Druga połowa Września. Front.

Obrazek użytkownika wilre
Idee

Z walk 18 puł Pomorskiej Bryg. Kawalerii.


Por. Antoni Tarnowski był oficerem 18. Pułku Ułanów z Grudziądza. W 1939 roku walczył pod Chojnicami

(  )   CAŁY TEKST

 Poranek 13.9. był mglisty i chłodny, zastał nas na pustkowiach poprzecinanych karłowatymi laskami. Zdawało się, że żaden głos wojny nie dotarł tu jeszcze, przecież jednak posuwaliśmy się w szyku ubezpieczonym. Minęliśmy Radzyń (Podlaski?) i przed wieczorem stanęliśmy we wsi Lisia Nora. Tu rtm. Dmochowski powiedział mi:
– Panie poruczniku, stąd o kilka kilometrów we wsi Bojanowo stoi Pański szwadron i może Pan do niego dołączyć. Jeśli jednak czuje się Pan u mnie dobrze i chciałby Pan jeszcze wypocząć, to bardzo proszę.
Podziękowałem bardzo serdecznie za opiekę i ścieżką przez łąki udałem się z moimi ułanami do widocznego stąd Bojanowa.

Szwadron zastałem przy fasowaniu kolacji, liczył około 150 ludzi, wyłącznie spieszonych, duży procent zawodowych podchorążych i podoficerów, wszystko nieznane mi twarze. Rtm. Jurkowski, wysoki przystojny brunet o bystrych czarnych oczach i energicznych ruchach, zrobił na mnie z miejsca jak najlepsze wrażenie. Ja sam musiałem się kiepsko prezentować, bo gdy mu się zameldowałem, uścisnął mi rękę i zapytał:
– Panie poruczniku, czy Pan jest chory?
– Nie panie Rotmistrzu, tylko zmęczony.
Zostałem zaraz otoczony przez nowych kolegów ciekawych wiadomości, poczęstowany kolacją i papierosami. Odnalazłem tutaj naszego kapelana i porucznika Niemca, poznanego jeszcze w Grudziądzu w koszarach. Noc przespaliśmy w stodole.
Następnego dnia rano, tj. 14.9. wezwał mnie rtm. Jurkowski i kazał mi udać się do wsi Stepnica i dołączyć tam na kilka dni do taboru celem odpoczynku. Miałem do przebycia samotnie 20 km. Jechałem powoli bocznymi drogami, okolicą o charakterze krasowym, mijając biedne wsie i spotykając ludzi zajętych pracami w polu. Czułem się rzeczywiście zmęczony i w połowie drogi wziąłem podwodę, pozostawiając chłopu w prezencie rower. Minąłem Parczew i pod wieczór stanąłem na miejscu.
Nasz tabor składał się z około 30 jednokonnych wózków załadowanych najniezbędniejszym sprzętem. Dowodził nim podporucznik krakowianin (zapomniałem nazwisko), jego zastępcą był ppor. rez. Świdliński, inżynier z Gdyni, obaj – jak się przekonałem – kulturalni i sympatyczni. Do naszej trójki dołączył kapelan. W Stepnicy stał również tabor kadrowy 2 p.szwol.
Zjedliśmy wspaniałą kolację, były kurczęta i kompot. Wykąpałem się w balii i ułożyliśmy się do snu w stodole na klepisku. Niestety w środku nocy musieliśmy odchodzić. Idąc bocznymi drogami i częściowo lasami minęliśmy Głębokie, Biesiadki, Strenczyn, Łączną i w nocy z 17 na 18.9. dotarliśmy do dużej wsi Pawłów w woj. lubelskim, gdzie nastąpiła koncentracja wszystkich czterech zapasowych szwadronów Pomorskiej Brygady Kawalerii.

