płk Józef Beck
04.10.1894 - 05.06.1944
lat 49
polityk, dyplomata
W-wa,Cmentarz Wojskowy - Powązki
kwatera II C/27 (3/1)
[fot. z dn. 28.03.2012]
napisy na płycie:
( )
Józef Beck
O tej czwórce można powiedzieć, że bez Piłsudskiego byliby niczym, to samo odnosi się do szeregu pomniejszych „pułkowników", w przeciwieństwie do trzech pułkowników młod-szych, ale dużo zdolniejszych: Matuszewskiego [Ignacy], Becka i Miedzińskiego [Bogusław]. Żaden z nich nie doszedł nawet do premierostwa, ale Beck odziedziczył po Piłsudskim część władzy, czyli to on był dyktatorem w polityce zagranicznej. Swoją karierę Beck zawdzięczał wyłącznie Piłsudskiemu. Dlaczego Marszałek tak wyraźnie Becka wyróżniał i obdarzał zaufaniem po maju 1926 roku? Dla mnie jest to zupełną zagadką i nikt z piłsudczyków nigdy nie zdołał mi tej tajemnicy wytłumaczyć. Beck nie pochodził z Litwy ani w ogóle z Kresów, nie pochodził ze zbankrutowanej szlachty, jak sam Piłsudski, ale urodził się w Warszawie. Ani w Legionach, ani też w POW, ani w czasie wojny 1920 roku nie odegrał żadnej większej roli, nie był szefem „dwójki", nie był w Sejmie i jego karta służbowa miała właściwie tylko dwie pozycje: był attache wojskowym w Paryżu w latach 1921-1923, skąd na żądanie sztabu francuskiego był odwołany, co sprawiło, że miał on stały kompleks antyfrancuski, oraz był szefem gabinetu ministra spraw wojskowych, czyli Marszałka Piłsudskiego w latach 1926-1930; z okazji Brześcia został wiceministrem, a po dwóch latach ministrem spraw zagranicznych. W tym ostatnim charakterze widywał on Marszałka częściej i dłużej, niż którykolwiek z innych tzw. pułkowników.
Rozmawiałem z Beckiem tylko dwa razy. Raz na herbatce u pewnej damy, gdzie Beck przybył ze swoją pierwszą żoną, której na imię było Marysia [Maria Słomińska]: ta była wielką pięknością, miała czarujący uśmiech, pełen wdzięku i uroku, oraz przepiękne nogi; była wówczas moda, po raz pierwszy w dziejach, na suknie po kolana, i pamiętam jak dziś, że nie mogłem oczu od jej kolan oderwać. Sam Beck był imponujący wzrostem, ale poza tym nie był ani sympatyczny, ani przyjemny, ani uprzejmy, ani dystyngowany, natomiast bardzo pewny siebie. Z Beckiem rozmawiałem raz jeszcze, że tak powiem, służbowo, później widziałem go szereg razy, ale poza banałami nie było żadnej rozmowy. Moje zdanie o Becku opieram więc bardziej na opiniach osób trzecich niż na mych własnych wraże-niach. Nie był on lubiany ani przez swych podwładnych, ani przez kolegów, ani w wojsku. Knoll [Roman], który był najdowcipniejszym z naszych dyplomatów (nie oznacza to, że był najlepszym, daleko do tego), nazywał przybycie Becka wraz z całą galerią oficerów do MSZ-etu „najazdem bandytów na przytułek idiotów". Mocno przesadnie, ale było w tym aforyzmie źdźbło prawdy.
Beckowi brakowało kultury ogólnej, solidnego wykształcenia; zbyt młodo, zbyt wcześnie, zbyt nieprzygotowany został ministrem, i to wszystko sprawiło, że przeceniał nie tylko swoją rolę i swoje znaczenie na świecie, ale także siły, znaczenie i możliwości Polski. Jego zarozumiałość była groźniejsza niż próżność Sikorskiego [Władysław], bo Sikorski doszedł do władzy, gdy już nie mieliśmy żadnych atutów, a poza tym Sikorski, choć czuły na poch-lebstwa, nie był jednak na tyle naiwny, by być aroganckim wobec obcych, może z wyjątkiem de Gaulle'a, z którym w Londynie chciał pertraktować, jakby obaj sobie byli równi: oczywiś- cie de Gaulle nie chciał o tym słyszeć i Sikorskiego wyraźnie nie lubił, zaś całą swoją sympatię przeniósł na Andersa [Władysław]. Z naszych wodzów wojskowych najlepsze stosunki z aliantami miał Anders, już dużo gorsze Sikorski, a najgorsze Beck, którego nie tylko Francuzi nie mogli znieść, ale także Anglicy, jak to sam Eden w czasie wojny powiedział Raczyńskiemu [Edward] i to jeszcze za życia Becka (co prawda internowanego w Rumunii).
