Rozmowa "Naszego Dziennika" z Jakubem Oparą

Obrazek użytkownika Sybilla
Inne
Hotel w Smoleńsku. Środek nocy 11 kwietnia. Siedzimy w pokoju. Nagle szmer za drzwiami. To funkcjonariusze FSB w pełnym rynsztunku, z bronią długą. - Co tutaj robicie? - Zostajemy do rana, by pożegnać ciało prezydenta. - Odważni jesteście, Rosja to taki kraj, w którym z tymi, co są pierwsi na miejscu takich katastrof, różnie bywa. Tego dnia wszystko się przewartościowało. Jeśli zginął prezydent, to i nas mogło spotkać to samo FSB z karabinami w smoleńskim hotelu

 

Z Jakubem Oparą, byłym urzędnikiem Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rozmawia Maciej Walaszczyk

Kiedy pojechał Pan do Smoleńska?
- Byłem tam od 9 kwietnia. Pracowałem w departamencie organizacyjnym odpowiadającym za przygotowanie wszystkich wizyt prezydenta, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. W tym również tej w Smoleńsku. Moim zadaniem było sprawdzenie, czy wszystko jest gotowe na przyjazd prezydenta.
Przeprowadziliśmy wizję lokalną. Już o godz. 17.00 dnia poprzedniego byliśmy na cmentarzu w Katyniu, gdzie pod względem organizacyjnym zastaliśmy to, co pozostało po wizycie Tuska dwa dni wcześniej.

Gdzie Pan był drugiego dnia, 10 kwietnia rano?
- Jako pracownicy kancelarii podzieliliśmy się obowiązkami. Część osób z Marcinem Wierzchowskim pojechała na płytę lotniska. Kolega miał za zadanie powitać pana prezydenta, sprawdzić, czy wsiądzie do samochodu, i wraz z kolumną przyjechać na cmentarz katyński, gdzie byłem wraz z Jackiem Sasinem, Adamem Kwiatkowskim, Dariuszem Gwizdałą. Na cmentarzu byli także pracownicy Biura Kadr i Odznaczeń, bo podczas uroczystości przewidziano również odznaczenia.

Ktoś do Pana zadzwonił z informacją o katastrofie?
- Gdy już byłem pewien, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik, po prostu usiadłem i wyłączyłem dźwięk dzwonka w telefonie, by potem nieoczekiwanie nie zaczął dzwonić. W pewnym momencie intuicyjnie go wyjąłem i zobaczyłem, że z ostatnich 5 minut mam 18 nieodebranych połączeń. Dookoła jednak był spokój, ludzie, kombatanci, zaproszeni goście - wszyscy oczekujący na przyjazd prezydenta.

Kto dzwonił?
- Jacek Sasin, Adam Kwiatkowski, Adam Juhanowicz - różne osoby, które były na miejscu. Więc już byłem pewny, że coś się stało, choć nie wiedziałem co. Siedziałem obok kolegi z gabinetu szefa kancelarii Władysława Stasiaka. Zadzwoniłem więc do Adama z biura prasowego i mówię mu: "Adaś, wściekliście się wszyscy? Mam 18 nieodebranych połączeń na telefonie. Co się stało?". A on chaotycznie mówił do słuchawki: "Masakra, nawet nie wiem, jak ci to powiedzieć, wypadek. Sasin pojechał na lotnisko!". Stał obok dziennikarzy i miał już pierwsze informacje o katastrofie, choć mówiąc mi to wszystko, nie miał jeszcze pełnego obrazu, jak to naprawdę wygląda. Postanowiliśmy pobiec do samochodu, by czegoś więcej się dowiedzieć, a w międzyczasie podszedłem - o ile dobrze pamiętam - do pułkownika Śmietany z Garnizonu Warszawa odpowiedzialnego za kompanię reprezentacyjną i tzw. ceremoniał wojskowy, w przekonaniu, że jako wojskowy jest lepiej poinformowany o tym, co mogło się wydarzyć. Powiedział mi tylko, że "był wypadek". Początkowo myślałem, że może samolot po prostu zjechał z pasa, zawadził o coś i najwyżej tyle. Pojechaliśmy więc na lotnisko.