W czasie przejazdu tego odcinka w jakiejś wsi zakupiłem od chłopa wieprza dla kuchni. Chciałem zapłacić normalną cenę, gotówką, gospodarz jednak wolał kwit rekwizycyjny. Było to charakterystyczne, jaki był brak orientacji w rzeczywistej sytuacji i świadczyło o wielkim zaufaniu do Państwa Polskiego.
Stanęliśmy we trzech na jednej kwaterze. Gospodarze rozesłali nam słomę w pustej izbie. Rano krakowianin poszedł na odprawę do rtm. Jurkowskiego; drzemiąc oczekiwaliśmy ze Świdlińskim jego powrotu, ciekawi co przyniesie nowego. Powrócił niebawem i bez słowa ciężko rzucił się obok mnie na słomę, zakrywając twarz arkuszem mapy. Coś mnie tknęło i spojrzałem na niego. Spod papieru staczały mu się na brodę łzy. Usiadłem na posłaniu, potrząsnąłem go za rękę i zapytałem:
– Kolego, co się stało, mówcie na Boga!
– Koniec wszystkiego ... Bolszewicy złamali pakt o nieagresji, zajęli Równe i Baranowicze, rozbijają nasze garnizony. Litwini wkroczyli do Wilna, Niemcy są już w Krakowie.

Zapadło ciężkie milczenie, każdy z nas przetrawiał te straszne wieści. Liczyliśmy przecież zawsze na to, że Rosja jako naturalny wróg faszyzmu raczej nam przyjdzie z pomocą materialną, że dywizje i magazyny kresowe staną się trzonem obrony, że Alianci wesprą nas co najmniej potężnym lotnictwem. Wszystkie te rachuby okazały się iluzją, przed nami żołnierzami stanęła już tylko perspektywa beznadziejnej walki i śmierci albo niewoli niemieckiej lub rosyjskiej. Ucieczki do Rumunii czy też Węgier jeszcze wtedy nie przewidywaliśmy. Świdliński rzucił projekt, aby do wózka sprząc dwa najlepsze konie i przedzierać się na Łotwę, a stamtąd do Szwecji. Z tych roztrząsań wyrwał nas rozkaz wzywający na odprawę do d–cy szwadronu. Rtm. Jurkowski nie okazał po sobie najmniejszych oznak załamania, może tylko jego uśmiech był trochę kpiący, a jego zastępca rtm. Dobrowolski był bardziej skupiony i poważny niż zazwyczaj. Wiedziałem, że właśnie on swoją rodzinę dla bezpieczeństwa wysłał na Kresy.
Celem odprawy miało być przeorganizowanie szwadronu i przygotowanie go do mającego nastąpić wypadu. Tabor miał być zredukowany do minimum. W Pawłowie stał oprócz nas i wspomnianego wcześniej szwadronu 16 p.u. także szwadron pieszy 2 p.szwol. pod rtm. Czarneckim i 8 p.s.k. pod rtm. Mrowińskim. Dodano nam 2 działa 75 mm pod ppor. Katafiaszem i całą tą grupę objął mjr Przyradzki z 16 p.u. Odcinkiem dowodził płk. Wania.

Do wieczora mieliśmy przygotować się do akcji o charakterze zaczepnym. Świdliński i ja zostaliśmy przeznaczeni jako oficerowie ordynansowi do sztabu grupy; rtm. Jurkowski osobiście nas tam zaprowadził i przedstawił majorowi.
Nowy szef zrobił na mnie wrażenie nerwowego i nieopanowanego. Jak się niebawem przekonałem, tak też było. Natomiast jego adiutant, ppor. rezerwy Antoni Ike–Dunikowski zjednał sobie moją sympatię.
Zadaniem zamierzonej akcji było zdobycie umocnionego przez Niemców mostu na jakiejś rzece. Już z mapy wyczytałem tę trudność, że na przestrzeni 1 km od mostu szosa biegła po bagnistym terenie i obejście było niemożliwe. Pozostało tylko frontowe natarcie, a nasi żołnierze nie byli jeszcze w tej wojnie ostrzeliwani.
Wymaszerowaliśmy o zmierzchu. Postarałem się o laskę, która oddała mi duże usługi. W środku lasu, za Pawłowem stał w aucie jakiś major ze sznurami sztabu generalnego; pozdrawiał przechodzące szwadrony wołając do nas:
– Chłopcy! Głowy do góry! Włosi, Węgrzy i Jugosławianie wypowiedzieli Niemcom wojnę!
Nawet przez chwilę wówczas nie podejrzewałem, aby to mogło być kłamstwem i ta wiadomość podniosła mnie na duchu.
Kiedyś ucinano ludziom ręce za złodziejstwo; że też nie obcinano nigdy języków za szerzenie plotek.

