PRZEDRUKI

Obrazek użytkownika Marek Jastrząb
Blog

W trakcie swoich wędrówek po cyberkosmosie, odkrywam strony godne upowszechnienia. Teksty, które trzeba KONIECZNIE znać, gdy chce się zabierać głos na temat tego, jak istnieć lepiej, co nam w tym przeszkadza i kiedy wreszcie zaczniemy myśleć bez partyjnych instrukcji.

*

Dziś polecam:

Trudny powrót do Polski...  ( fragment)

Nikt z nich (ze znanych mi Polaków mieszkających w USA od lat lub zaledwie od miesięcy) nie chce wracać do kraju, gdzie na metr kwadratowy mieszkania trzeba pracować kilka miesięcy, a nawet ponad rok! Tutaj mogliby sprzedać swoje spłacone domy za 100-200tys.$.


Mogliby za to pojechać do dowolnego miasta w USA i spokojnie znaleźć w nim dla siebie dom lub mieszkanie. Może kilkanaście mil od centrum, może do małego remontu, może w mniej prestiżowej dzielnicy, albo w podmiejskiej miejscowości, ale będzie ich stać na zamieszkanie w KAŻDYM mieście USA i to na pewno nie w ciasnej kawalerce!

O rynku mieszkań w USA jeszcze napiszę. A na co by ich było stać w Polsce za te 100-200tys.$? Na 20-30 metrów mieszkania w Warszawie w stanie deweloperskim, kupionego, gdy jeszcze nawet nie wbito łopaty pod jego fundamenty. Na 40-50 metrów pustego mieszkania w innym dużym mieście Polski.

To ich przeraża! Szczególnie tych, którzy od lat rezydują w USA jako "turyści" (turysta oczywiście może tu mieć na siebie dom, samochód, kredyt, firmę - dosłownie prawie wszystko) i pewnego dnia mogą dostać od służb imigracyjnych wezwanie i zaledwie kilka dni na spakowanie się i wyjazd z terytorium Stanów Zjednoczonych. Wtedy to (jak Immigration się zlituje i da im na to czas) pozostanie im kilka dni na załatwienie wszelkich formalności (zwolnienie się z pracy, pospłacanie rat lub zlikwidowanie kredytów, pozamykanie rachunków bankowych, sprzedaż samochodów, zapłacenie rachunków, itp.) Na sprzedaż domu, za który pewnie nie wezmą nawet 1/3 tego, co za niego zapłacili. Gdy dostaną od razu na rękę te 40-50tys.$ to w Polsce nie kupią za to nawet kawalerki w małym mieście.

Nie chcą wracać do kraju, gdzie za godzinę pracy ma się niewiele ponad jeden litr benzyny (w USA ma się ponad 11litrów), albo dwa litry Coca-Coli (w USA ma się ponad 34litry Coli za godzinę pracy)! Gdzie na utrzymanie jednego auta w rodzinie trzeba często przeznaczyć pensję jednego z członków tej rodziny.
Tu aut najczęściej jest tyle, ilu dorosłych domowników, a ich utrzymanie jest skromną częścią rodzinnego budżetu.

Nie chcą wracać do kraju, gdzie ciężko pracującego człowieka, po opłaceniu wszystkich rachunków, nie stać już prawie na nic. Gdzie młody człowiek na marzenie życia musi odkładać latami - a marzenia te często są skromne - wycieczka do ciepłych krajów, czy dobrej klasy aparat fotograficzny (np. Nikon D300).

Nie chcą wracać do kraju, gdzie w sklepie traktowanym się jest jak intruz, bo sprzedawcy woleliby sobie pogadać o samochodach albo o "dupach", a sprzedawczynie spokojnie dokończyć kawę i plotki, a tu ktoś się zjawia i mąci ich spokój. Tu klient musi się wręcz oganiać od ciągle chcących mu pomóc sprzedawców.

Nie chcą wracać do kraju, gdzie wszystko jest "WORRY!". Moją znajomą, młodą matkę, sprzedawczyni w Polsce wygoniła ze swojego sklepu, bo jej 3letnie dziecko miało loda w ręku i mogło wybrudzić ubrania!