Kiedy Pan dotarł na Siewiernyj?
- Najwyżej półtorej godziny od wypadku. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zostaliśmy zatrzymani tuż przed wjazdem na płytę lotniska. Nie mogliśmy się od razu dostać na miejsce katastrofy, gdzie byli już obecni pracownicy polskiej ambasady w Moskwie, w tym ambasador Tomasz Turowski. Stąd w tym momencie nie wiedzieliśmy dokładnie, co się w tym czasie stało. Na tę chwilę zarówno my, jak i ludzie na cmentarzu mieliśmy dwie informacje: był wypadek, trzy osoby przeżyły. Uważam, że dziś należy wyjaśnić, kto taką informację przekazał dziennikarzom czy agencjom informacyjnym? Prawdopodobnie był to ktoś z ambasady, a ja z dużą dozą prawdopodobieństwa śmiem twierdzić, że był to pan Tomasz Turowski. To on poinformował nas o tym, że samolot uległ katastrofie, ale trzy osoby wykazywały oznaki życia i zostały przewiezione do szpitala. Dziś dokładnie nie potrafię powtórzyć jego słów. Ale to on mówił, że trzy karetki zabrały trzy ciała do Smoleńska. Po około 20 minutach ta informacja została zdementowana. Prawdopodobnie któryś z oficerów z garnizonu warszawskiego powiedział mi: "Kuba, Kuba, przecież wszyscy zginęli, wiem to z dobrego źródła".

Co mówiono w tym czasie o przyczynach katastrofy?
- "Wina pilotów, wina pilotów, cztery razy podchodzono do lądowania". Taką informację przekazywano ludziom i oni to powtarzali. Być może zlewała się im wcześniejsza wiadomość o trudnościach z lądowaniem Jaka-40 oraz Iła-76. Pracownicy ambasady również mówili o kilkakrotnym lądowaniu. To, co przekazał mi jakiś Rosjanin, paradoksalnie jest lansowane do dzisiaj.

Okazało się, że minister Jacek Sasin jest żyjącym najwyższym rangą urzędnikiem Kancelarii Prezydenta obecnym w Smoleńsku. Podjął więc decyzję, że będzie musiał wrócić do Polski?
- Jacek Sasin podjął taką decyzję około godz. 11.00 czasu polskiego. Próbowałem mu zorganizować powrót do Warszawy. Na lotnisku stał Jak-40, który wcześniej przywiózł polskich dziennikarzy. Poza tym w siedzibie gubernatora obwodu smoleńskiego zostało zorganizowane coś na kształt sztabu antykryzysowego, ta nazwa to oczywiście gruba przesada. Jedyne, co udało się w nim zrobić, to zweryfikować ostatecznie listę osób, które naprawdę poległy w katastrofie. Popełniono w tej kwestii jeden błąd, nie zaznaczając na liście osób gwiazdkami nazwisk tych osób, które były w Smoleńsku dzień wcześniej. Stąd na początku wśród ludzi, którzy zginęli, wymieniano m.in. Jacka Sasina, mnie czy kierowcę, który nam towarzyszył. Zresztą ówczesny marszałek Bronisław Komorowski, wręczając nominację na szefa kancelarii Jackowi Michałowskiemu, tłumaczył swój pośpiech m.in. tym, że miał informację o tym, iż Jacek Sasin nie żyje. Z perspektywy czasu można uznać to za sytuację kuriozalną, bo jak sam minister Sasin wspomina w filmie "Mgła", nominacja ta odbyła się w jego obecności.

