali wpuszczeni na płytę lotniska, i to też nie jest tajemnica. Wszyscy wiedzą, że ci, którzy byli na lotnisku i rzekomo zostali poproszeni o jakieś sprawdzenie, nie mogli tego zrobić. Nie ma takich procedur, żeby funkcjonariusz oddelegowany do MSZ albo na placówkę zagraniczną wykonywał inne zadania. Istnieją instrukcje ochrony placówek dyplomatycznych, gdzie jest jasno określone, jakie zadania należą do funkcjonariuszy BOR. Jeżeli ktoś został oddelegowany i wozi ambasadora, jest tylko i wyłącznie kierowcą. Jeżeli wykonuje obowiązki kierowcy, nie może być człowiekiem od przygotowań wizyty, ponieważ nie ma takiej wiedzy.

Szef BOR doskonale wiedział, że kierowca ambasadora nie mógł zabezpieczać Siewiernego, ale dziennikarzom mówił co innego?
- Dokładnie. Zresztą chłopaki, którzy pracowali w tamtym czasie w wydziale odpowiedzialnym za przygotowania wizyt, pojechali do Smoleńska po katastrofie i gdy wrócili, opowiadali nam, co widzieli. Wszyscy pytaliśmy, jak było, co widzieli, czy zobaczyli wrak samolotu, ciała. Relacjonowali nam wszystko na gorąco, wtedy nie mieli żadnych powodów, by jakieś fakty ukrywać. Ich zeznania są znane bardzo dużej liczbie funkcjonariuszy. Jeżeli gen. Janicki próbuje zmieniać teraz ten stan rzeczy, wymyślać nagle nowe instrukcje działań ochronnych, opowiadać, że lotnisko było zabezpieczone - to mówię otwarcie: nie mam pojęcia, po co to robi. Nie byłoby całej dyskusji, gdyby uderzył się w piersi i powiedział: tak, moi ludzie nie zostali wpuszczeni na płytę lotniska, ale ja poinformowałem o tym ministra spraw wewnętrznych.

A poinformował?
- Tego nie wiem. Natomiast zdecydowanie musi być powód, dla którego mija się z prawdą. Nie nagradza się też kolejnymi nominacjami funkcjonariusza za jakieś przekłamania, niedopowiedzenia albo zmiany faktyczne. Moim kolegom i mnie jest wstyd za Janickiego. Ci funkcjonariusze BOR, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 roku, byli naszymi kolegami. Gdyby gen. BOR dostał informację - a według mnie na pewno taką dostał - że lotnisko nie jest przygotowane (mówili o tym koledzy, którzy przyjechali stamtąd) - powinien na piśmie poinformować o tym ministra spraw wewnętrznych i premiera. Powinien znaleźć się tam dopisek: "Proszę zrobić wszystko, żeby w jakikolwiek sposób - czy to drogą radiową, czy telefoniczną - poinformować załogę lotu PLF 101, że lotnisko Siewiernyj jest nieprzygotowane. Zabraniam posadzenia samolotu". Gdyby Janicki tak zrobił, to sądzę, że informacja do czasu lądowania dotarłaby do załogi. Od kolegów z przygotowania wiem, że była możliwość lądowania na innym lotnisku.

BOR zdążyłoby je zabezpieczyć?
- Z tego, co wiem, to tak. Było to dużo lepsze lotnisko i na pewno nie było tam mgły - tak mówili koledzy z przygotowania. Gdyby gen. Janicki zachował się tak, jak na generała przystało, to moi koledzy by żyli. I nie musiałbym patrzeć na ich żony leżące przed ich trumnami i płaczące. Tego obrazu nigdy nie zapomnę. Nie zapomnę też tego gen. Janickiemu. Jeżeli nie powiadomił o niezabezpieczeniu lotniska ministra i premiera, to ma sobie coś do zarzucenia. Wiedząc, że ludzi nie było na lotnisku, a jednocześnie kłaniając się dziennikarzom, że było inaczej - też ma sobie coś do zarzucenia. Tu nie chodzi o to, że BOR "złapałoby" samolot, bo oczywiście nie mamy wpływu na warunki atmosferyczne, nie mamy też wpływu na to, czy piloci popełnią ewentualnie jakieś błędy, czy wydarzy się coś w powietrzu. Tu chodzi o decyzje i procedury.

