Zimowa opowieść - pamięci Maćka Płażyńskiego

Obrazek użytkownika roko
Blog

Niedługo po Nowym Roku, nowym czyli dopiero co rozpoczętym 1986, w ówczesnej siedzibie spółdzielni na ul. Pańskiej, spotykaał mnie Maciek i rzuca pytanie
- A czemu to nie jesteś na obozie w Sztynorcie ?!
Zdziwiony i z lekka zakłopotany odparłem:
- No … właściwie to … nie wiem !?
- No dobrze, to się szykuj na wyjazd, jutro rano na dworcu PKS i wyjeżdżamy.

Jaki to był dzień stycznia zatarło się już w pamięci ale na pewno był to wtorek, czyli wyjazd wypadł w środę.
Jak Maciej kazał tak i usłużnie przyszedłem na dworzec PKS-u.
Było to gdzieś pomiędzy 8 a 9 rano. Czekał tam już Jasiu Kaczyński a po chwili dotarł także Maciek. Wsiedliśmy do autobusu jadącego do Giżycka ładując wcześniej plecaki do bagażnika autobusu, tzn Ja i Janek tam je zostawiliśmy a Maciek nie i ruszyliśmy w drogę.
W trakcie parogodzinnej jazdy, obaj moi towarzysze wpadli na pomysł (z góry wcześniej ukartowany) że jak w Giżycku będziemy, to nie przesiądziemy się na kolejny autobus PKS-u który miałby nas dowieźć do Sztynortu ale że skoro jest zima i lód na jeziorach, to do ośrodka pójdziemy pieszo … po lodzie !.
Usiłowałem wtedy nieco protestować, choć z mizernym skutkiem, ba nawet wskazanie dwóch zakonnic jadących tymże autobusem jako (wedle mnie) niesprzyjający znak całej ekspedycji, nie zrobiło na nich zupełnie jakiegokolwiek wrażenia.
Może nawet przeciwnie.
Spojrzeli na mnie i spytali:
- Wierzysz w zabobony ???,
- No nie – odparłem,
- Więc widzisz nie ma o czym gadać.

W rzeczy samej, nie było o czym, więc już w tym temacie więcej się nie odzywałem.
W temacie swojego plecaka milczał z kolei Maciej, hmm, jakowaś zagadka się tu kryła.
Dojechaliśmy do Giżycka, gdzieś w okolicach godz. 14-ej.
Zgodnie z ustalonym i przegłosowanym planem (stosunkiem głosów dwa za do jednego wstrzymującego się) kierowaliśmy w kierunku jez. Kisajno i tam w okolicach ujścia kanału Giżyckiego weszliśmy na lód.
Czekała nas parogodzinna wędrówka dojścia do Sztynortu.
Kompas i mapa jak się okazało, były już przygotowane wcześniej
Lód okazał się być gruby, choć nieco ciężko się po nim poruszało, bo był pokryty zawianym śniegiem. Nie było jakoś szczególnie zimno, taki lekki mróz, ledwie minus dwa, trzy stopnie a i wcześniej okolice nawiedziła niewielka odwilż.
Szliśmy sobie więc spokojnie po jez. Kisajno i rozmawialiśmy o tym i o owym a Ja od czasu do czasu sięgałem do plecaka, wydobywając stamtąd własnej produkcji naleweczkę wiśniową. Raczyliśmy się nią z pewną radością bo czuć było jakbyśmy wlewali w swe trzewia posmak minionego lata, choć wokoło zima była, nie inaczej.
Przy okazji zapytałem tez Maćka czemu miał ciągle ze sobą plecaka a nie schował go do bagażnika w autobusie. Wtedy powiedział że w plecaku wiezie trochę pieniędzy z wypłat dla paru kolegów będących na zimowisku. Była to całkiem pokaźna kwota, ok. 120-150 tys. złotych, co przy przeciętnych pensjach w owym czasie wynoszących w zakresie 15-20 tys., miało swoją wagę.
Maciej żartował też że w sumie najważniejsze aby plecak z ową zawartością trafił do chłopaków, bo taki był w sumie cel, jego wyjazdu. Hmm.