Pan w tym czasie organizował jego powrót do Polski i pojawiły się kłopoty z wylotem rządowego jaka.
- Rosjanie nie dawali zgody na jego start. Interweniowałem w tej sprawie kilkakrotnie u ambasadora Turowskiego, który tłumaczył mi, że nie ma kto wypuścić samolotu, bo kontrolerzy lotu zostali zatrzymani przez rosyjskie służby i musi to trochę potrwać. Wtedy wydawało się nam to oczywiste, więc przyjęliśmy te wyjaśnienia. Jednak po około godzinie Jacek Sasin zadzwonił do mnie z pytaniem: "Co z tym wylotem?". Byłem zaskoczony, bo myślałem, że samolot już dawno wyleciał. Poszedłem więc znów interweniować u ambasadora Turowskiego.

Ambasada przejmowała się tą sytuacją? Faktem, że do kraju chce wrócić najwyższy rangą żyjący urzędnik z Kancelarii Prezydenta, który zginął w katastrofie?
- Nie, zupełnie się tym nie przejmowali. Ambasador cały czas mówi: "Nie można wylecieć, nie ma pozwolenia na powrót".

Ale co mu konkretnie Panowie mówili?
- "Panie ambasadorze, minister Sasin musi wracać do Warszawy. Pewnie pan wie, co się stało". A on na to: "Rozumiem, ale panu się wydaje, że to jest takie proste, a to jest Rosja i tutaj jest wszystko bardziej skomplikowane". I zapewniał, że ciągle będzie działał w tej sprawie. Ale tak działał, że nic nie robił. Ja do niego mówiłem, a on to zostawiał sobie samemu.

W tym czasie w Warszawie zapadały decyzje o przejmowaniu urzędów.
- Wtedy tego nie wiedzieliśmy. Nie mieliśmy też wiedzy na temat tego, kim jest ambasador Turowski, że to były ważny współpracownik PRL-owskiego wywiadu i dobry znajomy marszałka Bronisława Komorowskiego.

Kiedy Sasin w końcu wyleciał ze Smoleńska?
- Po prawie dwóch godzinach oczekiwania po prostu się zdenerwował i sam zdecydował się porozmawiać z ambasadorem Bahrem, który wtedy dołączył do sztabu antykryzysowego. Ostatecznie ambasador za pośrednictwem rosyjskiego ministra ds. nadzwyczajnych, który w tym czasie pojawił się w Smoleńsku, skontaktował z nim Sasina. I ten po krótkiej rozmowie uzyskał informację, że natychmiast dostanie zgodę na start. Choć jeszcze kilka minut wcześniej Turowski mówił mi, że samolot nie może wylecieć, bo wciąż nie ma na lotnisku kontrolerów lotu. Z minuty na minutę sytuacja uległa więc zmianie o 180 stopni.

Pan został w Smoleńsku. Jakie było Pańskie zadanie?
- Dostaliśmy informację o przylocie delegacji rządowej, a Sasin powiedział nam, że w Smoleńsku będzie też Jarosław Kaczyński, czym mieliśmy się zająć. Bo przylotem premiera zajęła się ambasada.

W międzyczasie zidentyfikowano ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
- Tak, we wstępnej identyfikacji brał udział Marcin Wierzchowski, który mówił nam o tym po swoim przyjeździe do siedziby gubernatora.

Mówił Pan, że ciało leżało w błocie.
- Teren wokół lotniska jest bagienny, mocno podmokły. Stąd takie wrażenie. Z perspektywy czasu uważam, że pozostawienie go leżącego na ubłoconym brezencie było bardzo niefortunne.

Ciała pilnowali funkcjonariusze BOR. Rosjanie chcieli je zabrać do Moskwy?
- Nie wyobrażaliśmy sobie sytuacji, że zostanie ono zabrane do Smoleńska czy Moskwy, a jednocześnie w tym samym czasie miał na miejscu pojawić się brat tragicznie zmarłego Jarosław Kaczyński. Przychodzili do nas pracownicy ambasady z informacją, że Rosjanie chcą je zabrać. My odpowiadaliśmy, że jesteśmy w kontakcie z delegacją, która zmierza do Smoleńska.