Noc zapadła ciemna. Na czele szedł szwadron 8 p.s.k. Szedłem rowem, omal depcąc majorowi po piętach, bo gdy raz opóźniłem się o kilka kroków, zburczał mnie i zapytał czy przypadkiem się nie boję. Miałem od początku wrażenie, że było właśnie odwrotnie.
Pierwszym skokiem osiągnęliśmy wieś Wojciechowo, leżąc okrakiem przy szosie. Gdy do niej podchodziliśmy zaczęła się palić na całej długości oświetlając szosę i przyległe pola. Minęliśmy ją bez przeszkód, była całkowicie wyludniona. Kilometr dalej odezwały się z oddali c.k.m–y i pociski świetlne poczęły się na nas sypać. Major padł do rowu, ja obok niego, patrol bojowy wycofał się do tyłu i podpełznął do nas. Pociski jak świetliki leciały na jezdnię, rekoszerując z warkotem. Major wezwał do siebie rtm. Mrowińskiego żądając od niego wysłania dwóch patroli bocznych, celem obejścia barykady. Na dowódców tych patroli zgłosili się na ochotnika ppor. rez. Dzianet i podch. rez. Loga. Patrole odeszły i zniknęły w ciemnościach. Ogień ustał i my ruszyliśmy znowu do przodu, niestety wkrótce Niemcy znowu przydusili nas do ziemi. Mieliśmy już rannych. Usłyszałem jak major sam zaczął mówić do siebie: „ ... co robić, co robić...”. Nasze patrole w tym czasie natknęły się na Niemców, obrzuciwszy ich całym zapasem posiadanych granatów wycofały się, niestety bez dowódców, którzy prawdopodobnie polegli.

Sytuacja się przedłużała, ogień trwał. Będąc złośliwie nastawionym do swego dowódcy, leżałem obok niego w rowie na plecach nie odzywając się słowem. Podpełznął wreszcie do nas rtm. Jurkowski i podirytowanym tonem powiedział:
– Panie majorze, przecież nie możemy tak bezczynnie leżeć, niedługo się rozwidni i Niemcy nas wystrzelają. Trzeba powziąć jakąś decyzję!
– A Pan co myśli, rotmistrzu?
– Pan major tutaj dowodzi, nie ja. Ja czekam na rozkazy czy mam iść do przodu, czy do tyłu, ale nie chcę aby mi wystrzelano szwadron nadaremnie.
Ostatecznie major rozkazał wycofać się za Wojciechowo i tam miał podjąć nowe decyzje. Pochyleni w płytkim rowie, klnąc i popychając się w ciemnościach wycofaliśmy się do tyłu. Byłem wściekły na to wszystko i na złość samemu sobie szedłem środkiem szosy.

Niemcy przygotowali nam jednak jeszcze inne pożegnanie: gdy weszliśmy w teren oświetlony pożarem zaczęli bić do nas ogniem artylerii. Zatrzymaliśmy się z majorem za pryzmą torfu i tutaj dowódca wezwał do siebie rotmistrzów. Długim lekkim krokiem pierwszy nadszedł Jurkowski i z właściwą mu swobodą zapytał:
– Panie majorze, czy nie moglibyśmy cofnąć się jeszcze jakieś 200 m dalej w cień. Tutaj jesteśmy widoczni i muszą nas trafić.
– Jest Pan taki wrażliwy na trafienie? – przyciął mu Przyradzki.
– Jest to obojętne, grunt że bez potrzeby nie chcę narażać swoich ludzi i własnego łba na rozbicie.
– W takim razie Panu pierwszemu wydam rozkazy i Pan pierwszy odejdzie!
Major zdecydował odejść jeszcze około 1 km i zająć stanowiska obronne pomiędzy szosą Pawłowo – Wojciechowo i maj. Kanie. Pierwsze szwadrony rozsypały się w tyraliery na tej linii. Ułani wykopali wnęki strzeleckie. Rtm. Dmochowski pojechał na patrol, armaty stanęły trochę dalej w chłopskim ogródku, sztab ulokowaliśmy w pośrodku długości linii pod przydrożnym krzakiem.
Dzień znowu zrobił się gorący, cisza była dokoła i ułani pousypiali we wnękach. Niektórzy udali się do pobliskiej wsi w poszukiwaniu żywności. Major wysłał ppor. Dunikowskiego rowerem do Pawłowa z meldunkiem do płk. Wani. Zaledwie wyjechał na szosę odezwała się niemiecka artyleria i zaczęła go ostrzeliwać. Dunikowski jechał śmiało i szczęśliwie wśród rozrywających się granatów. Major wezwał do siebie ppor. Katafiasza i polecił mu odpowiedzieć Niemcom. Katafiasz rozsądnie odniósł się do sprawy:
– Panie majorze, proszę podać mi cel, przecież nie wiem jaki punkt mam ostrzeliwać, nie mam nawet mapy!
– Niech Pan puknie parę razy; kierunek – z którego wróciliśmy, a odległość ... – no, niech będzie 4000 m.
Tak więc odezwały się nasze działa, z jakim skutkiem – łatwe było do przewidzenia.
Otrzymaliśmy tutaj wiadomość, że należy oczekiwać nadejścia gen. Andersa z jego konną brygadą, ale to się nie sprawdziło. Przed wieczorem odeszliśmy 3 km do tyłu i obsadziliśmy lizjerę lasu.
Podjechało tutaj do nas szosą dwóch niemieckich motocyklistów; niestety nasze c.k.m–y otworzyły zbyt wcześnie ogień. Niemcy piorunem zawrócili i odjechali.
Na tym stanowisku nie pozostaliśmy długo: nadjechał goniec od płk. Wani z rozkazem abyśmy wycofali się do Pawłowa.