- To co, mam dziecko zostawić w wózku przed sklepem, żeby się zgubiło?! - zapytała zdenerwowana koleżanka.
- Ja Pani nie każę nikogo zostawiać...! - odpowiedziała sprzedawczyni z miną mówiącą: Jest pani tu bardzo niemile widziana.
Koleżanka wróciła do USA, gdzie, gdy dziecko wymaże czymś cokolwiek w sklepie, to jest "DON'T WORRY". A jak "WORRY", to tylko dlatego, że dziecko lodem się już nie naje, bo rozbazgrany o brudne ubrania lód trzeba wyrzucić.

Nie chcą wracać do kraju, gdzie przeciętny człowiek wchodząc do luksusowego salonu samochodowego czuje się jak złodziej, bo ma się za skromny ubiór, za robotnicze ręce jak na standard samochodów, które są tam sprzedawane.
Tu wejdziemy do salonu BMW, Lexusa czy Mercedesa w skromnym, ale czystym stroju i jesteśmy miło i poważnie traktowani. A po chwili możemy czuć się jak milioner testując BMW, Lexia czy Mesia dowolnej klasy. Bo na kupienie tych aut w USA na raty lub na wylizingowanie ich stać tu prawie każdego normalnie pracującego.

Oczywiście z wyrzeczeniami, ale takie BMW czy Mercedes nie jest rzeczą tak nieosiągalną, jak w Polsce, gdzie dodatkowo jest 2x droższy. Wystarczy 8-10tys.$ wpłaty i 800-1000$ miesięcznie rat i mamy na podjeździe naszego domu najnowszą S-Klasę Mercedesa czy 750iL BMW.

Nie chcą wracać do kraju, w którym najwięcej o seksie, antykoncepcji, ciążach, aborcjach, itp. mają do powiedzenia księża oraz moherowe babcie, które często nigdy penisa na oczy nie widziały, bo wszystko zawsze odbywało się po ciemku. A niektóre z nich to nawet siebie nago nie oglądały, bo się wstydziły same siebie;)

Do kraju, gdzie państwo jest przeciw obywatelowi. Gdzie trzeba, by cokolwiek załatwić, przezwyciężyć tabun urzędników, trafić na ich dobry dzień, odczekać kilka tygodni na rozpatrzenie każdego wniosku, podania i papierka, a prawo można interpretować na wiele wykluczających się sposobów. Kraju, gdzie urzędnik skarbowy dostaje nagrodę za wlepienie nam dowolnej kary, nawet wyssanej z palca.

Dobroduszny właściciel piekarni oddaje głodnym chleb, a później plajtuje, gdy Urząd Skarbowy każe mu za rozdany chleb zapłacić 200tys.PLN podatku i kary. I nikt od ponad 5lat nie zmienił tego debilnego przepisu, oraz nie anulował piekarzowi tej kary, bo wszyscy zajmują się przeszłością...

Do kraju, gdzie bardziej żyje się przeszłością (komunizm, dekomunizacja, agenci, SB, UB, WSI, UFO, Klewki, Klepki, chlewki) zamiast przyszłością - nadążające za zmianami i potrzebami obywateli prawo, przepisy, udogodnienia.


A przede wszystkim nie chcą wracać do kraju, gdzie tak nie szanuje się pieniędzy, tak się nimi szasta i nie docenia się ich prawdziwej wartości. Szasta się w budżecie państwa, szasta w budżecie domowym zgodnie z zasadą: "Zastaw się, a postaw się".

Wszystkich tu zarabiających przeraża wizja powrotu do kraju, gdzie zawsze panowała legenda "amerykańskiego cudu", "amerykańskiego snu". Gdzie, gdy kiedyś "dobra, bogata ciocia z USA" wysłała 100$, to obdarowany myślał, że stał się milionerem. Mógł za to żyć dostatnio przez cały miesiąc.