Wiedzieli Państwo o tym, że brat prezydenta nie zgadza się na zabranie ciała do Moskwy i prawdopodobnie będzie chciał je zabrać do Warszawy?
- Tak, mieliśmy takie informacje. Ciała pilnowali oficerowie BOR i na pewno nie pozwoliliby na to, by zostało ono zabrane. To również dzięki ich twardej postawie pracownicy ambasady również dostali czytelny sygnał, że pozostanie ono na miejscu.

Członkowie delegacji jadącej z Jarosławem Kaczyńskim mówili Państwu, że mają kłopoty z szybkim dotarciem do Smoleńska?
- Dzwonił do mnie Joachim Brudziński, który opowiadał, że trasę z Witebska do granicy z Rosją pokonali ekspresowo. A potem zaczęły się problemy. Pytał mnie: "Słuchaj, czy tutaj są takie zwyczaje, że jedzie się 30 km na godzinę?". Na początku nie widziałem w tym problemu, bo do Smoleńska mieli może z 50 km do pokonania. Po pół godzinie znów zadzwonił, to pomyślałem, że z informacją, że już za chwilę podjadą i się spotkamy. A on mówi: "Pokonaliśmy w tym czasie może 3 kilometry, a przed chwilą mijała nas kolumna rządowa z Donaldem Tuskiem". Postanowiłem porozmawiać z ambasadorem Turowskim, dowiedzieć się, co się dzieje. On znów tłumaczył, iż nie ma na to wpływu. "To Rosjanie, Rosjanie" - teatralnie przy tym gestykulował.

Jednocześnie wiedział, że premier bez problemów jedzie do Smoleńska. A kiedy przyjechali ministrowie Arabski i Graś?
- W tym samym czasie. Najpierw podjechały busiki z kilkudziesięcioma dziennikarzami, a oni wspólnie prawdopodobnie z zastępczynią szefa CIR zaczęli planowanie tego, co ma niedługo nastąpić. "Tu jest namiot", "tutaj pojawi się Putin", "tutaj zrobimy shake-hand".

Nie interesowali się tym, co się stało, gdzie rozbił się samolot?
- To ich raczej nie interesowało. Mieli zupełnie inne priorytety. Staliśmy z kolegami z kancelarii dosłownie 2-3 metry od nich i wszystko słyszeliśmy.

Ktoś powiedział, że słysząc to, co mówią, i widząc, jak się zachowują, najchętniej dałby im w mordę. Co go oburzyło?
- Tak powiedział jeden z naszych kolegów z Kancelarii Prezydenta. To było niewyobrażalne, ale jedyne, co ich tam zainteresowało, to ustawienie dziennikarzy, którzy będą fotografować premiera Tuska. Choć 200 metrów od nich leżały zwłoki również ich przyjaciół z rządu i partyjnych kolegów.

Gdy przyjechał premier, wszystko odbyło się według tego planu?
- Dokładnie tak.

Niedługo potem pojawił się Jarosław Kaczyński, który nie spotkał się z Tuskiem. Mieli się spotkać czy nie?
- To, co mówi Paweł Kowal, a więc o ewentualnym złożeniu kondolencji Jarosławowi Kaczyńskiemu, jest prawdą, ale miało to miejsce kilka godzin później, kiedy delegacja z Jarosławem Kaczyńskim szykowała się już do odjazdu z miejsca katastrofy. Sposób złożenia tej propozycji i jej forma, z tego co później relacjonował chociażby Joachim Brudziński, pozostawiały wiele do życzenia. Kilka godzin wcześniej w ich planach tego nie było i nikt nie przekazał nam takiej informacji. Z ich punktu widzenia jakimś zagrożeniem dla wizerunku premiera mogło być coś, co wydarzy się bez ich wiedzy, nad czym nie będą mieli kontroli i czego nie było w ich scenariuszu.

Jarosław Kaczyński chciał zabrać ciało prezydenta do Polski?
- Tak, nawet kontaktowano się w tej sprawie z pilotem samolotu, który w końcu z Witebska przyleciał do Smoleńska. I wyraził zgodę na zabranie trumny do Warszawy. Początkowo wydawało się też, że Rosjanie dali na to zgodę, ale ostatecznie pojawiły się problemy natury formalnej.

