O nieprzydatności skandali

Obrazek użytkownika coryllus
Kraj

Pisałem już o tym na początku, ale widać, ludzie zapomnieli: skandal nie jest narzędziem sprzedażowym. Nie jest, bo rynek jest oszukany poważnie, a nie na niby i żadnym skandalem nie można tej sytuacji odwrócić. Trzeba to zrobić poprzez pracę i zaangażowanie bardzo wielu ludzi. Jeśli komuś zdaje się, że napisze kontrowersyjną książkę i nie mając znajomych oraz oparcia w GW uda mu się ją sprzedać przez księgarnie, a potem jeszcze ten sukces powtórzyć, ten jest w błędzie.
W czasach kiedy pierwszy raz opisałem naturę skandalu literackiego i jego nieprzydatność, narzeczony Tomasza Raczka napisał książkę pod tytułem „Berek” i dał na okładce figurę Jezusa w perisonium, czyli prawie nagą. W ostatniej chwili jednak wydawca się przestraszył i książka pojechała do Empiku w stanie dość dziwnym. Oto miast Chrystusa na okładce był goły facet w jakiejś szmacie owiniętej na biodrach, a jego twarz zaklejona była dziwną opalizującą naklejką wyobrażającą hełm nurka. Komuś zapłacono by okleił w ten sposób cały nakład. Ja to pamiętam dokładnie, bo jeszcze zaglądałem do Empiku i widziałem stosy tej książki zalegające półki. Była to oczywiście rzecz o niedolach gejów, która w zamyśle autora i wydawcy – Tomasza Raczka – miała przynieść im oszałamiający sukces. Obaj brylowali w mediach, opowiadali o książce i robili różne cuda.
Był to epoka skandali moczo-płciowych. Wydawało się jednemu z drugim, że jak zdejmie gacie to zarobi. Rynek książki to nie jest jednak plac Pigalle, ani salon sado-maso tylko jak już kiedyś napisałem pustynia pełna potworów. Zdejmowanie gaci na nic nikomu się nie zda. Można się tylko ośmieszyć. Nawet żadna krzywda się takiemu zdejmującemu nie stanie, bo tutejsze potwory nie pożerają idiotów. Epoka skandali moczo-płciowych skończyła się nadspodziewanie szybko i nawet Maria Peszek nie śpiewa już piosenek o tym co tam ma w majtkach. Podobnie było z epoką skandali religijnych, póki Wierzejskiemu chciało się latać do sądów to skandaliści pluli na wszystkie świętości. Dziś coś tam mamroczą jedynie po kątach, a cały główny atak skierowany został na księży i ich podejrzaną obyczajowość.
Mamy jednak nową epokę. Nazwijmy ją judeo-polonijną. To jest według niektórych świetny sposób na zarobienie paru złotych. Nie wiem właściwie dlaczego, być może gdzieś wysoko zdecydowano, że już można i stąd ten nagły wysyp skandalistów piszących „otwarcie” o Żydach i ich podłych postępkach. Przeczytałem wczoraj, że ksiądz Chrostowski broni książki Lisickiego pod tytułem „Kto zabił Jezusa”, bo Lisicki napisał tam, że to Żydzi są za tę śmierć odpowiedzialni. To jest tak fantastyczna wiadomość, że aż zamarłem. Dokładnie bowiem pamiętam, że książka Lisickiego miała debiut na wiosennych Targach Wydawców Katolickich. Czekałem na jakiś odzew medialny po tej publikacji, ale być może nie byłem w tym czekaniu zbyt uważny, bo nie pamiętam by ktoś się oburzał zawartymi w niej treściami. Żadna GW, ani TOK FM, ani nic innego nie zająknęło się na temat skandalizujących treści zawartych w pracy „Kto zabił Jezusa”. I nagle czytam, że książki broni nie byle kto, bo ksiądz Chrostowski. Czyni to zaś dlatego, że Lisicki napisał tam coś na Żydów. Może ja mam jakieś przebrzmiałe wyobrażenia o sytuacji wokół, ale według jeszcze wiosną obowiązujących standardów, gdyby Lisicki rzeczywiście zrobił coś takiego GW trąbiłaby o tym od wiosny, a w salonie24 pojawiłaby się seria kontrowersyjnych tekstów broniących redaktora naczelnego „Do rzeczy” lub go atakujących. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Pojawiają się więc w mojej głowie pytania następujące: czy ksiądz Chrostowski wie w istocie co jest w książce Lisickiego? Czy może dostał tylko fragment do przeczytania i do niego się ustosunkował? Czy GW rzeczywiście atakowała Lisickiego, a jeśli tak to czyim piórem? Moim zdaniem bowiem sprawa wygląda tak, że Lisicki rzeczywiście mógł sobie na wiosnę zaplanować jakiś sprzedażowy skandal, ale okazało się, że wszyscy mają go w nosie i po pół roku, za pomocą jakichś swoich kontaktów postanowił podnieść sobie sprzedaż księdzem Chrostowskim. No, ale nawet to nie pomogło, bo jedynym miejscem, gdzie mógłby to zrobić jest blogosfera. Tutaj jednak nikt poza mną nie zająknął się nawet na temat książki Lisickiego i bohaterskiej jej obrony, w którą zaangażował się znany i ceniony kapłan.