Z których gen. Janicki powinien się wytłumaczyć. Ale dostał drugą gwiazdkę od prezydenta Komorowskiego.
- Od czasu katastrofy smoleńskiej Janicki bardzo często przy spotkaniach z większą liczbą ludzi głośno i celowo wypowiadał następujące zdania, jakby chciał kogoś zastraszyć albo wzmocnić swoją pozycję poza Biurem: "Nie martwcie się panowie, będzie dobrze. My wszystko wiemy, wiemy, jaka była prawda. Ale pamiętajcie, jeżeli coś będzie nie tak, to my wiemy, co powiedzieć i powiemy więcej". Jako funkcjonariusz BOR w służbie czynnej bardzo bym chciał usłyszeć, co generał Janicki ma do powiedzenia i czego nie powiedział w prokuraturze. Jeżeli śmiał mówić tak w obecności oficerów, nie tylko BOR - co może potwierdzić wiele osób, to czego nie dopowiedział? Być może jest to jakaś karta przetargowa, za którą dostał te dwie gwiazdki. To jest ewenement na skalę światową. W normalnym państwie, jeżeli istnieje nawet jakieś niedopowiedzenie, podejrzenie niedopełnienia obowiązków, nikogo się nie odznacza, nie daje się awansów, ale wyjaśnia sprawę. A jeżeli generał ma honor, a czuje się trochę obrażony, to odchodzi na własną prośbę.

Oglądał Pan prezentację raportu Jerzego Millera? Jak odebrali Panowie fakt, że minister zdjął odpowiedzialność z BOR?
- Było to dla nas co najmniej dziwne, bo przecież BOR jest taką instytucją, która bezpośrednio pracuje przy osobach rządzących. Do tej pory, jak choćby po wypadku śmigłowca z Leszkiem Millerem, zawsze były dochodzenia, jeżeli coś dotyczyło BOR. Przesłuchiwano oficerów, bo wiadomo, że ważne było, co robiliśmy i jak.

Generał Janicki twierdził, że Ił-76, który próbował wylądować przed Tu-154M, miał zabrać samochody z kolumny. Wiemy, że była tam rosyjska ochrona.
- A skąd generał może wiedzieć, co było w środku iła, skoro nikt do niego nie zaglądał? Jakiś ił nadleciał, poleciał i to wszystko. Dla mnie jest to wszystko dziwne. Bardzo jest mi też przykro z tego powodu, że obecne kierownictwo próbuje obarczać jakąś winą nieżyjącego płk. Florczaka, którego znałem osobiście i wiem, że był bardzo skrupulatny. Szefem BOR powinien być człowiek z kręgosłupem moralnym, który mówi: "Nie zgadzam się", gdy mu coś nie pasuje. O gen. Janickim wiemy, że kiedy prezydentem był Lech Kaczyński, bardzo często poprzez byłego szefa ochrony, który miał jakiś wpływ na prezydenta, starał się o nominację na generała. Ówczesny prezydent za każdym razem odmawiał, a Janicki kipiał ze złości. I nie zostałby nim nigdy, gdyby dalej prezydentem był Lech Kaczyński. To są znów jakieś tajemnice, o których wie całe BOR, ale nie wie prasa i społeczeństwo. Wszyscy wiedzą, że tu tylko chodziło o stanowisko i układ.

