Krzywoprzysięzca, deliryk, profanator zwłok

Obrazek użytkownika Ursa Minor
Artykuł

A więc ruszyło. Puknąć można z każdej strony: poważny, stateczny?

Znaczy akademicki czerstwus. Sypnie żartem o zgodzie żony? Błazen. Nikomu nieznany? Obciach. Znany, bo na przykład Kaczora znają wszyscy? Jeszcze gorszy. Bogaty? Nakradł się. Biedny? Znaczy idzie kraść...

No i zaczęło się szperanie. Na pewno musiał kiedyś przejechać na czerwonym świetle, przekroczyć prędkość albo chociaż źle zaparkować. Żony pewnie nie bije, ale redakcja pewnego szanowanego tygodnika już sprawdza, czy tatuś nie miał romansu. Zróbmy Piotrowi Glińskiemu łaźnię, a wycofa się, podpisując się niczym bohater opowiadania Marka Twaina „Jak kandydowałem na gubernatora", który poczytał o sobie w gazetach zdumiewające historie: „Piotr Gliński, niegdyś porządny człowiek, dziś ohydny krzywoprzysięzca, złodziej z Montany, profanator zwłok, deliryk, brudny łapownik, podły szantażysta itp."

Nie mam jednak zamiaru bronić Glińskiego. To człowiek o niepodważalnym dorobku, powszechnie szanowany, więc obroni się sam. Ten przypadek po raz kolejny pokazuje raczej, jak wygląda stan debaty publicznej w Polsce: wystarczy być namaszczonym przez Kaczyńskiego, by zostać typem spod ciemnej gwiazdy. I wystarczy, jak niejaki Hubert H. niegdyś czy Stefan N. dzisiaj, bluzgnąć na niego, by stać się autorytetem. I tyle, więcej nie trzeba.

Ale skoro już przy Glińskim jestem, to muszę przyznać się do błędu. Nie tak dawno przekonywałem na łamach „Rzeczpospolitej", że wystawianie kandydata na premiera to błąd PiS. Poobijana partia Kaczyńskiego potrzebuje zwycięstw, a nie kolejnych porażek w głosowaniach - rozumowałem.

I nadal tak uważam, ale nie wziąłem pod uwagę jednego - koincydencji czasowej. W niedzielę Kaczyński odniósł gigantyczny sukces, organizując największą po 1989 roku demonstrację uliczną w Polsce. To był głos ludu. W poniedziałek zabrzmiał głos elit, a raczej dla elit. Glińskim - choć nie jest charyzmatycznym kandydatem przysparzającym głosy - straszyć się dzieci, a nawet płochliwych doktorantek, nie da. Jeśli tacy ludzie decydują się na alians z tym potworem Kaczafim, to może nie jest on tak straszny, jak go malują? Ta oferta, zwłaszcza po debacie ekonomicznej sprzed tygodnia, staje się coraz bardziej wiarygodna. Stąd tym większa furia, z jaką napadają teraz na Glińskiego medialni funkcjonariusze. I jest to jeszcze śmieszniejsze niż humoreska Twaina.

http://www.rp.pl/artykul/939016.html

Brak głosów