Volenti non fit iniuria[chcącemu nie dzieje się krzywda],,jeżeliktoś szukał guza, to niech ma tylko do siebie pretensje, powiada stare rzymskie przysłowie. Trawestując to dictum na nasze stosunki, można powiedzieć, że wielki odłam Polaków, głównie z obozu narodo-wego, który uważał, że tylko Niemcy są naszym wrogiem, a negował zupełnie niebezpieczeństwo rosyjskie, parł właściwie do wojny z Niemcami i powitał wojnę tę jeżeli nie z radością, to w każdym razie w nastroju optymistycznym. Sam Stroński [Stanisław] mówił mi w okresie Jałty w Londynie: „Panie, kto mógł to przewidzieć?" Ale Beck z całą pewnością wojny z Niemcami nie chciał, a jednak się w nią wpakował. Już w Zaleszczy-kach mówił do swych podwładnych: „Myślałem, że mam sto dywizji, a miałem gówno!" Co za brak elementarnego poczucia rzeczywistości u człowieka, który był przez lata szefem gabinetu samego Marszałka, a poza tym ministrem spraw zagranicznych.
Adolf Bocheński napisał w „Polityce" Giedroycia po mowie Becka w dniu 5 maja 1939 roku artykuł zakończony zdaniem: „My, Polacy, jedną rzecz kochamy bardziej niż pokój, a mianowicie honor". Był to najlepszy artykuł całego dwudziestolecia pod genialnym tytułem „Samobójstwo w obawie przed śmiercią". Za to samobójstwo odpowiedzialni są Beck i Rydz, bo Mościcki [Ignacy] i Sławoj [Felicjan Składkowski-Sławoj] nigdy się nie liczyli, a ta para Beck i Rydz zagrała w ruletkę, zamiast pamiętać, iż dla słabych ostrożność i przezorność jest pierwszą cnotą. Beck był „personalnikiem": widział raczej ludzi niż tradycje polityczne i dyplomatyczne, które wydają mi się ważniejsze i zwłaszcza dużo trwalsze. Miał on prawdziwą manię obsadzania MSZ-etu swoimi ludźmi. Nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, bo żaden z tych „ludzi Becka" nie miał na niego wielkiego wpływu. Póki żył Marszałek, póty Beck nigdy nie próbował w czymkolwiek mu się przeciwstawić; wykonywał jak najściślej każdą instrukcję, każdy humor Marszałka, i koniec. Gdy Piłsud-skiego nie stało, przejął na siebie jego rolę. Żądał nie tylko ślepego posłuchu, ale także burczał, gdy otrzymywał raporty z placówek, które nie byty po jego myśli.
Ignacy Matuszewski
Wszyscy trzej „młodsi" autentyczni „pułkownicy", czyli członkowie Konwentu A, który zastępował Piłsudskiego, gdy ten był więziony w Magdeburgu, i który zbierał się dość regularnie do roku 1930, a potem coraz rzadziej, w końcu już nigdy, urodzeni w latach 1892 do 1894, byli plus minus równolatkami. Gdy Polska powstała i Piłsudski został Naczelnikiem Państwa i Naczelnym Wodzem, Matuszewski został szefem „dwójki" Naczelnego Dowódz-twa, czyli zajmował się wyłącznie organizowaniem wywiadu wojskowego w Rosji i w sztabach rosyjskich. Miedziński natomiast był szefem „dwójki" Sztabu Generalnego, i tutaj zajmował się głównie kontrwywiadem. Matuszewski brał udział w rokowaniach w Rydze, gdzie w delegacji pokojowej Polski, pod nominalnym przywództwem ludowca, Jana Dąbskiego, a faktycznym Stanisława Grabskiego, faktycznego szefa Klubu Ludowo-Narodowego w Sejmie, czyli endecji, reprezentował Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza: de facto po stronie polskiej Traktat Ryski wynegocjowali Grabski z Matuszewskim.