Jaka jest atmosfera w BOR? Wolelibyście mieć innego szefa?
- Myślę, że tak. Przynajmniej ta część ludzi, która chce rzeczywiście pracować i się rozwijać. Oni chcą, żeby Biuro się doskonaliło, by wreszcie zaczął nim ktoś prawdziwie dowodzić. Ale nie w taki sposób jak Janicki, który rozdaje stanowiska na telefony. Dzwoni minister i za chwilę przyjmuje nowego pracownika, oczywiście w strukturach logistycznych BOR, i daje mu dobre stanowisko. Jest nawet taki ze stopniem oficerskim, którego instruktor BOR chciał wyrzucić z kursu zerowego. Człowiek ten ostentacyjnie wziął telefon, zadzwonił do jakiegoś swojego wujka czy tatusia i za chwilę ten instruktor dostał telefon od generała: "Ty, co ty tam, odp... Tak ma być". To paranoja, że od dłuższego czasu do BOR przyjmuje się tylko i wyłącznie ludzi po znajomości. Być może to jest tajemnica gwiazdek Janickiego.

Wcześniej też tak było?
- Tak jest zdecydowanie od czasów Janickiego. Wcześniej były przypadki incydentalne i zawsze ten ktoś gdzieś był schowany tak, że nikt go nie widział, sam też nie przeszkadzał innym. W tej chwili już tak nie jest.

Pewna część funkcjonariuszy służy na placówkach wojennych. Był Pan na takiej misji?
- Tak, wielokrotnie. To są placówki zagraniczne o wysokim ryzyku. Mowa tu nie tylko o Iraku czy Afganistanie. BOR otworzyło się też na nowe państwa w Afryce Północnej czy na Haiti. Odkąd zaczęły się pierwsze wyjazdy do Iraku na placówki wojenne, wszyscy w BOR wiedzieli jednak, że ludzie jadą tam nieprzygotowani. Nie było sprzętu, odpowiednich karabinów i kamizelek kuloodpornych, nie było też przygotowania taktycznego, pieniędzy i łączności. Mogę to zrozumieć, że trzeba było jechać. Oczywiście już wtedy - gdy szefem BOR był płk Andrzej Pawlikowski - podnosiliśmy, że należy dużo zmienić. Andrzej zapowiadał, że zmieni wiele, ale był krótko szefem. Pierwszym impulsem do zmian był zamach na kolumnę samochodową w Bagdadzie na gen. Edwarda Pietrzyka. Spalono nam wtedy trzy samochody, zginął nasz człowiek. Po tamtym incydencie dostaliśmy zgodę na zakup nowego sprzętu i on się niebawem pokazał: nowy system kamizelek kuloodpornych i system przenoszenia sprzętu na nich. Na jakiś czas ochronę przejął wówczas GROM, bo BOR oficjalnie powiedziało, że nie jest odpowiednio przygotowane. Zaczęto kupować samochody i nowy sprzęt. Chciałbym tu jednak powiedzieć, że chłopak, który zginął w Bagdadzie, miał na sobie kamizelkę, hełm i cały sprzęt zakupiony jeszcze przez gen. Janickiego, który był wówczas szefem logistyki.

Sugeruje Pan, że to był zły sprzęt?
- Tak. Z zeznań chłopaków i przede wszystkim dowódcy ochrony, który tam był, wiem, że funkcjonariusz, który zginął w Bagdadzie, miał na sobie kamizelkę. Miał jednak też przestarzały system do przenoszenia magazynków, który nie był z nią kompatybilny. Wszyscy dobrze wiemy, że oprócz tego, że chłopakowi urwało rękę, na co nie mamy wpływu, bo to był ładunek kumulacyjny, tenże ładunek uderzył w magazynek przenoszony na kamizelce i wcisnął w jego ciało jego własne pociski, nie przerywając włókien kamizelki. Proszę mi powiedzieć, jak to możliwe? Jeżeli sprzęt byłby dobry, czyli magazynki byłyby na balistyce (kieszenie z magazynkami są na zewnętrznej powierzchni kevlaru na wysokości brzucha), nie doszłoby do tego. Wiem, że żona zmarłego domagała się jakichś wyjaśnień, nie otrzymała ich. Samochody, które kupował wtedy Janicki, też były nieprzygotowane. Były łatwopalne, a proszę mi wierzyć, że sprzęt specjalistyczny dla małej liczby ludzi do obsługi placówek wojennych, do działań specjalnych to nie są jakieś bajońskie sumy. Nigdy nie było na to jednak zgody, zawsze numerem jeden były samochody dla VIP-ów, łączność, komputery, logistyka, sprzęt pirotechniczny, a więc rzeczy bardzo drogie, które zawsze w przetargach wychodzą w milionach. Zawsze też nadzorował je Janicki. Przy czym nigdy nie stworzono systemu, w którym np. na dwóch logistyków uczestniczących w przetargu byłoby - załóżmy - dziesięciu użytkowników. Zawsze prowadzili je logistycy pod nadzorem Janickiego i zawsze były jakieś schody, coś, co nie odpowiadało użytkownikom.