Chodziło o przeprowadzenie sekcji zwłok.
- Moja wiedza ogranicza się do tego, jak ciało zostało włożone do trumny, którą załadowano na samochód ciężarowy, i wywiezione do prosektorium do Smoleńska. Wtedy zakładałem, że ktoś ciągle tej trumnie towarzyszy i nie spuszcza jej z oka. Sam nie byłem świadkiem, co działo się dalej.

W Smoleńsku spędzili Państwo noc?
- Jarosław Kaczyński chciał odlecieć. Okazało się, że zgodę na wylot do Polski dostanie za 2-3 godziny. Zabraliśmy go więc do hotelu, w którym spaliśmy. Tam zorganizowaliśmy posiłek, herbatę i krótki odpoczynek. W nocy delegacja dostała zgodę na powrót i wyleciała.

Pan został w hotelu?
- W grupie kilku osób zostaliśmy, by odpocząć. Była wtedy godzina 2.00-3.00 w nocy. Siedzieliśmy w pokoju hotelowym. Nagle usłyszeliśmy szmer za naszymi drzwiami, ale gdy sprawdziliśmy, okazało się, że nikt za nimi nie stoi. Szybko okazało się, że obok w pokojach byli funkcjonariusze FSB w pełnym rynsztunku. Mieli przy sobie broń palną, długą i krótką. Poczuliśmy się zagrożeni. Nie wiem, czy oni żartowali sobie z nas, ale spore wrażenie zrobiła na nas rozmowa, w której pytali: "Co wy tutaj robicie?". Odpowiedzieliśmy, że zostajemy do rana, by pożegnać ciało prezydenta. "To wy odważni jesteście, no bo wiecie, Rosja to taki kraj, w którym z tymi, co są pierwsi na miejscu tego typu katastrof, różnie bywa. Wiecie, co stało się z kontrolerami z wieży?". To wywołało w nas poczucie zagrożenia. Jednak do tej pory żyliśmy w przeświadczeniu, że towarzysząc prezydentowi, jesteśmy absolutnie bezpieczni i nic nam nie może się stać. Tego dnia wszystko się przewartościowało. Jeśli zginął prezydent, to i nas mogło spotkać to samo.

Dziękuję za rozmowę.



 

 

Brak głosów

Komentarze

Mimo, że p. Opara w większości powtarza to co już zawarł we 'Mgle' to jego słowa ani trochę nie tracą na wydźwięku. Mnie osobiście poraża reakcja pismaków i ludzi z CIR i ich bezduszny 'profesjonalizm'. Poza tym uważam osobiście, że należy maksymalnie nagłaśniać relacje zawarte we 'Mgle' tak aby jak najwięcej ludzi mogło się z nimi zetknąć. Ciężko przejść obok nich obojętnie.

Tym trudniej pogodzić mi się z tym, jak wiele osób w Polsce mówi, że nie interesuje ich katastrofa smoleńska. To nie jest tylko prywatny wybór wpływający tylko na prywatne życie - to przyzwolenie na łamanie tabu w życiu społecznym, otwarte matactwa polityków, manipulacje w życiu społecznym, a w końcu systematyczne ogłupianie społeczeństwa, która jest przywoleniem na prywatę i niegospodarność w stosunku do Rzeczypospolitej Polskiej.

Lemingu, jeśli to czytasz, działasz na moją, własną, nas wszystkich szkodę. Gdzie Twoje wychowanie, wartości? Czy Twoje ideały naprawdę sięgnęły tak ubłoconego bruku? Gdzie Twój zdrowy rozsądek i umiejętność myślenia? Schowane za drzwiami wygody i lenistwa poznawczego? Nie rozumiem Cię, lemingu, tak jak i Ty nie rozumiesz mnie. Czy coś nas łączy?

Vote up!
0
Vote down!
0
#409311