Obecnie te 100$ w Polsce są warte 2-3 razy mniej, niż w USA. Wystarczą na zatankowanie niepełnego zbiornika paliwa (w USA, auto osobowe zatankujemy za 100$ do pełna dwa razy), czy skromny koszyk zakupów w markecie. Na jakiś lepszy ciuch z jednego z butików w Arcadii lub Złotych Tarasów nie wystarczy, a tu na wyprzedaży można za te 100$ kupić coś od samego Hugo Bossa, Armaniego czy YSL.

Tak więc przeraża już samo to, jak ubogim by się wracało do Ojczyzny. Bo przecież większość z nich wyjechała tu w celach zarobkowych.

Wielu przyjechało tu przed latami jedynie zapracować na życie w Polsce. Kilka lat pracy w USA i można było wracać z pieniędzmi na dom, na samochód i kilka lat dostatniego życia w Ojczyźnie.

A teraz jest tak, że im dłużej się tutaj pracuje, tym mniej pieniędzy się przywiezie do Polski! Bo co z tego, że w ciągu roku zarobi się kolejne tysiące dolarów, skoro w tym samym czasie dolar potanieje o tyle, że strata jego wartości zje nam cały roczny dochód, a wszystko w Polsce podrożeje o tyle, że to co w trakcie tego roku zarobimy tak naprawdę utopi się w inflacji i spadku wartości dolara.

Więc... nikt naprawdę nie chce wracać.

No i ta polska rozrzutność! W USA np. wesele, to też nie lada wydatek. Trzeba mieć odłożone przynajmniej 10tys. USD. Dobre, polonijne restauracje, "drogie" (bo od osoby biorą 50$) organizują coraz więcej wesel, bo ludzie przestali latać do Polski się żenić.

Teraz tutaj wesele wychodzi taniej. Nawet przy takiej samej ilości przybyłych gości, zapłacą w tutejszych domach weselnych taniej, niż zapłaciliby w Polsce.
No i bez kolejek! Organizuje się je tutaj też przez to, że wielu gości dzięki temu się uniknie, bo nawet nie będą starali się o wizę... Więc... zaproszenie się wysyła, traci tego dolara na kartkę i 94centy za znaczek i 48,06$ zaoszczędzone na gościu, który pewnie i tak ledwie by się "zwrócił". Bo tu zazwyczaj nikt nie daje droższego prezentu niż "cena talerza" +20$.

W Polsce, jako gość przyjęcia, wstyd byłoby się pokazać z 90% prezentów, które wręcza się tutaj z okazji wesela, urodzin, imienin, czy komunii. Bo w Polsce daje się komputery, gry video, telewizory, kina domowe, wymyślne telefony komórkowe, laptopy, itd. A tu na wesele albo te 150$-200$ od pary, albo wyposażenie mieszkania z dołączonej do zaproszenia listy: dobra mikrofalówka za 100$, odkurzacz za podobną kwotę, komplet markowych garnków z Wall-Martu. Na komunię odtwarzacz MP3 za 20$, aparat cyfrowy za 100$- gdy przychodzi cała bardzo bliska rodzina. Tu za 300$ firma kateringowa nakarmi całą 40 osobową rodzinę, która urządza w domu przyjęcie komunijne.

W majową niedzielę, w czasie pierwszych komunii odwiedzałem akurat polską rodzinę, która wróciła z uroczystości komunijnych w Hamtramck. Tu daje się prezenty za maksymalnie 30-50dolarów. Nigdy więcej! Jak dziecku potrzeba jest np. komputer, to rodzice w zaproszeniu piszą, że mile widziana gotówka, za którą rodzice nabędą komputer dla Komunisty. I łatwo jest przeliczyć, że jak jest 20zaproszonych gości, to wystarczy dać po 30-40$, by wystarczyło na dobry komputer stacjonarny.

I nie rozpieszcza się nikogo nadmiarem gotówki, bo na nią każdy musi ciężko zapracować, by zrozumieć jej wartość.