Bogusław Miedziński
Miedziński po wojnie „dwójkę" oficjalnie opuścił i zajmował się infiltracją ludzi Piłsudskiego do stronnictw sejmowych; sam kandydował do Sejmu, mianowicie z odłamu konkurującego z Witosem, zwanego „Wyzwoleniem". Była to efemeryda, która po przewrocie majowym znikła bez śladu. Miedziński miał niewątpliwie talenty taktyczne gracza sejmowego i politykę traktował jak zabawę w kota i myszkę, przy czym sam chciał być zawsze kotem. Miał on inklinacje lewicowe, ale faszyzmu lewicowego, bo w żadną demokrację nigdy nie wierzył. By go scharakteryzować, dam przykład brydżowy: w brydżu jest najpierw licyta-cja, a potem rozgrywka. Można mieć wielkie zdolności do licytacji albo do rozgrywki, ale wielkim graczem jest tylko ten, który i licytuje i rozgrywa bezbłędnie. Otóż, według mnie, Miedziński był mistrzem rozgrywki, czyli miał talenty taktyczne, i to bardzo wielkie: jak kogoś sobie pozyskać, jak kogoś wykończyć, na jakiego konia postawić, jak przeciwników między sobą pokłócić - w tym był mistrzem. Ale jego licytacja była słaba, bo właściwie sam nie bardzo wiedział, czego chciał, do czego dążył, poza tym, że tentował go zawsze zielony stolik i zawsze pragnął grać i wygrywać. W rezultacie jego rola była niewielka, pomimo jego zręczności: mało kto z pułkowników zdołał równie gracko przeskoczyć od Sławka do Rydza. Dostał w nagrodę laskę marszałkowską w Senacie, do czego się zupełnie nie nadawał: nie miał powagi ani zaufania, ani miru, i był właściwie tylko intrygantem. Na emigracji wszyscy się od niego odwrócili.
Rozmawiałem z nim szereg razy, m.in. na temat jego podróży do Moskwy w roku 1932. Opowiadał mi dość zabawne szczegóły o swych rozmowach z Radkiem [Karol Sobelsohn, działacz Kominternu]; ale był na tyle sprytny, że gdy Stalin zaprosił go do siebie na trzecią rano, to odmówił, tłumacząc, że ma już zakupiony sliping; oczywiście Stalin wyciągnął z tego wniosek, że Miedziński ma polecenie zrobienia sondażu i nic więcej. By podkreślić, że chodziło mu tylko o sondaż, a nie zbliżenie z Sowietami, Piłsudski nie przyjął Miedziń-skiego po powrocie z Moskwy, tylko kazał mu złożyć sprawozdanie ze swej podróży Beckowi. Beck i Miedziński mieli pewne wspólne cechy, więcej sprytu niż rozumu; obaj nie nadawali się na pierwsze role, ale na drugich rolach, gdy czuli nad sobą silną rękę, jak Piłsudskiego, mogli być przydatni. W każdym razie Miedziński nie tylko nie był mężem stanu, ale nawet nie był wybitnym politykiem. Sławek, przy wszystkich swych błędach, stworzył dla Piłsudskiego BBWR, czyli rodzaj koalicji; Miedziński z Kocem nie stworzyli dla Rydza nic, bo Ozon [OZN – Obóz Zjednoczenia Narodowego] nigdy żadną partią nie był, i gdy rządy Rydza się skończyły, nikt do Ozonu nie chciał się przyznawać.
I ponownie Matuszewski
Ze wszystkich pierwszoplanowych pułkowników i piłsudczyków w ogóle, najlepiej znałem i najwyżej ceniłem płk Ignacego Matuszewskiego. Urodził się on w Warszawie w roku 1891, zmarł nagle na serce w Nowym Jorku 5 sierpnia 1946 roku, w wieku zaledwie 54 lat, a więc młodo na dzisiejsze czasy: pantoflową pocztą otrzymałem wieści na parę tygodni przed jego zgonem, że zachorował na serce, i napisałem do niego list, prosząc o dokładniejsze informacje. W początku sierpnia otrzymałem odpowiedź, w której pisał, że istotnie był u kardiologa, ale ten powiedział, że wszystko jest w porządku, że to tylko drobnostka, związana z letnimi upałami w Nowym Jorku, które są rzeczywiście straszne, bo ulice wśród drapaczy zamieniają się w kaniony nabite żarem niczym Sahara. Nazajutrz Julek Sułkowski zadzwonił do mnie, że Matuszewski umarł. Głównym powodem jego śmierci był na pewno nadmiar papierosów: był tochainsmoker, jak mówią Amerykanie, nie wyjmował prawie nigdy papierosa z ust. Poza tym był erotomanem: z moich bliskich przyjaciół jeden tylko Staś Mackiewicz mógł swoim apetytem seksualnym z Matuszewskim rywalizować.
Wybory do Sejmu w 1930 roku w Warszawie
Minister skarbu Ignacy Matuszewski z żoną Haliną Konopacką w drodze do lokalu komisji wyborczej przy ulicy Nowowiejskiej.