W tym czasie mój szwadron odszedł do odwodu i stanął we wiosce głębiej w lesie. Na polecenie majora pojechałem na jego szpaku do rtm. Jurkowskiego z rozkazem aby maszerował do Pawłowa. Ułani właśnie myli się i szykowali kolację; musieli wszystko porzucić i odchodzić; rotmistrz klął po cichu, bo dbał o swoich ludzi, a odpoczynek należał się nam wszystkim. Koń, na którym jechałem niósł fatalnie i więcej mnie zmęczył niż pieszy marsz.

O szarej godzinie opuszczaliśmy lizjerę lasu idąc zygzakami przez pola. Wieczór był cichy i ciepły, powietrze pachniało jesienią. Z przyjemnością obiecywaliśmy sobie nocleg w pawłowskich kwaterach. Na lizjerze lasu spotkaliśmy płk. Wanię w otoczeniu jego sztabu. W ciemnościach wśród drzew jarzyły się ogniki papierosów. Major zameldował swoje przybycie, pułkownik począł mu coś mówić, ale tak przyciszonym głosem, że choć stałem w pobliżu, mogłem usłyszeć tylko pojedyncze słowa. Dorozumiałem się jednak, że grozi nam otoczenie i aby go uniknąć, musimy tej nocy odbić się dalej o 35 km. Była to perspektywa co najmniej przygnębiająca.

Major kazał mnie i Świdlińskiemu dołączyć do szwadronu, sam wsiadł na konia i odjechał wraz z luzakiem. Miałem ochotę położyć się wśród drzew i wyspać się – bez względu na rezultaty. Szwadron zaczął się właśnie ustawiać w trójki. Usłyszałem dźwięczny i wesoły głos rtm. Jurkowskiego:
– Chłopcy, musimy jeszcze dzisiaj trochę pomaszerować; wiedzcie o tym, że nie chcę stracić żadnego z Was. Maszerować długim krokiem, najsłabsi niech staną w środku trójek, który by ustawał, niech się zaraz u mnie melduje, to odstąpię mu swojego konia, rotmistrz Dobrowolski również.
Stanąłem w pierwszej trójce, kolumna się zakołysała i ruszyliśmy w ciemności nocy. Za Pawłowem zeszliśmy na boczną drogę. Szedłem długim krokiem, równo oddychając, i zaprzestałem palenia. Nasi rotmistrze szli już pieszo, i nie czekając na zgłaszających, sami zaoferowali swoje konie do dyspozycji chętnych. Jurkowski wszedł do mojej trójki, wnosząc swoją osobą otuchę i zaufanie. Wsiadłem na konia rtm. Dobrowolskiego i natychmiast zasnąłem. Rozbudziło mnie wkrótce dotkliwe zimno i odstąpiłem konia innemu. Mijaliśmy uśpione wsie, przecinaliśmy jakieś laski. Koszula zimnym potem przykleiła mi się do pleców.