Co czas jakiś mijaliśmy wędkarzy łowiących pod lodem. Musieliśmy zatem uważać aby nie wpaść do jakiejś zasypanej ledwo śniegiem, przerębli. Niestety, akuirat Jankowi trafiła się taka ukryta pułapka i wpadł w nią, na szczęście tylko jedną nogą.
Wściekły, z mokrą nogawką i coś tam mruczący pod nosem, choć zdarzenie dałoby się opisać jednym słowem
- Cholera – które wydusił z siebie.
Możliwe że powiedział też coś więcej ale i tak nie zmieniało to charakteru sytuacji ?!.

Zdarzenie owo trafiło się nam, mniej więcej w najszerszym miejscu jez. Kisajno, gdzieś za Pierkunowem choć trzymaliśmy się jak najbliżej prawej strony brzegu.
Wtedy też zatrzymaliśmy się na chwilę by omówić dalszą marszrutę, jak przejść kolejne jezioro jakie stało nam na drodze czyli tym razem Dargin.
Było kilka wariantów. Jeden z nich był taki, że pójdziemy lodem jak dotąd czyli na wprost, drugi że zbliżymy się bardziej do prawego brzegu i po minięciu „Pierkunowskiego Rogu” skierujemy się wprost na Sztynort oraz w ostatniej wersji, że przechodzimy Kisajno po ukosie w lewo, schodzimy na ląd w Fuledzie i stamtąd w najwęższym miejscu jeziora kierujemy się do docelowego miejsca.
Ostatecznie wybraliśmy wariant nr dwa czyli trasa przy „Rogu Pierkunowskim”.

Kiedy zbliżaliśmy się do tego półwyspu, od momentu wyjścia z autobusu minęły dobre dwie godziny i zrobiło się już całkiem szaro. Wiedzieliśmy też że już jaśniej nie będzie.
Mieliśmy zatem do przejścia ok. 2 -2,5 km i w dotychczasowym tempie wychodziło, że zajmie nam to ok. 40 minut do maksimum godziny. Czyli nie aż tak źle.
Ostatnie więc wspólne decydowanie, idziemy czy nie ? … padło ... idziemy.
Szliśmy tak jak dotychczas czyli Maciek na przodzie, Janek drugi a ja zaś na końcu.
Rozstawieni byliśmy po ok. 6 – 8 metrów. Zrobiło się już całkiem ciemno a na dodatek zaczął wiać wiatr i zdmuchiwał z lodu luźną warstwę śniegu powodując zadymkę. Widoczność się znacznie pogarszała ale kompas wskazywał nam drogę.
Po ok. 15 minutach marszu, nagle pęka pode mną lód !!!.
Nie powiem, byłem w sporym szoku.
Przytrzymałem się krawędzi tafli lodu.
Zacząłem krzyczeć na chłopaków żeby stanęli, stanęli ale po dłuższej chwili Jasiu zapytał, choć go ledwie słyszałem.
- Dasz radę wyjść samemu ? - wołał.
- Spróbuję – odparłem, głośno krzycząc

Wyrzuciłem z pewnym trudem plecak na lód, będąc po pachy w wodzie, wysunąłem ręce przed siebie i zupełnie jak foka machając złączonym nogami w wodzie i jednocześnie przesuwając ręce jak najdalej w głąb lodowej tafli starając się ją uchwycić jak gekkon szyby. Wyrzut ramion, odepchnięcie nogami, i tak na przemian. Kiedy udało mi się wysunąć już jedno kolano nad krawędź styku wody z lodem, wykrzyknąłem w stronę chłopaków,
- Już jest w porządku, zaraz będę na wierzchu,

Tak im powiedziałem, bardziej starając się ukryć mój emocjonalny stan a przy okazji samemu się pozytywnie zmotywować w zaistniałej sytuacji, bo wyglądało naprawdę źle.
Lód był cienki jak nieco grubszy karton, no może przesadzam ale miał co najwyżej 2 cm grubości !!!. Szczęściem było to że nie było tak dużego mrozu, bo przy tej grubości zapewne pękałby co i rusz a tak był elastyczny jak wielka płyta z tworzywa sztucznego.
Kiedy już całkiem znalazłem się na wierzchu, trudno było mi opanować nerwy bowiem JA JUŻ WIEDZIAŁEM PO CZYM STĄPAMY !!! a oni jeszcze nie.
Ba, musiałem jednak do nich dojść te kilkanaście może nawet i z 30 metrów.
Był to jeden z najbardziej stresujących momentów w moim życiu.
W końcu do nich dotarłem co zapewne zajęło może z kilka/naście sekund ale zdało się trwać dni czy tygodnie.
- Chłopaki, tego się nie da przejść, - powiedziałem bez zupełnego entuzjazmu, - Lód jest na grubość palca czyli cienki jak diabli. Ja już dalej nie mam zamiaru iść, tym bardziej że jest ciemno i nie widać czy w ogóle da się przejść !!!.