Matuszewski był małego wzrostu, bardzo brzydki, nosił stale okulary i póki nie mówił, nic z niego nie promieniowało. Jego ojciec, też Ignacy, był znanym krytykiem literackim, specja-listą od Słowackiego, ale jego dzieł nigdy nie czytałem. Po ojcu Matuszewski odziedziczył zamiłowania literackie i niewątpliwy talent pisarski, może zanadto młodopolski albo barokowy; między tymi dwoma stylami zachodzi pewna zbieżność. Matka Matuszewskiego była Żydówką, ale to w niczym nie wpływało na niego samego; był zawsze zdania jako realista, że cała młodzież polska jest oenerowska, i zawsze uważał, że trzeba się z nią dogadać. Był dwa razy żonaty, raz ze Stanisławą Kuszelewską którą uwiódł,gdy był kapitanem czy majorem w korpusie Dowbora [gen. Józef Dowbor-Muśnicki] w zimie 1917/1918 roku, i poślubił wbrew woli jej rodziców, ziemian z Mińszczyzny, którzy uważali, że ten ślub jest dla ich córki strasznym mezaliansem. Z pierwszą żoną Matuszewski miał córkę, która bohatersko zginęła w czasie powstania warszawskiego. Oboje rodzice tę stratę głęboko odczuli. Matuszewski otrzymał anulację ślubu w Watykanie; jego żona wyszła ponownie za mąż za gen. Ludomiła Rayskiego, który z tej racji nawrócił się na katolicyzm; był on z jakichś dziwnych powodów synem rodziców mahometańskich, chociaż oboje byli czysto polskiego pochodzenia. Poznałem panią Kuszelewską-Matuszewską-Rayską dopiero po wojnie w Londynie: była to osoba pełna wdzięku, dobroci, smutna, ale uśmiechnięta, wzór matrony. Mówiła o swym byłym i już nieżyjącym mężu z dużym uczuciem, i to w obecności drugiego męża. Wydaje mi się, że gen. Rayski pasował do niej dużo lepiej jako mąż niż Matuszewski, ale miałem wrażenie, że kochała bardziej Matuszew-skiego. Rayski był dowódcą naszego lotnictwa przed wojną, toczyła się przeciw niemu nagonka w wojsku polskim w Londynie, jestem pewny, że była niesłuszna. Pani Rayska umarła pierwsza [1966 r.], gen. Rayski przeżył ją o wiele lat [1977 r.]. Dzieci nie mieli.
Druga żona Matuszewskiego - to Halina Konopacka, która na olimpiadzie w Amsterdamie w roku 1928 zdobyła złoty medal w rzucie dyskiem, co ją uczyniło sławną na całą Polskę, a nawet cały świat. Była to kobieta bardzo wysokiego wzrostu, omal dwa razy wyższa od Matuszewskiego, była zdecydowanie przystojna, świetnie zbudowana, zawsze w doskona-łym humorze, zawsze świetnie ubrana, nazywała Matuszewskiego zawsze Hiramkiem; ta para, choć nie grzeszyła wiernością, wyglądała zawsze bardzo z siebie zadowolona i bardzo szczęśliwa. Oboje mieli wielki dryg życiowy, oboje byli od świtu do późnej nocy wariacko czynni i zajęci. Po śmierci Matuszewskiego pani Halina wyszła w Ameryce coś trzy razy za mąż, ale już nazwisk tych dalszych mężów nie pamiętam; ostatnim był pono amerykański generał. Sam Matuszewski miał szalone powodzenie u kobiet i szereg tzw. konkiet, które świadczyły o jego ukrytych talentach. Wiem tylko o czterech jego liaisons,[liaison, fr., - związek],które trwały długo. Jedną z nich był romans z Niną Morstinową, Żółtowską z domu, żoną znanego literata, Ludwika Hieronima Morstina, właściciela Pławowic w Kieleckim, dokąd Morstinowie zapraszali całą śmietankę literacką ówczesnej Warszawy, specjalnie skamandrytów. L.H. Morstin był poza tym oficerem legionowym w I Brygadzie i Piłsudski miał do niego pewnego febla. Po wojnie został naszym attache wojskowym w poselstwie w Rzymie przy Kwirynale, potem w 1924 roku wyszedł z wojska, by zrobić miejsce dla Matuszewskiego, który wobec konfliktu Piłsudski-Sikorski nie chciał pozostać szefem „dwójki" w Sztabie Generalnym. Otóż Matuszewski zawsze dbał o to, by mieć dobre stosunki z mężami swoich kochanek: więc gdy jako minister skarbu wybijał jakieś pięciozłotówki, to uwiecznił na nich głowę Niny Morstinowej, która uchodziła za wielką piękność. Na mój gust była trochę za duża, za wielka, ale była zdecydowanie bardzo przystojna. Poza tym Matuszewski założył na spółkę Morstinem jakieś stawy rybne w Pławowicach, i ponoć te karpie i szczupaki bardzo się opłacały.