Ta noc z 19 na 20 września utrwaliła mi się na długo w pamięci. Pojedynczy piechur nie wytrzymałby tego marszu. Siły dodawała zbiorowość, poczucie że jest się cząstką maszyny, że ta maszyna się posuwa, a razem z nią każda cząstka.

(    ) 

Pod wieczór zatrzymaliśmy się w biednej wiosce, kilka godzin wcześniej opuścili ją Niemcy. Tutaj dowiedzieliśmy się, że mamy przedzierać się za Wieprz.
Widząc, że wszystko się rozsprzęga, postanowiliśmy: ja, Michał Bojanowski, Tadeusz Archutowski i Staś Ujazdowski trzymać się jak najbliżej, wspólnie się ratować i w razie potrzeby wspólnie decydować.
Z krótkiego pobytu w tej wiosce pozostało mi jeszcze jedno wspomnienie. Jak wspomniałem, wieś była uboga, gdyż leżała na piaskach. Obiadły już ją nasze wojska i niemieckie. Zakwaterowaliśmy się naszą paczką w jednej zagrodzie, dołączył do nas rtm. Cz. Gospodyni dała nam na kolację misę gotowanych ziemniaków bez okrasy i cztery łyżki. Rotmistrz zażądał dla siebie oddzielnego naczynia, zgarnął na nie swoją część kartofli, wyciągnął z kieszeni płaszcza puszkę konserw i wyrzucił jej zawartość na swój talerz, Całą porcję zjadł bez najmniejszej żenady w naszej obecności. Jest to drobny epizod, przecież jednak obrzydliwy, gdyż na ogół łączyła nas wielka koleżeńskość, bez różnicy stopnia i stanowiska.

Z nastaniem nocy ruszyliśmy dalej. Mjr Śniegocki wziął miejscowego chłopa na koniu jako przewodnika, niestety świecił księżyc. Archutowski pojechał na szpicy, trzymałem się ze Stasiem. Cicho i pełni napięcia przeszliśmy jakimś wąwozem, później kłusem przemknęliśmy przez otwarte pole i zaszyli się w iglastym lesie. Taczanki paskudnie hałasowały po korzeniach. Mjr Śniegocki był człowiekiem wzbudzającym zaufanie, prowadził nas zdecydowanie. Przewodnik dostał po karku gdy w pewnym momencie zawahał się co do kierunku. Las przeszliśmy stępem, osłaniając twarze przed uderzeniami gałęzi. Był to Kmicicowy pochód. Od lizjery lasy teren opuszczał się i w kotlinie ukazała się duża wieś, uśpiona, jaśniejąca w świetle księżyca bielą ścian. Zsunęliśmy się do niej liniami harcowników.

Major zarządził tutaj krótki postój. Przywiązaliśmy konie do płotów wzdłuż szerokiej drogi między dwoma rzędami zabudowań, a sami porozchodziliśmy się do chat w poszukiwaniu paszy i żywności. Nie wiem, jakie były ubezpieczenia, ale niebawem zostaliśmy zaskoczeni narastającym szumem silników i między nasze konie wtoczyły się dwa niemieckie samochody pancerne. Ukryci za ścianami z zapartymi oddechami patrzyliśmy na to, że naszym koniom groziło całkowite zniszczenie w ciągu paru minut. Gdybyśmy próbowali zaatakować samochody, katastrofa byłaby pewna. Niemcy wjechali do połowy długości wsi, na chwilkę zatrzymali się jak gdyby wahając się i wreszcie cofnęli się do tyłu. Z każdym obrotem kół ciężar spadał nam z piersi. Sądzę, że nie chcieli wywoływać walki, a może żal im było bezbronnych zwierząt.

