Minimum patriotyczne czyli konfederacja warszawska

Obrazek użytkownika Anonymous
Idee

Zybertowicz: są wolne krzesła dla VIP-ów. Zaproponował też minimum patriotyczne w istocie oparte na konfederacji warszawskiej!

"Obiecujemy to spólnie (...) którzy jestechmy dissidentes de religione [poróżnieni w wierze], pokój miedzy sobą zachować (...). Wszakże przez tę konfederacyją naszę zwierzchności żadnej (...) nie derogujemy [nie ujmujemy]". (Źródło). Tak najogólniej można streścić program profesora Zybertowicza. Sformułował on minimum programowe, wokół którego powinni zgromadzić się wszyscy, którzy po 10 kwietnia 2010 roku zawstydzili się za swoje państwo i zrozumieli, że muszą natychmiast włączyć się do życia publicznego. W ramach tego minimum "Polska i własne, sprawne państwo jest potrzebne". A także "można być dobrym Polakiem nie będąc katolikiem, można być dobrym Polakiem nie będąc osobą wierzącą, można być dobrym Polakiem mając poglądy lewicowe, prawicowe albo nie posiadając jasności w tej materii". Ale - tu dodał niezwykle ważne zastrzeżenie - "nie można być dobrym Polakiem nie rozumiejąc kulturowej i organizacyjnej roli Kościoła katolickiego w dziejach Polski" (Źródło).

Tak ogólnie sformułowana deklaracja ideowa nie zawiera żadnych przepisów wykonawczych, podobnie jak nie zawierała ich konfederacja warszawska z 1573 roku, bo ich zawierać nie mogła. Próby prawnego opisania "kulturowej i organizacyjnej roli" polskiej tolerancji były i będą z góry skazane na niepowodzenie, gdyż tolerancja jest postawą dynamiczną, ściśle zależną od intencji tych wobec których ma obowiązywać. Wykorzystywanie wolności religijnej dla celów stricte antypaństwowych, sekciarskich, jak to miało miejsce w przypadku niestety polskich arian (w PRL-u komuna uważała ich za swoich ideowych protoplastów!) nie może być tolerowane. Nie można również tolerować tworzenia w przestrzeni publicznej sztucznych mniejszości pseudoreligijnych, pseudoetnicznych czy obyczajowych. Prywatnie wolno każdemu wierzyć choćby i w koci ogon, na wydzielonej części plaży wolno też opalać się w stroju Adama i Ewy, wolno też sobie wyobrażać, że będąc "górolem" jest się kimś lepszym od Mazurów, ale nie wolno z tego powodu żądać specjalnych przywilejów, bo państwo jest świątynią, w której należy się zachowywać taktownie.

Jeśli te dwa porządki: życie prywatne i życie publiczne w sposób obcesowy i nietaktowny próbujemy pogodzić, dochodzi do konfuzji. Moja własna ścieżynka jest raczej ścieżką obok drogi kościoła i czasem tę drogę przecina, czasem idzie ponad nią, czasem pod nią, a czasem odchodzi w gąszcz leśny, gdzie dla poczciwych i spokojnych parafian zbyt wiele jest pokrzyw i komarów, a nawet kleszczy. Już jako nastolatek zorientowałem się, że chrześcijaństwo to jednak nie jest moja bajka a próba pogodzenia mojej ścieżki z drogą kościoła doprowadzi do tego co widzimy na przykładzie autostrad budowanych przez Platformę Obywatelską: owszem drogę wybudowano, nawet na oko ładnie wygląda, ale zbocza wiaduktów nieumocnione i główna nawierzchnia prędzej czy później zapadnie się od mrozów i deszczu.

Do 10 kwietnia pozostawało mi więc przyglądać się temu, co budują inni i przynajmniej im nie przeszkadzać. 10 kwietnia był jednak dniem, w którym przed moim pokrzywiskiem i komarowiskiem pojawił się buldożer, a za jego sterami dwugłowy orzeł z sierpem i młotem w pazurach. Uznałem, że jeśli nie w jakiś inny sposób, to przynajmniej piórem i wyobraźnią powinienem włączyć się w życie publiczne bez względu na to, czy się to komu podoba, czy nie. Teraz zaczyna się jednak nowy etap kontrrewolucji. Zybertowicz stwierdził, że na miejscach dla VIP-ów są wolne krzesła. Co zatem mogę wnieść do wspólnego dobra?

A więc kapkę autoreklamy. Od dawna interesuję się historią staropolskiej demokracji. Jest to skarbnica mądrości, z której można czerpać garściami, jeśli się wyczuwa ustrojowe niuanse i z pełną świadomością upływu czasu - 400 lat to nie jest mało. Ale wydaje mi się, że ostatnio odnalazłem brakujące ogniwo (przedstawiłem w tekście Otium dla mas). Ponieważ polska prawica żyje w świecie skojarzeń sienkiewiczowskich, można z tych skojarzeń stworzyć nowoczesny język demokratyczny, który doskonale tłumaczy niezrozumiałe często zjawiska ze świata massmediów i narracji rządowej. Od dawna interesuję się także wpływem edukacji szkolnej na mentalność społeczeństwa (tutaj) - i tu pozostaję w gruntownej niezgodzie z niemal całą prawicową opinią publiczną. Szkoła jest dla mnie wynalazkiem stricte niehumanitarnym, antyszlacheckim, antyobywatelskim, a wszelkie pożytki jakie się z niej wynosi nie wynikają z natury szkoły, ale z natury rzeczy. Gdyby nie było szkoły byłoby coś innego i kto wie, czy tajne komplety (czytaj: edukacja domowa) nie są lepszym rozwiązaniem, niż krzywienie kręgosłupa w niewygodnych ławkach na bzdurnych lekcjach historii, napisanych z grubsza rzecz biorąc jeszcze przez Naruszewicza a potem "zmodernizowanych" przez historyków zaborczych i sowieckich. A więc mogę się też włączyć w coraz częściej postulowane równoległe nauczanie historyczne.

Ze zdolności mogę wymienić jakie takie zdolności organizacyjne (organizowałem i współorganizowałem konferencje, imprezy plenerowe i artystyczne, potrafię też wydawać książki i czasopisma) oraz publicystyczne. Posiadam obycie z pracą w administracji i znam niuanse mentalności urzędniczej biurwy. Zetknąłem się też z pracą parlamentarną na poziomie samorządowym.

Jednym słowem jestem (jak wielu z nas) podchorążym naszego "pełzającego rokoszu" i kandydatem na podporucznika w cywilnym pospolitym ruszeniu. Muszę co prawda zadbać o bliskich i ogródek, ale i w dziedzinie "naturoterapii" próbuję przynajmniej udostępnić szerszej publiczności dawno zapomniane źródła. Jeśli w Polsce panuje głód utajony spowodowany nadmiernym spożyciem soi i kukurydzy (które znajdują się już nawet w paszy dla zwierząt rzeźnych), to stare ziołolecznictwo, mające charakter "pierwszej pomocy survivalowej", może dopomóc mojemu Narodowi w przetrwaniu licznych epidemii cywilizacyjnych.

Są wolne krzesła dla VIP-ów, na zasadach opisanych w wiekopomnej konfederacji warszawskiej. Nie bójmy się ich zająć, choćby na chwilę. Podobno żyje się tylko raz.

Jakub Brodacki

0
Brak głosów