odwaga

Obrazek użytkownika Andrzej Wilczkowski
Historia

Kilka słów o odwadze.

Ponieważ mój wpis o Westerplatte spotkał się z dużym zainteresowaniem postanowiłem go uzupełnić.

Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że pamiętam wojnę i najpierw życie – już od ósmego roku istnienia – wymagało ode mnie jakiegoś minimum odwagi, a potem – przez czterdzieści lat uprawiałem alpinizm i sam od siebie musiałem wymagać tego samego.

Dziś takich pamiętaczy buszuje po Internecie niewielu, a jak są, to mało piszą. Zajmując się od lat dziejami polskiej kawalerii w legionach, wojnie bolszewickiej i w kampanii wrześniowej dodatkowo odświeżałem sobie zagadnienia odwagi w trudnych sytuacjach.

Gdzie są chłopcy z tamtych lat?

Czerwiec 1915 rok pod Rokitną. Rotmistrz Dunin Wąsowicz wybiera żołnierzy do szarży. Wuj mój – szesnastoletni chłopak – nie został wybrany. Melduje, że chce walczyć i prosi o wcielenie do grupy wybranej.
Pożyj sobie jeszcze trochę, zdążysz powalczyć – mówi mu rotmistrz. – Marsz do taborów, to rozkaz.
I co? Rotmistrz zginął jeszcze tego samego dnia, a wuj walczył jeszcze w dwóch wojnach. Najpierw w kawalerii, a potem w lotnictwie.

Wielkanoc 1920 roku zastała 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich na kilkumiesięcznym wypoczynku w Żółkwi. W pułku właśnie odbywało się świąteczne jajeczko, a zgromadzeni mieli już trochę w czubie, kiedy zadzwonił telefon. Rotmistrz Romiszewski po zakończeniu rozmowy odłożył słuchawkę. – Panowie – zakomunikował krótko – jutro na front.
Na te słowa wszyscy zgromadzeni krzyknęli gromko – Huraaa!

No właśnie takie powinno być wojsko. Przypomnijmy, że oni – znaczy Jazłowiacy – nie jechali, aby odpalać rakiety z odległości kilku czy kilkudziesięciu kilometrów. Jechali, aby spotkać się z przeciwnikiem szabla w szablę, cios w cios, widzieć w starciu jego twarz i czuć zapach niemytego ciała.

1 września 1939 roku. Pułkownik Głuchowski – 25 lat wcześniej jeden z „siódemki Beliny” dziś dowódca pułku kawalerii – spotkał się z dowódcami innych pułków i pogratulowali sobie, że znowu jest wojna i znowu są Ojczyźnie potrzebni.

Tacy oni byli.

Oczywiście nie wszyscy.
Są moim zdaniem dwa rodzaje strachu i co najmniej tyle samo gatunków odwagi, co się razem ze sobą jakoś splata.
Jest mianowicie strach paraliżujący, który owija człowieka jak kokon i pozbawia go możliwości sensownych ruchów i sensownego myślenia i strach pobudzający do intensywnego logicznego rozumowania i działania.
Poza tym wyróżniłbym dwa rodzaje odwagi. W pierwszym przypadku jest to niejako przyjęcie nagłych ciosów losu jako oczywistości – tak właśnie w moim życiu miało być i muszę się do tego sensownie ustosunkować.

Człowiek obdarzony taką odwagą, choćby w normalnych warunkach miał spóźniony refleks, w warunkach stresu potrafi podjąć migiem właściwą decyzję. Ten sam człowiek poddany presji przez czas bardzo długi może nie wytrzymywać. Jego odwaga potrafi zerodować, czy skorodować i rozsypać się w proch.

Inny typ odwagi to odwaga długoterminowa. Wyposażony w nią człowiek przy pierwszym niespodziewanym ciosie może się nawet trochę pogubić, ale potem twardnieje na szkliwo i potrafi w sposób godny przeżyć nawet sowieckie łagry czy przesłuchania na gestapo.

Nasz organizm ma jakieś dziwne związki z ośrodkami decyzyjnymi mózgu.
Niektórzy chorują na tak zwaną chorobę niedźwiedzią. To niedźwiedź, kiedy się przestraszy –ucieka, a po drodze się wypróżnia – żeby być lżejszym. 
Ale kiedy już wstaje na tylne łapy – żeby podjąć walkę – to nie sra. 

Ludzie, którzy walą w portki ze strachu słabo się nadają zarówno na żołnierzy zawodowych, jak i na alpinistów.

Być może również słabo nadają się do opisu duszy ludzkiej podczas działań wojennych.

Oczywiście – zwłaszcza w pierwszym dniu wojny – kiedy młodemu chłopakowi wali się na łeb – właściwie cały świat, czego on pojąć nie jest w stanie, może zachować się różnie. Zwykle jednak dobrze wyszkolony żołnierz „wstaje na tylne łapy” i walczy.

Jest jeszcze takie zjawisko, które autorzy nazywają „upojeniem bitewnym”, które zresztą nie ma nic wspólnego w alkoholem, tylko, jak sądzę, z adrenaliną. Ludzie walczą jak w transie.

Nie wiem czego mogą chcieć jeszcze – po istniejącym już filmie wg scenariusza Jana Józefa Szczepańskiego – młodzi twórcy. Chyba tylko tych wydzielin z organizmu w stanie przerażenia. Wszystko inne w scenariuszu i w filmie wielkich twórców jest. I konflikt pomiędzy dowódcami, i upojenie bitewne, i pogłębiająca się erozja charakterów u żołnierzy. Jan Józef sam był żołnierzem września, był żołnierzem AK, alpinistą i wielkim twórcą, który znał Conrada.

AW

Brak głosów