Tu już się nieco mocniej i bardziej stanowczo uniosłem, ostrzegając że sytuacja jest już dużo bardziej niż dramatyczna, wręcz tragiczna.
Trudno mi orzec to teraz ale zdaje się że uwierzyli że jest źle, naprawdę źle.
Maciek spytał:
- A gdzie wpadłeś ?, - bo już zaczęło być coraz gorzej z widocznością.
- Zdaje się że tutaj, - wskazałem jakieś bliżej nie sprecyzowane miejsce ręką w kierunku brzegu z którego zmierzaliśmy
- Dobra to pójdziemy tam, - tu Janek wskazał kierunek - i ominiemy to miejsce.

Udaliśmy się zatem na lewo od domniemanej przerębli.

Źle !!!.

To był zły wybór, weszliśmy na jeszcze cieńszy lód !!!

Najpierw pod lodem zniknął Maciek. Zniknął dosłownie, gdyż zanurzył się całkowicie i jedynie dłonią chwycił się krawędzi lodu. Po chwili się wynurzył.
Ledwie to zrobił a tu widzę że i Janek znika w toni jaka się pod nim nagle otwarła.
Nie czekając na razie na dalszy ciąg czyli kolejne zatopienie kolejnej osoby a byłem nią wszakże ja, szybciuteńko zdjąłem plecak a sam położyłem się na brzuchu, szeroko rozstawiając ręce i nogi. Rozciągnąłem swe członki jak mogłem najdalej, jak pająk.
Czuję jednak że lód ugina się pode mną jakbym leżał na nie za grubej plastikowej folii a ta zaczęła się rozciągać pod moim ciężarem.
Coraz wyraźniej czuję pod sobą, na brzuchu w tym lodowym ugięciu, zbierającą się wodę !!!.
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Ale cały czas żyję, nie utonąłem, nie wpadłem pod lód, jestem na wierzchu, cały czas myślę !!!.
Tak zaczynam sobie tłumaczyć sytuację w jakiej się znajduję.
Trwało to może jak mgnienie okiem, odpowiedni silny strzał adrenaliny i wtedy zaczynam dostrzegać i kojarzyć, co się wokoło mnie dzieje.
Rozglądam się.
Maciej jest o jakieś 7-8 metrów od mnie, cholera za daleko ale Janek jest dużo bliżej, nie więcej jak 3 metry.
Wspiera się na łokciach o lód, mając pół plecaka i siebie od pasa w dół zanurzonego w lodowatej wodzie.
Jak Im pomóc !??.
Nagle przez myśl przewinęły mi się zeszyty z PRL-owskiej serii „Kapitan Żbik”, gdzie na przedostatniej stronie były rysunkowe reportaże z odznaczeń medalem „Za ofiarność i odwagę”.
Najczęściej dotyczyły one ... TONĄCYCH NA PĘKNIĘTYM LODZIE !!!.

Ba, zatem już z serii o dzielnym Zbiku, wiem co mam robić.

Gałęzi żadnej pod ręką nie ma, ani długiego drąga/bosaka czy np. drabiny ale, ale, mam na szyi szalik.
Zdejmuję go więc, podrzucam Jankowi i mówię.
- Jasiu, masz tu szalik to spróbuję ciebie wyciągnąć.
- Spokojnie Robalku, na razie nie jest źle (ciekawe kiedy było gorzej !!!), powinienem dać sobie radę a na razie poczekam aż Maciej wyjdzie PIERWSZY !!!