Ta sytuacja zmieniła się dziś?
- Oddział Zabezpieczenia Specjalnego (OZS) wyposażony jest znakomicie. Ale tylko dzięki komuś, kto bardzo walczył o to z generalicją. Nie ze wszystkim jednak tak jest.
Przez krótki czas samochody przygotowywane na wojnę były konfigurowane przez użytkowników, co powodowało, że były absolutnie niepalne w środku, wyposażone w odpowiednie luki, przez które można było uciekać, oraz w luki strzelnicze i system gaśniczy. Wszystko szło w dobrym kierunku, pomijając kwestię, że logistycy zawsze w czymś zawalili, np. podwozia często się sypały. Nagle w tym roku gen. Janicki, nie konsultując się w ogóle z użytkownikami tych samochodów, zakupił za ciężkie pieniądze auta, które narażają życie naszych ludzi.

W jaki sposób?
- Generał Janicki wiedział od ludzi, którzy wyjeżdżają do krajów objętych działaniami wojennymi, że zdecydowaną większość samochodów, które tam jeżdżą, stanowią samochody typu toyota land cruiser i mercedes gelenda. Tu nie chodzi o markę, wszyscy posiłkują się tymi samochodami, bo najlepiej się zachowują w terenie, najlepiej je można dostosować. I jest ich najwięcej, przez co ciężko rozróżnić, która kolumna jeździ którym samochodem. Po latach kupowania toyot generał w tym roku zakupił na placówkę wojenną do Afganistanu opancerzone land rovery wyposażone w skóry i cały system służący tylko i wyłącznie VIP-owi. Nie było konsultacji, jak mają wyglądać luki strzelnicze (zostały wykonane źle), jak mają wyglądać luki ucieczkowe (de facto nie ma) i nie konsultowano, czy ten samochód będzie widoczny. To są jedyne land rovery, które jeżdżą po Kabulu. Janicki obiecał ponadto, że ma powstać serwis na te samochody. Oczywiście nie powstał. Tydzień po zakupie tych aut, które kosztowały kilkaset tysięcy więcej niż zwykle, maszyny popsuły się i stoją. Od lat w BOR mówi się po cichu o tym, że gen. Janicki jest zainteresowany dużymi przetargami, do których nie dopuszcza użytkowników, lecz tylko swoich ludzi. Te samochody - powtórzę to - narażają życie.

Dlaczego wszystkie samochody powinny być takie same?
- Bo inne są rozpoznawalne i widać je z kilometra, bo są jedyne w tym państwie. Od dawna otrzymujemy informacje służb specjalnych, że będą zamachy na ambasadę polską, że takie są planowane. Co w takim wypadku powinien zrobić szef BOR? Nie tylko zabezpieczyć ludzi balistycznie i przygotować taktycznie, ale zrobić wszystko, żeby byli jak najmniej rozpoznawalni. Zakup land roverów można porównać do sytuacji, w której namaluję sobie czerwoną plamę na czole dla snajpera, wystawię mu się i powiem: "Wal". Nikt jednak nie bierze tego w naszym kraju pod uwagę. Mało tego, od lat wiemy, że brakuje dokładnych porozumień między BOR a MSZ, między BOR a MON, między BOR a Kancelarią Prezydenta, między BOR a kancelarią premiera, oraz między BOR - poprzez prawdopodobnie MON - a siłami NATO-wskimi, czyli ISAF.