Po godzinie ruszyliśmy dalej drobnym kłusem, przecięliśmy szosę obok folwarku Adamów i wjechawszy w głęboką drogę zatrzymaliśmy się wśród pięknego sosnowego lasu. Na wozie wysłanym słomą dojechali do nas płk. Mączewski, mjr Wieczorkiewicz i rtm. Krummel. Zsiedliśmy z koni. Kilka z nich, mimo że były pod siodłami położyło się na ziemi. Ułani jak snopy poukładali się obok siebie i natychmiast pousypiali, wstrząsani chłodem nocy.
Z nastaniem świtu pojechaliśmy dalej, i tak doszliśmy do wsi Bondyrz. Tutaj las ustąpił miejsca łące i wijącej się rzece Wieprz.
Mjr Śniegocki zdecydowanie wziął kierunek na młyn i obok niego, po drewnianym moście przejechaliśmy na drugą stronę. Jakby na pożegnanie odezwała się niemiecka artyleria, lokując w borze kilka granatów. Tak się zaczął 25 września.

Zaraz za Wieprzem lesisty brzeg wznosił się strome w górę. Wśród pierwszych drzew stanęliśmy na odpoczynek. Mając przeświadczenie szczęśliwego wymknięcia się z suchowolskiego kotła, z ulgą porozsiadaliśmy się na mchu opierając się plecami o pnie niebotycznych sosen. Papierosami odpędzaliśmy sen który sklejał powieki. Ogarnęło nas poczucie bezpieczeństwa i spokoju, zmęczenie tym bardziej rozlewało się po całym ciele.
Stan taki trwał krótko. Oto na małym mierzynku na kulbace pamiętającej czasy Kościuszki nadjechał leśniczy i powiedział, że właśnie po tej stronie rzeki w niedalekiej wsi stał do niedawna batalion piechoty niemieckiej. Właśnie do tej wsi pojechaliśmy niebawem. Zastaliśmy połowę gospodarstw spalonych, kompletny brak siana, tylko trochę owsa i słomy pastewnej.
Wypadło mi tutaj zaciągnąć ubezpieczenia, Staś zajął w tym czasie kwaterę i gdy przyszedłem, przyjął mnie wspaniałą kolacją: była pieczona wieprzowina, przysmażane ziemniaki, jajka i herbata. Sam to wszystko przyrządził, osobiście mi podawał i zachęcał do jedzenia.

Z nastaniem mroku ułożyliśmy się do snu całkowicie ubrani, konie pod siodłami. Sytuacja była nadal poważna i niepewna. Wymaszerowaliśmy stąd jeszcze o szarym zmierzchu. Mieliśmy jakoby iść na Borowinę, Pardysówkę i Osuchy. Nazwy te nic nam nie mówiły, nie mieliśmy map. W drodze spotkaliśmy dwa szwadrony KOP rtm. Szalewicza i Maciejewskiego oraz około 50 oficerów i ułanów z 7 pułku, tak więc nasza grupa powiększyła się.
Z boku naszej trasy, w dole wzdłuż garbu terenowego porośniętego sosną rozciągała się wieś Tarnawatka. Nasze boczne ubezpieczenie doniosło, że poza tym garbem posuwa się długa kolumna samochodów niemieckich. Ruszyliśmy tam szerokim kłusem i spieszywszy się pod garbem, na jego szczyt wprowadziliśmy wszystkie posiadane ckm–y. Po chwili ich ogień pokrył kolumnę: odległość była około 500 metrów, a więc skuteczność olbrzymia. Wiele aut stanęło w płomieniach, załogi wyskakiwały uciekając w popłochu i ścieląc gęsto pole trupami. Widok ten sprawił nam prawdziwą satysfakcję, Staś szalał z radości. Nieprzyjaciel nie pozwolił się jednak całkowicie zaskoczyć, oto gdzieś z ukrycia odezwała się jego artyleria, odłamki granatów poczęły wibrować wśród nas: jednemu ułanowi przecięły brew, drugiemu skórę na karku, Staś dostał w kostkę uderzenie rykoszetu.
Z naszego lewego skrzydła przygalopował porucznik z 7 p.u. wołając głośno:
– Panie majorze, batalion piechoty niemieckiej obchodzi nasze lewe skrzydło!
Jakoż z tej strony usłyszeliśmy pojedyncze strzały i pociski poczęły gwizdać wśród nas. Szwadrony spłynęły ze wzgórza do koni, odjeżdżaliśmy ze Stasiem ostatni.
Minął nas tutaj galopem nasz były d–ca w stanie spoczynku płk. Piotr Głogowski, ledwie go poznałem tak był wymizerowany. Z siodła przywitał się ze mną i z uśmiechem pokazał rozpruty kulą karabinową rękaw płaszcza.
Szliśmy dalej po leśnych bezdrożach i pod wieczór stanęliśmy w jakiejś wsi. Pogoda była dżdżysta. Tutaj nadjechał z taborem rtm. Inis. Oficer płatnik wypłacił wszystkim oficerom bez względu na stopień po 500 zł., ułanom po 125, likwidując w ten sposób kasę pułkową; rozdzielono również cały zapas sucharów. Świadczyło to o powadze sytuacji.
Z ust do ust krążyła pogłoska, że nasi dowódcy zdecydowali się ostatecznie przedzierać do węgierskiej granicy.
Tak więc brakowało już dla nas miejsca na polskiej ziemi.
Leżeliśmy na słomie w ubogiej izbie, nikły płomień rzucał refleksy na ściany. W milczeniu przetrawialiśmy ciężkie myśli.