O, rany jaka kurtuazja i to w takim momencie.
Ale rzeczywiście widzę że Maciek najpierw ściąga z pleców niewielki plecak a następnie udało się w końcu wyjść z wody. Janek dał mi znać ręką że teraz on spróbuje. Kilka szarpnięć i on także znalazł się na wierzchu.
Teraz zamyśliwamy co dalej, choć to było nietrudne do przewidzenia.
Jak najszybciej udać się musimy na brzeg.
Tylko jak to zrobić żeby znów nie znaleźć się pod lodem ?!.
Z początku, po prostu się czołgaliśmy, czując jak się lód pod nami ugina ale odpukać, jest dobrze, nic pod nami nie pęka.
Kiedy czujemy już że lód wyraźnie przestaje się uginać, zaczynamy się poruszać na „czworaka”, znów po czasie powstaliśmy i wpierw bardzo spokojnym krokiem idziemy w kierunku brzegu a kiedy coraz wyraźniej wyczuwamy że lód jest coraz grubszy, zdecydowanie przyspieszamy kroku, coraz szybciej i coraz to szybciej.
Zaczynamy już biec.

Wreszcie jest, jest brzeg.

Nie padamy tam jednak z radości jak to w filmach z rozbitkami, nie ma na to czasu.
Musimy jak najszybciej znaleźć jakiekolwiek miejsce żeby się ogrzać.
Dopiero teraz zaczynamy odczuwać że jesteśmy mokrzy i że jest nam zimno, coraz zimniej.
Odkrywamy także że Maciej jest już BEZ PLECAKA, tego plecaka z KASĄ !!!.

Rzut oka na mapę i znajdujem na niej, że są oznaczone jakieś zabudowania (prawdopodobnie i takież były) PGR-owskie.
Ruszamy przez pole na wprost, bo żadnej drogi nie ma, całkiem, całkiem żwawo bo zaczynamy coraz dotkliwiej odczuwać chłód. Śnieg jest dość głęboki a my choć rakiet śnieżnych nie mamy, maszerujemy całkiem sprawnie.
Nagle Janek a ułamek sekundy później i ja, wpadamy po szyję do rowu melioracyjnego przysypanego zawianym śniegiem. Maćkowi udało się przejść, bo raz że był z nas najlżejszy, lżej ubrany a więc i mniej namoknięty no i nie miał już ze sobą plecaka, ten przecież pozostał na lodzie.
Tak, w tym rowie mieliśmy spory problem, bowiem nie było czegokolwiek, czego można było się uchwycić.
Tym razem szalik został użyty.
Podałem go Maciejowi i udało mi się wygramolić z pułapki, za chwilę podobnie postąpiliśmy z Jasiem, także i on znalazł się na wierzchu.
Wyglądaliśmy teraz jak dwa bałwany szybko powlekające się otuliną z lodu.
No teraz to już żartów nie było, zimno zaczęło doskwierać coraz bardziej.
Czułem się, jakbym był obłożony lodem na całym ciele.

W końcu ujrzeliśmy jakąś chałupę.
Okna standardowo świeciły sinoniebieską poświatą, co znaczyło się że ktoś w środku ogląda tv. Kiedy już całkiem blisko doszliśmy do domostwa, zaczął także ujadać pies.
Podchodzimy do drzwi, pukamy … CISZA.
Pukamy raz jeszcze, cisza, cisza okrutna, tv zgasło, pies chyba miał zawał a lokatorzy wyparowali ?!.
Nic tu po nas, tu pomocy nie znajdziemy.
Zresztą na takim pustkowiu w środku zimy a do tego wieczorem … nic to.
Niedaleko wypatrujemy kolejne zabudowania.
Wybór pada na typowy PGR-owski 2-kondygnacyjny blok.
Widać że są ludzie bo się pali światło.
Drzwi wejściowe od podwórza na szczęście otwarte, wchodzimy na niewielką klatkę schodową, jest kaloryfer, no i grzeje.
Jest ciepło, nareszcie.
Zdejmujemy kurtki, swetry, zaczynamy w końcu odczuwać falujące ciepło, dopiero teraz dochodzi do nas że mamy zgrabiałe od zimna dłonie.
Po chwili z piętra wychyla się kobieca głowa:
- Halo, halo, kto tam jest ? - słychać głos wyraźnie zdenerwowany.
- Przepraszamy, idziemy znad jeziora Dargin, wpadliśmy do wody, - zaczął Maciej
- Ale, ale tu jest … mieszkanie, jestem sama i się boję, - pada z góry – Proszę już iść !
- Ale chcielibyśmy się trochę ogrzać ?!.