Niewiele wiem o roli Matuszewskiego w korpusie Dowbora i w POW, z wyjątkiem faktu, o którym kilkakrotnie wspominałem, że w 1918 roku przebywał przez dłuższy czas na Ukrainie, by wybadać, jaka jest tam sytuacja i czy można liczyć w przyszłości na jakieś porozumienie z Ukraińcami. Matuszewski przebywał szereg miesięcy w Kijowie, wówczas okupowanym przez Niemcy Wilhelma II, nielegalnie, pod pseudonimem Ogiński: tego pseudonimu niekiedy używał, podpisując swoje artykuły w „Gazecie Polskiej" literkami j.o. - Janusz Ogiński. W tych sondażach w Kijowie i w ogóle na Ukrainie towarzyszył mu Bogusław Miedziński, którego pseudonim brzmiał wówczas „Świtek", i czasami Matusz-ewski, mówiąc o nim tak go nazywał. Konkluzja Matuszewskiego co do Ukrainy była następująca: świadomość narodowa Ukraińców istnieje tylko w Małopolsce Wschodniej; podłożem jej jest greko-katolicyzm i ta świadomość jest antypolska, a nie antyrosyjska. Na Ukrainie rosyjskiej, ciągnął Matuszewski, świadomości narodowej nie ma, jest tylko plemienna albo regionalna. Nie wierzył, by się to mogło zmienić i w głębi duszy w żadne porozumienie, cóż dopiero w przyjaźń polsko-ukraińską, nie wierzył. Wierzył natomiast w możliwość i pożytek stworzenia unii Polski, Węgier i Czech, tych ostatnich bez Benesza [Edward Benesz], którego zawsze uważał za z gruntu sowietofila. Mawiał nieraz, że jedyna forma tej unii – to może być wspólna dynastia; sądził, że królem powinien być książę Kentu i jego potomkowie po przejściu na katolicyzm, i nawet uważał, że ta unia powinna nosić staropolską nazwę Korony. Rzecz ciekawa: podobne plany czy marzenia żywił w czasie wojny w Londynie także Sikorski.
W czasie wojny 1920 roku Matuszewski był szefem „dwójki" Naczelnego Dowództwa, czyli zadaniem jego było zdobywanie informacji o siłach i planach nieprzyjaciela, podczas gdy kontrwywiadem zajmował się szef „dwójki" w Sztabie Generalnym, które to stanowisko piastował wówczas Miedziński. Matuszewski opowiadał mi, że po skończonej wojnie 1920 roku, dekorując go Krzyżem Virtuti Militari, Marszałek Piłsudski powiedział:
„Dzięki panu, po raz pierwszy od 300 lat mieliśmy więcej informacji o nieprzyjacielu, niż nieprzyjaciel miał o nas". „Jako uznanie, mnie to wystarcza - mawiał Matuszewski - nie potrzebuję żadnego innego".
Pytałem się kiedyś Matuszewskiego, jak mógł pogodzić swój chłodny, zimny realizm z romantyzmem Marszałka, na co odpowiedział:
„Każdy młody jest romantykiem i każdy kocha swoją młodość. Później przychodzą rozczarowania i trzeba sobie zdać sprawę, że rzeczywistość nigdy nie odpowiada marzeniom i nadziejom". Kiedyś mi także powiedział: „Działalność wywiadu i kontrwywiadu, tak samo jak dyplomacji, jest konieczna, ale nie wystarcza; w ostatecznym rachunku sił państwa nie można oprzeć tylko na policji i tylko na wojsku. Trzeba mieć koncepcję i liczyć się z siłami".
Matuszewski zdawał sobie sprawę z wagi bogactwa dla obrony i z kosztów tej obrony. Parę razy mi mówił:
„Jako oficer sztabu generalnego powiem, że nasz budżet wojskowy powinniśmy nie podwoić, ale co najmniej potroić. Musimy mieć więcej zapasów amunicji, lepszy transport kolejowy i drogowy, motoryzację, elektryfikację, przemysł wojenny poza zagrożonym Śląskiem, nie mówiąc o czołgach i lotnictwie. Ale jako minister skarbu wiem, że już obecny nasz budżet wojskowy przerasta nasze możliwości ekonomiczne. Rosjanie mogą sobie pozwolić na to, że cała ich ludność głoduje, my - nie. Nalegałem na Marszałka, by zgodził się na zmniejszenie wydatków wojskowych, które de facto wzrosły szalenie na skutek deflacji i spadku cen, ale nie chciał za nic o tym słyszeć. Narzekał na mnie wobec Sławka i Prystora, mówiąc: On się ciągle kłóci, i wreszcie na tle budżetu wojskowego się ze mną rozstał".
Jako wojskowy Matuszewski był jak najdalszy od tromtadracji; był pesymistą, jakim każdy poważny wojskowy, polityk, dyplomata czy choćby dziennikarz powinien być zawsze. Jak już mówiłem, gdy chodziło o wojnę z Niemcami, stale powtarzał:
„Przewaga wojskowa Niemiec jest tak ogromna, że w ciągu trzech miesięcy musimy tę wojnę przegrać z kretesem. Prawda, być może później, Anglii i Ameryka Niemców pobiją. Ale zwycięstwo aliantów czy też nasze własne, jak w roku 1920, to nie to samo!"