Gdy zaczęły się wspomnienia, co w Polsce dostawało się na komunie w latach mojej młodości (rower "składak" i zegarek elektroniczny), w latach młodości moich rodziców, a co daje się teraz (aparaty cyfrowe, komputery, konsole do gier, telefony komórkowe za kilkaset złotych, bo tańsze byłoby komuniście wstyd przy kolegach wyciągnąć, a w ostateczności gotówkę stanowiącą nieraz połowę pensji), wszystkim przekręcały się dolary kieszeni.

Przekręciły się z irytacji, że teraz te wszystkie "bogate ciocie z USA", przy obecnym kursie dolara i rozbestwieniu prezentowym w Polsce naprawdę czują się biedne.

Dla kuzynki z Anglii podarowanie 1000zł dla chrześniaka jest mniejszym wydatkiem, niż dla amerykańskiej cioci. Nie dlatego, że jej nie stać, a dlatego, że w USA tym tysiącem złotych (czyli 500dolarami) obdarowaliby dziewięciu komunistów, którzy naprawdę byliby szczęśliwi krzycząc - WOW! Fifty BUGS! Thank You!

Tu prawie każdy wycina kupony z gazet, by kupić mleko taniej o 20centów. Traci godzinę w kolejce do stacji benzynowej, bo jej właściciel obniżył cenę o 9centów. Tu inżynier projektu (taki ma identyfikator, gdy widuję go w Subway fast-food) wpieprza kanapkę za 5dolarów siadając w swoim drogim garniturku obok zmęczonego i spoconego contractora z Polski. Może lubi, a może szanuje pieniądze i wie, że 700kcal z kanapki za 5$ i 700kcal z wykwintnego dania z restauracji za 50 czy 100$ to jedna i ta sama energia.

W Polsce oczywiście lunchowałby się w Marriotcie pośród setki innych snobów, nie dlatego, że tam jest smaczniej, a tylko dlatego, że go na to stać.

Póki Polska nie nauczy się szanować i nie tracić żadnej złotówki, która nam się należy (którą dostajemy od Unii Europejskiej na drogi, na edukację, na sadzenie drzew, badania, itd.), póki leniwy Polak nie będzie zazdrościł pracowitemu Polakowi tego, że tamten coś ma, a ten nic nie robi i nic nie ma (głośna sprawa drzewek i dopłat unijnych Europosła Pawła Piskorskiego - każdemu się należą, ale nikt drzewek sadzić nie chce!), póki nie zatka się dziur bez dna (polskiej służby zdrowia, dotowanych nierentownych przedsiębiorstw, itp), złotówka będzie silną walutą światową, ale gówno wartą w świadomości Polaków.

Skoro można wyjść na ulicę, pogrozić strajkiem i dostać to, czego się żądało - (patrz celnicy i lekarze, oraz ich 100% podwyżki. Czy docenią oni prawdziwą wartość tak szybko i łatwo uzyskanych pieniędzy?).

W Stanach każdy schyli się po 5centów. Naprawdę! W Polsce się taką 5groszówkę najczęściej kopnie lub rozdepcze. Tutaj co kilka dni pokazują w wieczornych wiadomościach program poradnikowy, jak nakarmić 4osoby za 100$ tygodniowo. Uczą statystyczną amerykańską rodzinę (mąż, żona, 13latka i 10latka), co i jak kupować, by wydawać jak najmniej (... )
stany 2008-08-09 05:38:49

-----------------------


Czy w USA da się jeszcze zarobić?

Obecnie dla tych, którzy naprawdę chcą pracować, da się zarobić prawie wszędzie. Nawet w Polsce. By zarobić w USA, trzeba po prostu... pracować. By zarobić cokolwiek, z czym można wracać do Polski, trzeba pracować bardzo, BARDZO ciężko! Dolar coraz słabszy wobec polskiej waluty, w Polsce wszystko 2-3x droższe niż w USA: (benzyna 2x, prąd ponad 2x, żywność 1,5-2x, mieszkania 2-3x droższe, itd.)


