Dla nas to była oficjalna wizyta

Obrazek użytkownika Ursa Minor
Artykuł

Z Andriejem Jewsiejenkowem, szefem Służby Prasowej Administracji Obwodu Smoleńskiego, świadkiem wydarzeń z 10 kwietnia, rozmawia w Smoleńsku Piotr Falkowski

Jak wyglądały przygotowania do wizyty prezydenta Polski? Czy różniły się jakoś od przygotowań do wizyty premierów Donalda Tuska i Władimira Putina 7 kwietnia?
- Przygotowania niczym się nie różniły od przygotowań do wizyty premiera Tuska. To były wspólne przygotowania, wszystkie służby pracowały na zabezpieczenie wizyty dwóch premierów, premiera Putina i premiera Tuska, i jednocześnie trwały przygotowania do wizyty pana Kaczyńskiego. To znaczy przygotowaniami do wizyt zajmowali się ci sami ludzie, była utworzona ta sama grupa robocza w Moskwie i w Smoleńsku, która przygotowywała obydwie te wizyty. Żadnych różnic nie było. Ten sam transport, ta sama ochrona, dosłownie wszystko tak samo.

A więc traktowaliście te wizyty jako oficjalne, nie prywatne, jak uważa MSZ Rosji?
- Przygotowujemy się do przyjęcia przedstawicieli państwa, reprezentacji kraju.

Jak miało wyglądać powitanie polskiej delegacji na lotnisku?
- Zgodnie z protokołem delegację witają przedstawiciele prezydenta. Był pełnomocnik prezydenta Georgij Połtawczenko, i on reprezentuje prezydenta, przyjechał z Moskwy. Oczywiście w delegacji powitalnej jest najwyższy przedstawiciel regionu, do którego przybywa prezydent innego kraju, i jest to gubernator. Gubernator również był na lotnisku. I oczywiście przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych i z ambasady RP.

Jakie służby były wtedy w pogotowiu?
- Służba Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, strażacy oraz pogotowie. I oczywiście te wszystkie służby, które są zawsze konieczne do zapewnienia bezpiecznego lądowania i kierowania ruchem po wylądowaniu.

Jak witający na lotnisku zorientowali się, że coś się wydarzyło?
- Gubernator razem z przedstawicielem prezydenta, który był na lotnisku, dziwili się z powodu warunków pogodowych, mgły, która się nagle pojawiła, dosłownie w ciągu pół godziny widzialność pogorszyła się do minimum. Że samolot się rozbił, dowiedzieli się od dyspozytora, który powiedział, że samolot zniknął z radarów. Oni słyszeli tylko taki głuchy trzask, w znacznej odległości, około jednego do dwóch kilometrów. Ale nic nie widzieli, bo była mgła, duża mgła - widoczność na jakieś dwadzieścia metrów. A potem przyszła informacja od ludzi, którzy byli bliżej miejsca katastrofy, o tym, że samolot się rozbił.

Kto był pierwszy przy wraku?
- Pojechała tam straż pożarna, po minucie, półtorej. Pojechał też gubernator razem z Połtawczenką. Byli na miejscu dosłownie po 2-4 minutach.

A kiedy Pan znalazł się na miejscu tragedii?
- Ja byłem wtedy w Katyniu. Ale przyjechałem w ciągu około piętnastu minut.

Proszę opisać, co Pan widział.
- Widziałem fragmenty ciał, to były okropne obrazy, coś strasznego. Nie daj Panie Boże, komukolwiek to zobaczyć, to był przerażający widok.

Czy widział Pan ciało prezydenta Polski?
- Nie. Tam trudno było cokolwiek rozpoznać. Oczywiście znam twarz prezydenta Kaczyńskiego, był u nas przecież tyle razy. Ale proszę zrozumieć, że w tych warunkach, kiedy jeszcze dookoła walają się szczątki samolotu, gdzie coś się pali, gdzie pracują służby ratownicze i dochodzeniowe nie było mowy o rozpoznawaniu. Nie można było dojść do tego, kto jest kim.

Czy ktoś próbował szukać żywych?
- Tak, próbowano szukać żywych w samolocie. Ale nie było żywych. Pogotowie przyjechało i odjechało. Byli przecież lekarze z lotniska na dyżurze. Od razu uruchomiono też karetki pogotowia z najbliższych szpitali i przyjechały na miejsce. Ze smoleńskich szpitali miejskich, razem trzech. Ale tam już nie było kogo ratować. Sami rozumiecie, że nie było nadziei na to, żeby ktokolwiek przeżył.

Kto kierował akcją?
- U nas w takich przypadkach kierownictwo przechodzi w ręce urzędników Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych. A więc był to naczelnik naszego obwodowego oddziału tego ministerstwa. Potem przejęły to organa śledcze - z naszej smoleńskiej prokuratury, a także z sąsiednich rejonów, skąd na pomoc przyjechali prokuratorzy. Jeszcze tego samego dnia przyleciał z Moskwy prokurator Bastrykin, przewodniczący Komitetu Śledczego Prokuratury Generalnej z Moskwy.

Co się działo z ciałami ofiar po oględzinach przez prokuratorów? Czy to prawda, że leżały w błocie?
- Ciała nie leżały w błocie. Najpierw przybywa prokurator, robi oględziny, zdjęcia, potem przenoszą ciała na specjalnie przygotowane suche miejsce wyścielone folią. Na tę folię rozkłada się fragmenty ciał. Za pieniądze z obwodowego budżetu zakupiono trumny, do których zaraz je chowano.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmowa odbyła się w siedzibie gubernatora obwodu smoleńskiego w sali, w której bezpośrednio po katastrofie polskiego samolotu zorganizowany został sztab kryzysowy służb ratowniczych. Nasz rozmówca był odpowiedzialny za przekazywanie informacji obecnym dziennikarzom.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100828&typ=po&id=po31.txt

Brak głosów