Były to słowa prorocze. Gdym z nim rozmawiał po raz ostatni w Paryżu w styczniu 1940 roku (mieszkałem wówczas w Londynie i byłem szeregowcem w naszym wojsku w Szkocji), Matuszewski mi mówił:
„Wszyscy mnie uważali za czarnowidza, za pesymistę, gdym prorokował, że będziemy rozbici po trzech miesiącach, a tymczasem nasza wojna trwała trzy tygodnie, a właściwie była przegrana już po trzech dniach".
Agresja rosyjska nie zaskoczyła go: „Tylko ślepy - mówił -mógł sądzić, że Rosja nie skorzysta z okazji, którą jej daje wojna polsko-niemiecka". Bardzo pesymistycznie zapatrywał się na bojowość Francuzów; rozpytywał się, jak wygląda Anglia w obliczu wojny. Chciał wrócić do wojska i pono sam Sikorski miał na to ochotę, ale ludowcy i socjaliści nie chcieli o tym słyszeć. Pytałem się też wówczas Matuszewskiego, jak ocenia rolę naszych dowódców w tej nieszczęsnej kampanii wrześniowej. Nie ukrywał, że wszyscy zawiedli; może jedynie Kutrzeba [Tadeusz] spisał się lepiej od innych. Oczywiście nazwisko Andersa nie przychodziło nikomu do głowy: nie piastował on wówczas żadnego większego dowództwa. Matuszewski twierdził, że miał cichy układ ze Sławkiem, że ten, zostawszy prezydentem, zrobi go, Matuszewskiego, premierem, i już obmyślał skład swego rządu; mówił mi, że na ministra spraw zagranicznych weźmie Lipskiego, a Becka wyśle zamiast Lipskiego do Berlina: „Niech tam pokaże, czy potrafi uspokoić Hitlera". Na ministra skarbu wybrał sobie Leona Barańskiego. Cała jego myśl była oparta na likwidacji lewicy sanacyjnej, której bardzo nie lubił, ze Spiczyńskim [Wojciech] i prasą czerwoną na czele, i zbliżeniu do endecji i ONR-u, bo zdawał sobie doskonale sprawę, że ta młodzież stanowiła olbrzymią większość młodego pokolenia.
Czy Sławek dotrzymałby obietnicy, wątpię. Sławek był romantykiem, który w każdej sprawie zachowywał się tak, jakby siedział przy okrągłym stoliku, wywołując ducha Piłsud-skiego, i pytając go, co ma zrobić. Otóż niepodobna przewidzieć, co by ten duch z okrąg-łego stolika odpowiedział Sławkowi. Może wskazałby na Becka, może na Koca, może na kogoś jeszcze innego. Jedno jest pewne: po śmierci Marszałka Sławek wykazał, że nie tylko nie jest mężem stanu, ale nie posiada nawet danych na polityka: żadna, najłatwiejsza nawet rozgrywka, gdy miał wszystkie karty w ręku, mu się nie udała. Ani Mościcki, ani Rydz nie byli wielkimi graczami; Mościckiemu chodziło tylko o fotel, nie o politykę, Rydz nie był chciwy władzy, i bez wahania by się podporządkował Sosnkowskiemu [Kazimierz] czy każdemu innemu generalnemu inspektorowi: nie pchał się do władzy, to jego wepchnięto.
Ale załóżmy na chwilę, że Matuszewskiemu by się ta cała machinacja udała; czy zdołałby utrzymać się u władzy, czy zdołałby uniknąć katastrof, które nam groziły i które nas spotkały? Doprawdy nie wiem. Jestem pewny, że byłby prowadził politykę zagraniczną dużo ostrożniejszą niż Beck, że nigdy, ani na sekundę, nie zapomniałby o niebezpieczeństwie rosyjskim, że wszystko by zrobił, by uniknąć wojny, do której wiedział, że Polska jest nieprzygotowana. Że lepiej by pokierował polityką gospodarczą niż Mościcki z Kwiatkow-skim, w to nie wątpię. Czy konieczne, jeżeli się chciało uniknąć rządów lewicy, porozu-mienie z poważną częścią, nie tylko liczbowo, ale także o dużym ciężarze gatunkowym obozu narodowego, było możliwe? Matuszewski był po opuszczeniu „Gazety Polskiej" prezesem Towarzystwa Kredytowego Miejskiego w Warszawie i na tym stanowisku zdobył sobie dużo uznania i zaufania w mieszczaństwie warszawskim, które wyczuło w nim człowieka bliskiego małym ludziom, ciułaczom, kupcom, przedsiębiorcom, rzemieślnikom. Miałem zawsze ogromne uznanie dla rozumu i zdolności Matuszewskiego. Ale nie miał on charyzmy. Czy dałby sobie radę z naszym romantycznym i przeceniającym stale swoje siły narodem?