To w jaki sposób funkcjonujecie na placówkach za granicą?
- Prawda jest taka, że na placówkach wojennych jesteśmy pozostawieni sami sobie, nie mamy żadnej grupy wsparcia. Wszelka łączność, która jest tam wypracowana, zależy tylko i wyłącznie od inteligencji dowódcy, który jest na miejscu. Jeżeli okazuje się słabym dowódcą, nie ma żadnej łączności. Mówię o takim systemie łączności, że jeśli oberwiemy, to ktoś się dowie, że coś takiego się stało i gdzie. Dziś nic takiego nie ma. Były jakieś próby wskrzeszenia łączności w ambasadzie w Kabulu, ale się nie powiodły. Jest tam radiostacja, którą obsługuje żołnierz wydelegowany z MON. Ale w momencie, gdy nasza kolumna pojedzie w miejsce, gdzie nie ma łączności z tym żołnierzem, nikt się nie dowie, gdzie jesteśmy i co się stało. A nawet gdyby była, nie ma kogo powiadomić, żeby nas ratował, bo nie ma takiego planu. Nie wspomnę o tym, że nasze wynagrodzenie za wyjazdy na placówki jest niewielkie, ludzie za bardzo nie palą się do wyjazdów.

BOR jest w trudniejszej sytuacji niż żołnierze w bazach poza granicami?
- Oczywiście. Wojsko dostaje wynagrodzenie wojenne. My dostajemy około 90 proc. dodatku uposażenia, jakie dostaje funkcjonariusz w kraju - w zależności od tego, czy jest oficerem czy nie - czyli 90 procent więcej. W wojsku jest to kilkaset procent więcej. Załóżmy, w kraju chorąży dostaje 3 tys. zł pensji, tam dostaje na rękę 10 tys. złotych. Poza tym ma on tam darmowe jedzenie, pranie, spanie etc. U nas jest inaczej. Dostajemy pieniądze na to, żeby żywić się samemu, kupujemy sami żywność i sami sobie gotujemy. Generał Janicki od początku zna naszą sytuację i przez lata nie zrobił nic, żeby to zmienić. Za sam 90-procentowy dodatek nikt by nie wyjechał. Oddział Zabezpieczenia Specjalnego jest przymuszany do wyjazdów, bo taka jest umowa społeczna i są to rzeczywiście jedyni przygotowani do tego typu zadań ludzie, młodzi i dobrze wyszkoleni. Cała reszta ma te wyjazdy w nosie. Generał Janicki do tej pory nie wypracował systemu wyjazdów. Doszło do tego, że wyjeżdżają ciągle ci sami, poza chłopakami z OZS, są to najczęściej ci, którzy chcą zarobić. "Zaoszczędza" się pieniądze na jedzeniu. W jaki sposób? Powiem wprost: jak na siłę wepchamy się do bazy i zjemy, to zaoszczędzimy. Ale nie powinniśmy tam jeść. Dlaczego? Bo nam nie wolno. Dlaczego nie wolno nam jeść w bazach? Bo nikt nie podpisał w tej kwestii umowy z MON, nikt się o to nigdy nie martwił. Nikt nie pomyślał też, że nasze stałe, codzienne wyjazdy po żywność dla kilkunastu osób powodują, że bardzo łatwo nas namierzyć. Bo ileż można sobie wymyślać tych punktów, gdzie można coś kupić? Czasami posiłkujemy się ludźmi pracującymi w ambasadzie, ale współpraca z nimi jest różna, raz kupią dobry produkt, raz bardzo zły. Prawda jest taka, że mówi się o naszej pracy przy zabezpieczeniu np. ambasady, jej pracowników, lecz nie myśli się o odpowiednim zabezpieczeniu nas. A przecież wszystkie ambasady zagraniczne posiadają taki system. Dlatego twierdzę, że gen. Janicki na tym wszystkim się nie zna, bo do tej pory powinien wyprodukować w tej sprawie milion pism lub podać się do dymisji, jeżeli nie pozwala mu się zrobić z tym porządku. Powiem więcej, wszędzie, gdzie są ludzie z ochrony, mają broń. Żeby poruszać się po Bagdadzie czy Kabulu, muszą mieć przepustki. Przepustki pozwalające na poruszanie się samochodami i przepustki na poruszanie się z bronią. Bez nich nawet nie wolno wjechać do bazy. My cały czas łamiemy te przepisy.

