Premier poniósł klęskę w wojnie o hegemonię

Obrazek użytkownika Danz
Artykuł

Ryzykiem kompromitacji można było płacić tylko za jedną
rzecz: za nieobecność Lecha Kaczyńskiego. Wtedy przywództwo premiera okazałoby
się może brzydkie w stylu, ale skuteczne w treści. Swoim uporem Kaczyński
zrujnował tę kalkulację. Rezultat dla premiera jest fatalny: jest i brzydko, i
nieskutecznie - pisze w DZIENNIKU Jan Rokita.

Pokazana w środę o godzinie 16.23 stop-klatka ze wspólnym zdjęciem Lecha
Kaczyńskiego i Donalda Tuska za stołem Rady Europejskiej stanie się zapewne
jedną z fotograficznych ikon współczesnej polskiej polityki. Prezydent i premier
zwracają się wprawdzie na tym zdjęciu w przeciwstawnych kierunkach, ale pośrodku
łączy ich monitor wspólnego komputera i - co ważniejsze - napis "Polska".
Fotografia ta stwarzać może wrażenie powrotu zwyczajnej politycznej
codzienności. Ale jest to tylko wrażenie. Sto ostatnich godzin w polskiej
polityce odcisnęło na niej trwały ślad.

Najpierw dlatego, że praktyczny spór o zakres swoich uprawnień premier
przegrał. Nie udało się wolą szefa rządu zablokować udziału prezydenta w Radzie
Europejskiej. Ani w tym posiedzeniu, ani w konsekwencji w żadnym z następnych.
Od tej środy polski pogląd prezentowany na najważniejszym forum Unii będzie
musiał być albo wypadkową punktu widzenia rządu i prezydenta, albo przedmiotem
każdorazowego konfliktu na ostrzu noża. W tym sensie rzeczywistość, a nie
eksperci, dokonała interpretacji konstytucji. W świecie rzeczywistych układów
sił takie właśnie wykładnie prawa są najważniejsze. Praktycznie zatem Donald
Tusk osłabił swoją możliwość samodzielnego kształtowania polityki europejskiej w
stosunku do stanu sprzed konfliktu. Rzecz może się zmienić dopiero wraz ze
zmianą konstytucyjnego ustroju egzekutywy. Albo jeśli w przyszłości powróci
kiedyś relacja politycznej zależności między piastunami dwu najważniejszych
urzędów, taka choćby, jaka towarzyszyła czasom rządów Jarosława Kaczyńskiego.

Dla premiera i jego obozu jest to jednak w największej mierze pierwsza
poważnie przegrana bitwa w sporze o hegemonię. I to bitwa, w której szef rządu i
jego ministrowie użyli z ich punktu widzenia drastycznych, bo kompromitujących
publicznie i całkiem precedensowych narzędzi walki. Nigdy dotąd minister spraw
zagranicznych nie błagał o nic na kolanach. Nigdy rząd nie podjął uchwały
wyłączającej prezydenta z delegacji wbrew jego jawnie wyrażanej woli. Żaden szef
kancelarii premiera nie odmówił pisemnie prezydentowi dostępu do stanowisk
negocjacyjnych państwa. Nie zdarzyło się, aby wobec prezydenta zastosowano dotąd
podstęp blokujący w ostatniej chwili dostęp do samolotu. No i przede wszystkim
nie było dotąd premiera, który zdecydowałby się tak dalece zakwestionować mandat
władzy głowy państwa, iżby oświadczyć za granicą, że "nie potrzebuje tu pana
prezydenta". Od początku wszystko to było bardzo ryzykowne
. Ale ryzykiem
kompromitacji można było ewentualnie płacić tylko za jedną rzecz: za rzeczywistą
nieobecność Lecha Kaczyńskiego przy stole Rady Europejskiej. Wtedy przywództwo
premiera okazałoby się może brzydkie w stylu, ale skuteczne w treści. Swoim
uporem Kaczyński zrujnował tę kalkulację. Rezultat dla premiera jest fatalny:
jest i brzydko, i nieskutecznie.

Brak głosów