Odpowiedzi już nie było i usłyszeliśmy tylko zamykane drzwi na górze.
Nie minęły jednak dwie, trzy minuty a Pani ponownie wyszła z mieszkania i tym razem podeszła na półpiętro,
- Czy napijecie się gorącej herbaty – zapytała
- Ależ jak najbardziej, będziemy ogromnie wdzięczni – odparliśmy niemal chórem a może powiedział to jeden z nas a i tak każdy w myślach miał te same słowa
- To proszę by jeden z Panów poszedł ze mną.

Padło na Maćka i to On udał się do góry.
Po kilku minutach znosi na tacy trzy kubki buchające parą i pachnące świeżo parzoną herbatą.
Jakiż to był boski napój w tamtej chwili.
Już pierwszy łyk sprawiał wrażenie jakby husaria przełamała linię wroga rozprawiając się z jeszcze niedawnym zagrożeniem w try miga.
Ciepło powolutku zaczęło wypełniać nas od środka, ożywamy wreszcie.

Teraz odkrywamy że i spodnie mamy mokre !!!.

Maciej nie tylko przyniósł herbatę ale także i lepszą wieść. U miłej Pani znajdował się także telefon i za przyzwoleniem gospodyni, skorzystał z niego dzwoniąc do Giżycka po taksówkę. Miała być za ok. 20-30 minut.

No teraz już zupełnie poczuliśmy się uspokojeni.
Dopiliśmy herbatę gdy zajechała taksówka.
Otwieramy od niej drzwi i informujemy kierowcę że jesteśmy dość mocno przemoczeni.
Cóż mimo zdarzeń jakie przeżyliśmy, z grzeczności informujemy pana że jesteśmy w nieco innym stanie niż przeciętni pasażerowie
- Wsiadajcie, - oznajmia a po chwili - A skąd tacy mokrzy jesteście ?
- Z Dargina !
- Aaaaa, - chwilę milczy i znów się odzywa – A bo wiecie, tam teraz to czterech czeka na wiosnę aż puści lód.
- Acha, - zrozumielismy intencję autora tych słów i naprawdę cieszymy się, że to nie my musimy tej wiosny oczekiwać.
- Przez Dargin szliście ?, - zapytał
- Przez Dargin.
- A to byście nie przeszli.
- Nie ?!
- Nie, bo całe jezioro zamarza jak są mrozy po -20 stopni a nie jak teraz ledwie co poniżej zera.
Cóż teraz to i my wiedzieliśmy że taksówkarz mówił prawdę.

Dojechaliśmy do hotelu w Giżycku i rozliczamy się za kurs.
Ponieważ banknoty były uchowane po kieszeniach Maćkowych spodni, także i one uległy namoczeniu wodą.
Podczas jazdy Maciej delikatnie je odklejał od siebie i naklejał każdy banknot z osobna na szybę aby nieco przeschły. Taksówkarz się uśmiechał tylko. Zatem daliśmy mu tyle kasy ile zażądał czy raczej odkleiliśmy tyle banknotów, ile wskazał licznik.
Podziękowaliśmy i weszliśmy do hotelu. Było ok. 20-tej.
Pani w recepcji spojrzała w naszą stronę, widząc nas mokrymi ale nawet nie była jakoś specjalnie zdziwiona.
- Wędkarze ?, - zapytała
- Nie, szliśmy po lodzie, po Darginie , - dodaliśmy
- Aaaa, - pokiwała z politowaniem głową

Dostaliśmy pokój i zaraz po wejściu do niego, zrzuciliśmy wszystkie mokre ciuchy z siebie.
Zaraz też wskoczyliśmy pod prysznic, woda gorąca na szczęście była.
Mimo że Maciej nie posiadał swego plecaka, to z moich i Janka zapasów (na szczęście plecaki za bardzo nie przemokły) powyciągaliśmy jakieś tam swetry, koszulki, dresy itp rzeczy i ubraliśmy go. Niestety nie mieliśmy dla niego obuwia, więc kiedy schodziliśmy na dół do restauracji szedł z nami w skarpetach.
Ale po tym co zaszło, brak obuwia nie robił żadnego wrażenia.