BOR nie ma przepustek?
- Nie ma. Od kilku lat nikt ich dla nas nie zorganizował. Do tej pory nie mamy legalnych przepustek na wjazd do stref ISAF-owskich z bronią. Musimy oszukiwać, pożyczać je sobie itd. Te przepustki, jeśli są załatwiane, to po znajomości. Od jakiegoś wyższego oficera z ISAF, który - daj Boże - jest Polakiem, albo pomagają chłopaki z wywiadu, którzy mają gdzieś jakieś wejścia. Często robi się to jednak po prośbie, dając jakiemuś pułkownikowi czy generałowi prywatnie zakupioną butelkę żubrówki. To tak to powinno wyglądać? Generał Janicki o tym wszystkim wie, ale przez tyle lat tego nie zmienił. Wcale się nie zdziwię, gdy pewnego dnia grupa ochronna zginie w wyniku otworzenia ognia przez żołnierzy ISAF. Winny będzie temu znowu gen. Janicki. Ale oczywiście, jak zwykle pewnie powie wtedy, że o niczym nie wiedział, że nie jest winny. Jeszcze raz powtórzę, jest winny, bo nie robi nic, a jeżeli nie może nic zrobić politycznie, to powinien poinformować o tym dziennikarzy i podać się do dymisji, otwierając drogę nowemu szefowi BOR. Ja bym tak zrobił.

To jak wyglądają powroty z placówek wojennych?
- Współpraca z MON układa się po znajomościach. Jeżeli kontyngent MON wyjeżdża albo wraca z placówek wojennych, to podstawiane są samoloty MON. My jesteśmy wpychani na przyczepkę, przez prośby, znajomości, butelkę żubrówki. Generał Janicki nigdy nam nie załatwił transportu, wszystko załatwia dowódca, który aktualnie jest w Afganistanie.

Mają Panowie poczucie, że nikt w kraju się Wami nie interesuje?
- Ależ oczywiście! Od dawna gen. Janicki nie zapewnia nam nic. Dla dobra sprawy wielokrotnie w transportach wojskowych przemycaliśmy amunicję i broń. Tylko po to, żeby móc wykonać zadanie. Robiliśmy to nielegalnie, z obowiązku, by nagle nie zostać bez broni. Bielawny chce pomagać, ale z mojego punktu widzenia, często nie może, tak jakby był blokowany. To jedyny człowiek, który zna się na pracy, rozmawia z nami, zna sytuację, bywał też na placówkach wojennych. Wielokrotnie irytował się, gdy widział, co się tam dzieje na miejscu. Ale nasza sytuacja się nie poprawiła.

Chodzi o decyzje podejmowane na górze?
- Tak, gdzieś to funkcjonuje poza nim - albo blokuje to szef BOR, albo ktoś wyżej. W rozmowie z kolegami ze służb wywiadowczych, a także z ludźmi, którzy są na placówkach MSZ, wynika, że można się jednak dogadać. Raz po wizycie na placówce w Afganistanie Sikorski po rozmowie z chłopakami zrobił taką aferę, że nagle wiele rzeczy się znalazło. Nie mieliśmy wtedy nawet na proszek do prania, pralkę czy jakiś sprzęt sportowy, a trzeba wiedzieć, że chłopaki z BOR siedzą tam zamknięci. To jest willa otoczona murem, jak nie ma wyjazdu, to się siedzi, jak w więzieniu. Żadne wojsko nie ma tak ciężkich warunków, na jednej sali śpi po kilkunastu ludzi, nie można się doprosić o internet, a tylko w ten sposób swobodnie można się było łączyć z rodziną. Sikorski jednak raz zadziałał, potem zapomniał. I dalej na linii BOR - MSZ i ambasador - BOR są problemy. I dziwne, bo gen. Janicki nic nie może z tym zrobić. Zawsze zapewnia tylko, że jest albo będzie dobrze, że wszystko załatwi, i nic za tym nie idzie.