Czy w ogóle można było uniknąć katastrofy drugiej wojny światowej? Ex post w to nie wierzę. W każdym razie debata na ten temat ma znaczenie czysto akademickie.
====================================================================
Morał (mój):
Nietrudno można znaleźć analogie do realiów III RP, chociaż tego rodzaju porównania wypadają, moim zdaniem, najłagodniej rzecz ujmując, wcale nie lepiej dla obecnych polityków, publicystów, naukowców i dyplomatów.
( )
Walery Sławek
Przed wyborami do Sejmu w 1935 roku ówczesny minister rolnictwa, Janta-Połczyński, [Leon] urządził u siebie obiad dla Sławka i młodych konserwatystów, których uważał za dobrych kandydatów na posłów BBWR [Bezpartyjny Blok Wspólpracy z Rządem]. Było tam nas, młodych, czyli trzydziestolatków, chyba ze dwudziestu, może więcej: Artur Tarnowski z Dzikowa, którego Sławek rzeczywiście wysunął na posła, Konstanty Grzybowski, który po wojnie udawał komunistę, a wówczas był zapalonym sanatorem, Jerzy Giedroyć (tak!), Henryk Łubieński, znakomity reporter „Słowa" w Warszawie, którego informacje o wewnętrznych tarciach w obozie rządowym były powtarzane przez całą prasę polską, i wielu innych. Wśród nich jakiś młody ziemianin spod Sieradza, który nazywał się Wilski, jego młodszy brat był jednym z najbardziej aktywnych oenerowców [ONR - Obóz Narodowo-Radykalny]; bardzo sympatyczny i przystojny, zginął już w roku 1939 we wrześniu, w czasie oblężenia Warszawy. Jego starszy brat miał wyłupiaste oczy i widać było, że nic nie kapował. Widziałem go wówczas po raz pierwszy w życiu. Po obiedzie przeszliśmy do salonu i zaczęła się dyskusja polityczna. Monopolizował ją Grzybowski, który ciągle interpretował konstytucję, wyraźnie szalał, by zostać kandydatem na posła, i stale tytułował Sławka „panie prezesie", a nie „panie premierze", co mi się wydawało grubym nietaktem. Grzybowski wyraźnie Sławka irytował, ale sam Sławek nie był lepszy: bez końca coś mówił o pszczołach, ulach i właściwie zapanowała szalona nuda. Nagle rozległo się strasznie silne chrapanie; można było myśleć, że to nosorożec urżnął śpika w pokoju obok. Wszyscy skamienieliśmy, a najbardziej minister-gospodarz. Wnet się okazało, że to Wilski zasnął w swoim kącie i chrapał, ile sił w płucach. Blady Janta przeprosił premiera za tę zniewagę i ruszył w kierunku śpiocha, ale Sławek przerwał: „Kto to jest ten sympatyczny młody człowiek?" Janta, wciąż blady i wystraszony, zawołał: „To młody Wilski, zmęczony, bo całą noc przesiedział w wagonie, zaraz go obudzę!" „Ależ broń Boże! - zawołał Sławek. - Niechżeż się wyśpi, widać od razu, że to człowiek uczciwy, o czystym sumieniu, który nie jest karierowiczem, któremu nikt nie imponuje, który jest szczery i naturalny. Proszę mi dać jego nazwisko i adres, to będzie na pewno doskonały poseł do Sejmu".
I dzięki temu chrapaniu Wilski został posłem na Sejm, a o kandydaturze Grzybowskiego Sławek nie chciał słyszeć.
[Autor coś pomylił – nie było posła o tym nazwisku w spisie posłów na Sejm II RP wszystkich kadencji].
Aleksander Prystor
Drugim po Sławku „pułkownikiem" był Prystor. Pochodził z drobnej szlachty litewskiej; jak Sławek należał w roku 1905 do organizacji bojowej PPS, na czele której stał Piłsudski, a więc należał do najdawniejszych przyjaciół i współpracowników Piłsudskiego. Był to człowiek charakteru, bardzo twardy, bardzo uparty, bardzo prawy, ale nie wielki umysł ani wielki talent polityczny. Był premierem w latach 1931-1933, miał więcej realizmu od Sławka, ale jeszcze mniej talentu politycznego. W roku 1933 Piłsudski nagle odwołał Prystora z premierostwa i, zdaje się, od tego czasu już go nigdy nie widział i nie przyjął. Na temat tej rozłąki krążyły w Warszawie różne domysły, i to uporczywe, ale nigdy nie zdołałem zdobyć na ten temat wiarygodnych informacji, a nie chcę powtarzać plotek, choć wydają się praw-dopodobne. Prystor został schwytany na Wileńszczyźnie przez bolszewików i był więziony w Orle (Orioł po rosyjsku); umarł tam, jak się zdaje, śmiercią naturalną w roku 1941, już po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej; musiała to być śmierć tragiczna w sowieckim więzie-niu dla tego schorowanego i samotnego starca, który przedtem osiem lat przesiedział w carskiej katordze za udział w rewolucji 1905 roku.