Zasiedliśmy do stolika i zamówiliśmy jak najbardziej gorącą zupę (tak na szybko, już nie pamiętam jaką) oraz standardowo schabowy z kapustą zasmażaną.
Kelnerka oznajmiła że na II danie będziemy musieli nieco poczekać, my na to że oczywiście zaczekamy ale by ona w tym czasie przyniosła nam na stolik litr wódki i coś do popicia.
Kelnerka ze zrozumieniem kiwnęła głową i szybko nas obsłużyła.
Pijąc pierwszą kolejkę, rzuciliśmy
- Za to, że żyjemy !
I tak przez kilka kolejnych toastów, bo inne zupełnie tego dnia nie pasowały.

Kiedy kelnerka przyniosła nam drugie dania, druga butelka sięgnęła już dna.
Poprosiliśmy zatem o kolejne … dwie butelki.
Tym razem toastów już nie wznosiliśmy, bo i potrzeby takiej nie było, teraz już bez słów wiedzieliśmy co chcemy sobie powiedzieć.
Pięć minut przed 22, do stolika podeszła kelnerka i się pyta:

- Czy może coś podać jeszcze do … picia ?.
- A do której lokal jest czynny, - zapytaliśmy, patrząc na zegarek że jeszcze nie ma 22 a widzieliśmy że czynne do 23
- Lokal jest czynny do 23, tak, tak, ale alkohol sprzedajemy tylko do 22, - i po chwili - Bo widzę że Panom tak dobrze idzie … to picie i że się kończy i że pewnie macie jeszcze ochotę ....
- A tak, dziękujemy bardzo, rzeczywiście, to niech nam Pani przyniesie zatem jeszcze dwie butelki i … rachunek.

Dopiero teraz zauważamy że wypiliśmy już cztery butelki wódki. Cztery butelki a czujemy się jakbyśmy pili cały czas wodę mineralną. Emocje sprawiły że tego dnia alkohol nie zdołała wygrać z adrenaliną.

Zapłaciliśmy, wypiliśmy kolejne dwie butelki i poszliśmy do pokoju. W głowach szumiało ale nie od alkoholu lecz przeżytych zdarzeń. Ciężko było skupić myśli na czymś innym. Wyciągnąłem z plecaka 1,5 l butelkę z winem porzeczkowym własnego wyrobu W milczeniu pociągaliśmy solidne łyki opróżnaijąc ją w błyskawicznym tempie.
Dopiero teraz poczuliśmy zmęczenie.
Położyliśmy się spac.
Zasnęlismy.

........................................................

Obudziwszy się z rana, zobaczyłem że Janek i Maciej już wstali.
To co idziemy na śniadanie – rzekł Maciek i dodał śmiejąc się – ciuchy już wyschły to pójdę w końcu w swoich.

Zeszliśmy na dół, zamówiliśmy duże porcje świeżej jajecznicy ze skwarkami, świeże bułeczki z masełkiem i gorące mleko.
Kiedy już nasyciliśmy głód, zamówiliśmy sobie poranną kawusię.
Zaczęliśmy spokojnie rozmawiać z początku nie o wczorajszym dniu a o tym w jaki sposób dotrzemy do Sztynortu dzisiaj
Szczerze mówiąc, zdziwiło mnie to nieco.
- Jak to w jaki sposób !?? - rzekłem - autobusem, oczywiście !!!
- Bo ja wiem – zaczął Janek – wiesz wczoraj było źle bo szliśmy...po ciemku !.
- Nie no ja zwariuję – wytrzeszczyłem gały – znowu chcecie iść po lodzie ?
- No czemu nie – tym razem Maciek zaczął – Jasiu ma rację, nie widzieliśmy dokąd idziemy bo było ciemno. Teraz mamy więcej czasu będziemy wiedzieć dokładnie dokąd iść.
- Dzięki ale beze mnie – odezwałem się nie na żarty – albo wracam do Gdańska albo jedziemy do Sztynortu autobusem !!!

Obaj spojrzeli na mnie raczej mało sympatycznym wzrokiem.
Maciej jak zwykle miał to w zwyczaju lekko zwiesił głowę, przymrużył jedną z brwi, baczniej zmierzył mnie wzrokiem,
- Dobrze, pojedziemy autobusem ale od szosy łączącej Pozezdrze ze Sztynortem idziemy pieszo.
- Po lodzie czy po drodze – wolałem się upewnić bo mapy nie widziałem.
- Po drodze, po drodze – zaśmiał się.