By zatem zarobić na życie w USA, wystarczy tylko normalnie tu pracować. Najlepiej, gdy pracuje para (ona i on) przynajmniej te ustawowe 40godzin w tygodniu i tyle. Płaca spokojnie wystarczy, by się utrzymać. Siebie, dom, samochód (najczęściej dwa samochody). Wyżywić się, ubrać, a w weekend odstresować się od ciężkiego tygodnia pracy w jakimś kinie, klubie, teatrze, dyskotece, kręgielni czy sali gimnastycznej.

Oczywiście powyższe wyliczenia dotyczą tylko ludzi młodych, którzy wkraczają w dorosłość, w samodzielność. Którzy nie mają jeszcze dzieci, nie muszą się martwić o wykształcenie tych dzieci czy fundusze emerytalne na starość.

Gdy mamy dobrego pracodawcę, który opłaca nam ubezpieczenie zdrowotne, nie musimy wydawać niemałych pieniędzy na prywatne ubezpieczenie (około 200-300$ miesięcznie!). Ale wizyta u lekarza zawsze kosztuje, nawet osoby ubezpieczone, w zależności od ubezpieczenia i zakresu badań od 10-150$. Płaci się po to, by nie nabijać kolejek urojonymi bólami.

Aby się jednak czegoś w Stanach dorobić, trzeba robić i ROBIĆ! Abstrahując od wolnych zawodów, lekarzy (ale jedynie specjalistów o dobrej renomie), prawników (ale jedynie tych pracujących dla milionerów), inżynierów (pracę w USA z polskimi dyplomami i kwalifikacjami jest zdobyć coraz trudniej. Za dużo tu różnych innych wykształconych narodowości (Chińczycy, Hindusi, itd.), często przyjeżdżających do Stanów Zjednoczonych bez potrzeby posiadania wiz, pracujących albo legalnie, albo zdalnie (przez internet w swoim kraju), albo za "półdarmo").

Najlepiej zatem (jeśli ma to być praca fizyczna) znaleźć pracę w fabryce lub firmie, która ma duże zamówienia (tylko, gdzie taką firmę teraz, w dobie obecnej recesji, masowych zwolnień, cięcia kosztów oraz obniżek płac znaleźć?!). Gdy się jednak coś takiego uda, że znajdziemy firmę, która pozwala pracownikom brać nadgodziny, wtedy możemy pracować po 10-12 godzin dziennie (co w USA jest normalne), zamiast ustawowych 8godzin.

Pracując zatem te pół doby, także w soboty, za każdą nadgodzinę dostając dodatkowo 1,5-3$ więcej (najlepiej, co jest możliwe w "polskich" fabrykach pracować za gotówkę, a nie za czek z którego potrącane są składki i podatki w taki sposób, że im więcej zarobimy, tym więcej nam zabiorą!), można zarobić miesięcznie dodatkowy tysiąc dolarów lub nawet więcej.

1000$ więcej zarobi on, 1000$ więcej zarobi ona, i po roku stać ich na kolejne nowe auto kupione za nadgodzinowy dochód. Albo po 10latach na nowy dom (z samych nadgodzin!). Jak się przez te 10lat człowiek wyekploatuje fizycznie i psychicznie, pracując po 10godzin dziennie i mając tylko 4dni wolne w miesiącu - to wiedzą tylko oni.

Tu siedzieć dłużej w pracy niż w domu lub mieć dwie prace jest normalnością. Dlatego właśnie USA jest krajem pracoholików, gdzie w kalendarzu znajdziemy tylko 7 wolnych dni (prócz świąt Bożego Narodzenia, w które oczywiście jest wolny tylko jeden dzień, a nie jak u nas: Wigilie, wigilie Wigilii, Lane Poniedziałki, Suszone Wtorki, Środy Popielcowe, Czwartki Zakalcowe, Piątki Wielkie, Piątki Mniejsze; 1sze i 3cie maje, 2gie i 4te maje, gdy wypadają w piątek lub poniedziałek, Dni Papieskie, Dni Kobiet, Dni Pracy, Dni ludzi bez pracy, Dni Koziołka Matołka).