( ) http://dawidowicz.salon24.pl/420024,pilsudczykowie
*****************************************************
*****************************************************
O wraku - niemodnie
"Pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata ma swoja cenę, wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor."
Nikt z blogerów i komentatorów, chociaż były też głosy bardzo dobrze oddające rzeczywistość, jaka się ukształtowała po tym niesłychanym czynie Rosjan - nie użył tego słowa. A to słowo jest kluczowe. Nie będę sie odwoływał do tradycji Żółkiewskiego pod Kłuszynem, Batorego pod Pskowem, czy Piłsudskiego. Inne czasy; Rosja też ma historyczne zaszłości i też ma słabo wyleczone kompleksy wobec Polski, ale na tamte sprawy najwyższy czas opuścić zasłonę milczenia. Imperialny komunizm w wydaniu rosyjskim, a przedtem carat powinien te kompleksy Rosjan wyleczyć. Ale jest coś innego - najwyraźniej tkwią oni w dalszym ciągu w swoim śnie o potędze. Teraz ma miejsce najbardziej brutalna kpina z obecnych władz Polski. Nie piszę o pohańbieniu Polski, gdyż Polska pod każdą inną (prócz tej przypadkowej) władzą, wiedziałaby jak zareagować na takie bezczelne zachowanie.
Między bajki włożę usłużne "usprawiedliwianie" takiego zachowania sie Rosjan - nadmierną troską o porządek, kiedy to przyjeżdża przewodniczący Dumy i trzeba wszystko pozamiatać i pomalować - trawę, wrak - wszystko jak leci. W kwestii katastrofy nic tam się nie dzieje bez najwyższego akceptu; fakt, iż "przypadkowo" dopuszczono do wraku dziennikarzy mówi wszystko.
Ktoś powie, że nie wypowiemy Rosji wojny. Oczywiście - przy obecnym stanie naszej armii, to nie wchodzi w rachubę. Także z innych względów; w dobie obecnej konflikty można i należy rozwiązywać na innej płaszczyźnie. Między wypowiedzeniem wojny, a postawą tchórza jest jeszcze sto innych postaw do zastosowania.
Nie wyobrażałem sobie, że doczekam takich czasów; nawet w dobie komunistycznej zależności od ZSRR - były zachowywane pozory - wszystko było czynione dla dobra narodów i mas pracujących.
Teraz już nie "paryskie poselstwo twoje stopy liże", teraz człowiek piastujący najwyższe na świecie polityczne stanowisko - Obama - prosi i przymila sie do współczesnego "cara" o "czas..."
Też największe nieporozumienie w historii US.
Teraz nie ma potrzeby zachowywania pozorów; Ten który pokazał swoją słabość nie jest wart żadnych względów - trzeba mu bezceremonialnie pokazać, co się o nim myśli.
"Pragmatyzm" obecnych władz Polski (przy czym słowo pragmatyzm, to zwykły eufemizm) nie uwzględnia charakteru Polaków, nie uwzględnia godności narodu. Ci wyborcy, którzy głosowali na PO widzą już chyba dokładnie w jakie ręce złożyli sprawę swojej narodowej godności.
http://sporozdziwien.salon24.pl/407729,o-wraku-niemodnie#
Komentarze
Obama i ruscy
12 Lutego, 2013 - 00:26
Co do Amerykańskiego przywódcy...
Studiował w Moskwie.
Oboje rodzice to lewacy i sowietofile.
Wystarczy?
kazikh
US lemmings
12 Lutego, 2013 - 01:25
- zrobili se kuku ..
"Państwo Polskie jest opanowane od wewnątrz przez groźną, obcą strukturę, która toczy go, niczym rak, niczym demon który opętał duszę człowieka. I choć na zewnatrz jest to z pozoru ten sam człowiek, ..."
,,żeby głosić kłamstwo, trzeba całego systemu, żeby głosić prawdę, wystarczy jeden człowiek”.
nie tylko studiował w Moskwie ale i został wybrany
12 Lutego, 2013 - 15:02
gość z drogi
dzięki pomocy pieniędzy rosyjskich bogaczy...sprawa się "sypnęła "ale jakoś nikt z żurnalistów tematu nie podjął...
pozdr
i 10
gość z drogi