Zapłaciliśmy za nocleg i udaliśmy się na PKS.
Wsiedliśmy do autobusu jadącego do Węgorzewa ale który jechał przez Nowy Harsz, miejscowość w której wysiedliśmy.
Stamtąd skierowaliśmy się do Sztynortu idąc w malowniczej scenerii leśnymi drogami, o dziwo w miarę dobrze utrzymanymi.

Teraz marsz zdawał się dużo pewniejszy, w końcu nie po lodzie.

Po półtorej godziny naprzeciwko wyszedł nam Tadek z Katowic. Przywitał się z nami serdecznie i zapytał,
- A wy nie mieliście być wczoraj ???
- Tak, tak, mieliśmy być … ale jakoś nam nie wyszło

C D N

Brak głosów

Komentarze

Podziękowania za wspomnienia,i czekam na ciąg dalszy.
Pamiętam jeszcze siedzibę na Kościuszki.
Pozdrowienia.

"Być człowiekiem to czuć, kładąc swą cegłę, że bierze się udział w budowaniu świata." [Antoine de Saint-Exupéry]

Vote up!
0
Vote down!
0

"Być człowiekiem to czuć, kładąc swą cegłę, że bierze się udział w budowaniu świata." [Antoine de Saint-Exupéry]

#118869

Znałem M. Płażyńskiego tylko z TV i robił na mnie wrażenie człowieka zdystansowanego i sierioznego, a tu...
Dobrze napisane i dobrze się czyta.

Vote up!
0
Vote down!
0
#118878

Tę trasę / początek od plaży na Kisajnie/ wielokrotnie pokonywaliśmy "za młodu" z kolegami na łyżwach. Buty na szyję, na nogi hokejówki lub noże /długie łyżwy-biegówki, do jazdy szybkiej/ na nogi iw długą. Taki maraton, w nędznych podszytych wiatrem kurteczkach. Zimą odbywały się na tej trasie maratony łyżwiarskie.
W jedną stronę z wiatrem, w drugą pod wiatr. Raz pech, bo wiatr się gwałtownie odmienił i tam, oraz z powrotem pod wiatr.
Mróz ponad -20! Masakra. Wróciliśmy zmarznięci na kość.
Długo mama rozcierała sine nogi...przyniesionym z dworu śniegiem! I wszystko było ok!
Herbata z czarnego bzu i pod pierzynę.
Niegocin był lepszy i bezpieczniejszy na takie długie wyprawy.
Kompleks Mamr ma wiele głębin.
pzdr

Vote up!
0
Vote down!
0

antysalon

#118882

Niepoględzie w gminie Dębnica Kaszubska.

Tu jest niepubliczna szkoła  prowadzona przez Stowarzyszenie "Speranda" pod kierownictwem O Ryszarda Iwanowskiego(franciszkanina).

Własnie tu spotykałem Macieja Płażyńskiego Gdy był jeszcze marszałkiem Sejmu.Wielokrotnie bywał tu przy różnych okazjach związanych z działalnością szkoły.

To Jemu ludzie z tej wsi zawdzięczają że jest tu szkoła w pałacu.Są miejsca pracy.

Ściągna tu wielu sponsorów , którzy pomogli w remoncie obiektu,wyposarzeniu szkoły.Był poprostu dobrym duchem tej malutkiej wsi.

Byłem wtedy radnym Rady gminy.I widziałem jak Wójt i znaczna częśc Rady była bardzo nie przychylna działaniom O.Ryszardza w pracy na rzecz tej wsi i szkoły.Rada dokanała kilka zamachów na zlikwidowanie jej ale nie udanych(I barzdo dobrze).

Zresztą do dziś jest jeszcze antypatia do tej placówki ze strony "Władzy".

Pamiętam jak szlak trafiał władze że Marszałek Sejmu tam przyjeżdża a do Gminy nie zajrzy.A wtedy PSL był w większośći w radzie.( Ja byłem niezależnym radnym).

Miałem też ten zaszczyt że wręczyłe Jemu swoją rzeżbę.I o dziwo była bardzo podobna do Macieja Płażyńskiego,choć robiłem ja z inną myślą i o wiele wcześniej.

Myślą że kult Macieja Płażyńskiego w Niepoględziu  nigdy nie osłabnie.

Oni tak wiele Mu zawdzięczają.

Dla mnie jest On wielką postacią niezależnej uczciwej Polski.Prawdziwym PATRIOTOM.

Vote up!
0
Vote down!
0

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

#118981