Pojechaliśmy dalej około godz. 22, w najgłębszej ciszy i znowu przez las, zdając sobie sprawę, że rozgrywamy ostatnie atuty tej kampanii i że gramy już tylko o wydostanie się z matni. Minęliśmy wieś Józefów i szliśmy szerokim leśnym traktem. Raptem silna detonacja wstrząsnęła powietrzem, po chwili nastąpił ponowny wybuch. Bez komendy każdy zatrzymał konia i serca zabiły mocniej. Okazało się, że szpica zawadziła o druty rozpięte na drodze i eksplodowały miny założone wśród najbliższych drzew. Strat nie mieliśmy.
Nasi dowódcy coś szeptali między sobą studiując otwartą mapę, gdy z bocznego duktu nadjechał kłusem rtm. Glaser i wręczył im jakieś pismo. Wywiązała się między nimi krótka rozmowa, której nie dosłyszałem; w rezultacie powróciliśmy do Józefowa. Taki obrót sprawy nas zaskoczył i wzbudził różne domysły.

W Józefowie powiązaliśmy konie do opłotków, samemu szukając schronienia w domach. W sąsiedztwie naszej kwatery stali płk. Wania i płk. Staniszewski z kilkoma młodszymi oficerami. W podwórku mieli zaprzężone dwa wózki uzbrojone w ckm. Grupa ta odjechała tej nocy z zamiarem dotarcia do granicy węgierskiej. Nie są mi znane ich dalsze losy. Na naszej kwaterze Staś zdążył już rozpalić ogień, gdy do izby wszedł Bojanowski blady jak papier i głuchym głosem oświadczył;
– Mamy kapitulować, rtm. Glazer przywiózł rozkaz.
Zerwaliśmy się na nogi jak rażeni prądem. Przewidywaliśmy już przecież najgorsze możliwości, ale jakoś nikt nie brał pod uwagę kapitulacji. Nie było jednak czasu ani sensu dyskutować, ponieważ Michał dodał, że wszyscy oficerowie mają się natychmiast stawić do miejscowej plebanii.
Noc była ciemna i siąpił zimny deszcz. Przybyliśmy ostatni. W dużym pokoju, słabo oświetlonym i zadymionym papierosami siedziało już około 50 oficerów, w środku za stołem płk płk Filipowicz i Mączewski. Była godzina 23. Wśród kompletnej ciszy płk. Mączewski wyjął z kieszeni munduru papier i powiedział:
– Panowie oficerowie, otrzymałem pismo, z którego treścią muszę Was zapoznać.
Począł czytać; treść dobrze zapamiętałem i powtarzam ją prawie bezbłędnie.
„Oficerowie, podoficerowie i ułani!
Nie widząc możliwości dalszego prowadzenia walki, zarządzam kapitulację oddziałów pozostających pod moimi rozkazami. Posiadaną broń polecam zniszczyć i jutro, tj. 27 września o godz. 8.00 w miejscowości Piaski oddać się w ręce armii niemieckiej. Ułanów pochodzących z obecnego zaboru rosyjskiego tj. na wschód od Bugu należy wyposażyć w konie i w rzędy i skierować ich do miejsca stałego zamieszkania.
Składam hołd poległym i podziękowanie żyjącym za wierną służbę.
Podpisano: gen. Piekarski”

(  )

Brak głosów