Naukowcy dowiedli, że każdy dzień wolny od pracy zamienia się tak naprawdę w dwa dni wolne. Bo już od południa w dniu poprzedzającym dzień wolny każdy się rozpręża, planuje nadchodzący wolny dzień, patrzy ciągle na zegarek, ile to jeszcze zostało czasu do końca pracy. A dzień po dniu wolnym, powoli trzeźwiejemy, spóźniamy się do roboty, wdrażamy się do pracy tak powoli, leniwie, ospale, żałując, że to był tylko jeden wolny dzień.

W USA nie ma takiego problemu. Ten jeden z siedmiu wolnych dni przeżywa się tak aktywnie, że nikt nie zwalnia obrotów i od razu wpada nazajutrz w wir pracy i obowiązków. Myślałem, że w te nieliczne wolne dni w USA miasta będą po prostu puste. Wszyscy albo udadzą się na zasłużony relaks, albo jakiś wyjazd - nic bardziej mylnego! W kraju pracoholików ma się... pieniądze!

Pieniądze najlepiej wydawać jest na... zakupy! Tak więc dzień wolny przeznacza się na zakupy właśnie. To wykorzystują handlowcy i w te dni są najlepsze wyprzedaże. W Memorial Day kupiłem laptopa przecenionego z 800$ na 600$. Dzień później cena wróciła do 800$ i utrzymuje się do dziś.

W USA panuje niesamowity szacunek dla pracy. Wpajany jest już od dziecka. Dziecko dostaje kieszonkowe, by nauczyło się gospodarować pieniędzmi. Dostaje je na tyle niskie, by musiało na swoje własne, wygórowane potrzeby dorobić (takie zbytki jak nowy telefon co kilka m-cy, itp). Nawet dzieci milionerów dorabiają roznosząc gazety czy strzygąc trawę sąsiadom lub babci. A prezydentówna Clintonówna smażyła kotlety w McDonalds. Nic za darmo. Dlatego każdy tu potrafi pracować, oraz dzięki temu docenia wartość pieniądza. Jego wartość nie jest szacowana na giełdzie, bo gdyby tak liczyć, to Dolar jest najsłabszy od ponad 15lat. Wartość dolara jest w pracy, jaką trzeba włożyć w jego zarobienie, oraz w tym, co można za niego w Ameryce kupić.


W Polsce nikt, dosłownie NIKT nie założyłby np. myjni samochodowej w której myłby RĘCZNIE! samochody po 1$ za sztukę! Nikt by w takiej myjni nie pracował, bo by się po prostu "nie opłacało"! W Polsce umycie auta to ponad 10zł na myjniach automatycznych, i ponad 20zł na myjniach ręcznych. W USA za takie pieniądze można by się myć codziennie przez tydzień. W Polsce wiele osób by odeszło od przyszłego pracodawcy po usłyszeniu stawki, jaką on mu zaproponuje. Oczywiście jeśli nie są podstawieni "pod ścianą", gdy muszą zarobić cokolwiek, by wyżywić rodzinę.


Tu każdy podejmie pracę z nadzieją, że zostanie doceniony, że dostanie podwyżkę, że przynajmniej nabędzie nowych doświadczeń albo kontaktów. Za 5$ za godzinę ludzie chodzą w tablicach reklamowych, przenoszą wokół sklepu tzw. potykacze, które w Polsce są wbite w ziemię i nie rzucają się w oczy tak, ja te którymi w USA wymachuje ktoś do tego zatrudniony.

Kto by w USA zmieniał dziecku co kilka miesięcy komórkę? Bo wszyscy w klasie mają nowe, to dzieciak też chce. Chcesz - idź wyprowadzaj pani Shmith jej trzy buldogi, zarobisz 30dolarów na tydzień, to zobaczymy, czy kupisz sobie iPhone'a za 300$, czyli za swoje 2,5miesięczne psie zarobki. Dziecko oczywiście będzie ryczeć, złorzeczyć na rodziców, ale kiedyś im podziękuje, że dzięki temu potrafi gospodarować pieniędzmi lepiej, niż Michael Jackson czy Mike Tyson (zarabiali po kilkadziesiąt milionów dolarów rocznie (po ponad 30mln za jedną walkę!), a dziś nie mają ani centa).