Co jest jeszcze niedopracowane na placówkach wojennych?
- Systemy ewakuacji z ambasad wojennych. Tak naprawdę nie ma komu ewakuować. Zdajemy sobie z tego sprawę, że gdy dojdzie do ewakuacji, bo coś się zacznie dziać i wszyscy zaczną uciekać, nikt nas nie wesprze i nie odbierze. To jest tylko przestarzały świstek papieru, który nie funkcjonuje, ponieważ nie ma żadnej sensownej, logicznej umowy z MON. Nie ma stałych dokumentów, instrukcji, które mówią, że ma być tak a tak. Od kilku lat funkcjonujemy na wariackich papierach. Poza tym na placówki powinniśmy jeździć na takich prawach, jakie mają żołnierze, i za pieniądze takie jak żołnierze. Nie powinniśmy martwić się o jedzenie, pranie, spanie, a wyłącznie o wykonywaną pracę. Jak długo jeszcze tak się da? Nie wiem. Nie spotkałem się przez tych kilka lat kierowania przez Janickiego BOR z sytuacją, by wydał jakiekolwiek polecenie, żeby coś zmienić od ręki, natychmiast ułatwiając pracę funkcjonariuszom, którzy wykonują statutowe obowiązki, dla których to Biuro funkcjonuje.

Wydawałoby się, że po katastrofie smoleńskiej zostaną wyciągnięte jakieś wnioski.
- Nieprawda, nic się nie zmieniło. W BOR funkcjonuje taki przekaz w tej chwili, że jeżeli prokuratura postawi zarzuty kierownictwu BOR, to Janicki odpowiedzialnym za Smoleńsk uczyni swego zastępcę gen. Pawła Bielawnego. Stawiamy nawet o to zakłady. I choć Bielawny jest od spraw ochrony, to nie wierzę, by jakąkolwiek decyzję, tym bardziej na takim poziomie, podjął sam, bez konsultacji z Janickim. Jeżeli doszłoby kiedyś do konfrontacji między Janickim a Bielawnym, wierzyłbym raczej Bielawnemu, bo Janickiemu nikt nie wierzy. W Smoleńsku zginął Paweł Janeczek, który pracował w ochronie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, był dowódcą zmiany, chłopak z charakterem, który potrafił pójść do dyrekcji i powiedzieć, że mu się coś nie podoba. Kierownictwo BOR godziło się z takim stanem rzeczy z dwóch powodów. Po pierwsze, miał poparcie chłopaków, którzy wiedzieli, że chce powalczyć o ich dobro. Po drugie, miał żonę dziennikarkę, co zawsze wpływa na Janickiego w ten sposób, że się boi. Paweł był jednym z tych niewielu, którzy się wykłócali w BOR o to, żeby było lepiej. Nie udało mu się, zginął. Takich ludzi, którzy walczą, zostało dziś mało.

Boją się stracić pracę?
- Na pewno wiedzą, że gdyby się wychylili, mogą sobie zaszkodzić. Ja jednak nie zamierzam siedzieć cicho i chować głowy w piasek, gdy ktoś wykorzystuje naszą pracę do budowania swojej pozycji. Wiem, że wielu moich kolegów myśli podobnie. Jeżeli funkcjonariusz nie ma się komu poskarżyć, gdy coś złego dzieje się w jego pracy (bo w BOR nie ma żadnych związków zawodowych czy sądów koleżeńskich), a występując oficjalnie do Rzecznika Praw Obywatelskich, naraża się na szykany czy utratę pracy, ma tylko jedną możliwość - spotkać się z dziennikarzem i powiedzieć mu incognito, co mu leży na wątrobie. To też do końca nie jest dobre, ale system nas do tego zmusza. To, że w BOR wiele rzeczy nie jest w porządku, powie panu praktycznie każdy funkcjonariusz. Mam tylko nadzieję, że z takich informacji korzystają prokuratorzy.

Dziękuję za rozmowę.

 

*Imię i nazwisko funkcjonariusza BOR zostały zmienione.

 

 

Brak głosów