Wracając do Polski i porównania życia w USA i PL. Myślę, że gdyby nie szalone ceny mieszkań w Polsce, to dwie pracujące w dużym polskim mieście osoby, wynagradzane za swoją pracę w miarę uczciwie, mogą, przy odrobinie szczęścia być w podobnej sytuacji jak zwykła para młodych Amerykanów albo legalnych imigrantów bez żadnego niezbędnego im tu szczęścia.

Mogą dostać kredyt na mieszkanie (w Polsce trzeba zabezpieczenia i zaświadczenia o zarobkach, a w USA przede wszystkim pozytywną historię kredytową), kredyt na samochód. Mogą te kredyty spłacać i coś im jeszcze zostanie na życie. Ale... ale w Polsce bank da im kredyt na co najwyżej 30-40metrowe mieszkanie (i to pod warunkiem, że rodzice im dadzą na pierwszą wpłatę).

Będą spłacać małe, ekonomiczne auto. Na szalone wakacje w jakimś pięknym zakątku świata nie będą mogli sobie pozwolić, bo każdą wolną złotówkę będą woleli zainwestować w szybsze spłacenie kredytów. W USA spłacane mieszkanie będzie miało przynajmniej 100-150metrów kwadratowych. Spłacany rodzinny samochód (lub samochody) wyposażony będzie we wszystko, co posiadają auta klasy średniej wyższej i będzie to 2x większy samochód niż ten spłacany w Polsce.

Auto Amerykanina będzie w ciągłym biegu, a Polaka mimo swojej ekonomiczności będzie częściej stało niż jeździło. W USA zakupowy koszyk w sklepie zawsze będzie 2-3x bardzie pełny niż koszyk Polaków. Weekendowy wypad do restauracji nie będzie żadnym atakiem na rodzinny budżet, ale na wakacje, podobnie jak Polacy nie pojadą - nie ze względów finansowych, a dlatego, że urlopu mieć za wiele nie będą. Więc są podobieństwa, są rozbieżności.

Są zalety życia tu i tu. Są zalety spłacania mieszkania w USA (jest to wielkie wygodne mieszkanie, ale nie wiadomo ile będzie warte za rok, a ile za 30lat - możliwe że 2-3x mniej, niż za nie zapłaciliśmy). Są zalety spłacania małego mieszkania w Polsce (prawie na pewno za 30lat to mieszkanie będzie warte więcej, niż dziś!). Jak ktoś pracuje w Polsce i zarabia na tyle, że go stać na życie, to... wybór należy do niego.

Ze wszystkich Polaków jakich tu poznałem... Starego pokolenia i młodego... Będących tu od lat lub tylko od kilku miesięcy... Będących tu legalnie lub nielegalnie... Nikt dzisiaj nie wróciłby do Polski. Do Europy tak. Do Anglii, Irlandii, Szkocji, Szwecji, Belgii, Holandii, Francji, Hiszpanii, Niemiec, ale nie do Polski! A dlaczego nie chcą wracać, to będzie w następnej notce... Albo jeszcze w tej...

stany 2008-08-04 19:08:04


http://www.stany.blog.pl/

Brak głosów

Komentarze

Jeżeli chodzi o podejście do życia i pieniędzy w USA i w Polsce, to z wnioskami zgadzam w większości - "oszczędnością i pracą..."

Planowałem nie dawno z żoną (ówczesną narzeczoną) wyjechać do Irlandii, na 2-3 latam, w razie gdybyśmy nie znaleźli w PL pracy...
Okazało się, że nie było z tym żadnego problemu. Mam wyższe wykształcenie - informatyka ekonomiczna (ani informatyk, ani ekonomista ;) ), żona jest mag. logistyki. Poszukiwania (dobrej) pracy trwały 3 tyg (Katowice - duży plus).
W Polsce też da się żyć na dobrym poziomie!!!

Pozdrawiam! Bardzo ciekawy tekst!
www.portaprima.com

Vote up!
0
Vote down!
0
#3362