Sport zwany skandalizowaniem przypomina bieganie brudnych dzieci po okólniku, w jakimś przedwojennym miasteczku na wschodzie Polski. Takim jak Dęblin, albo Łuków, albo Lubartów. Może być też Mińsk Mazowiecki. Jest tam wszystko, jakiś zakamuflowany burdelik, tania jatka, bójka w bramie toczona na noże, ale bez rannych i okaleczonych, znudzony pan policjant i kilka sklepów z tandetą. Autorzy zaś którzy w sporcie tym chcą osiągnąć mistrzostwo usiłują opowiedzieć nam szeptem o tym, co wszyscy już dawno wiedzą i dawno zauważyli i w normalnych rozmowach mówią o tym głośno, tak głośno jak choćby Grzegorz Braun na swoich spotkaniach.
Na koniec pointa i klamra spinająca czasy nowe i dawniejsze. Powróciliśmy niespodziewanie do początku, niespodziewanie dla mnie samego przyznam. Oto od jakiegoś czasu w sieci pojawiają się recenzje skandalizującej mocno książki blogera o nicku Matka Kurka. Napisał on książkę pod tytułem, a jakże, „Berek”. Na okładce nie ma jednak gołego Jezusa, ale dwoje dzieci, z których jedno przystrojone jest w dziwny uniform i ma opaskę na ramieniu. W dłoni zaś dzierży policyjną pałkę. Na opasce wymalowane są nieznane mi symbole, a jej posiadacz trzyma swojego, stojącego doń tyłem kolegę za kołnierz. Sytuacja ta ma sugerować policyjną opresję, a z treści dowiedzieć się możemy, że chodzi w tej książce o skomplikowane relacje polsko-żydowskie. No i Wilegucki zdaniem recenzentów rozprawia się z tymi relacjami w sposób bezwzględny, szyderczy i bardzo inteligentny. Ja, przyznam otwarcie, odkąd dawno, dawno temu przeczytałem w GW, że Jan Maria Rokita jest piekielnie inteligentny, staram się w ogóle nie używać tego słowa, a o tym by obdarzać nim bliźnich piszących książki nie może być nawet mowy. To jest po prostu w naszym języku już od dawna mocno zawoalowana i niszcząca obelga, czego z niezrozumiałych przyczyn wiele osób nie rozpoznało. No szkoda....
Ja nie mam zamiaru czytać książki Wielkguckiego, bo to co napisał o niej Budyń w niepoprawnych wystarczająco mnie od niej odstręczyło. Mamy tam bohatera nazwiskiem Szulc, który jako dziecko został cudem uratowany z holocaustu. Pomogli mu Polacy, a on potem wstąpił do UB i tak dalej i tak dalej. Recenzenci zachwycają się językiem tej powieści, ale żaden nie dał nam próbki tego języka. Na stronie księgarni Multibook możemy przeczytać, że język jest surowy i archaiczny, Budyń zaś pisze, że nie, że każda część książki pisania jest innym językiem i to jest fantastyczne. Możliwe, sprzedaży jednak nie zrobi, bo jedynym miejsce gdzie ludzie mogliby okazać zainteresowanie tej książce jest blogosfera. Tu zaś poza Budyniem, który niestety nie wyłapuje wszystkich kontekstów, nawet po przeczytaniu „Berka II” , nikt się tą książką nie interesuje. Pisze nam na koniec Budyń, że Wielgucki umieścił w swojej książce postać komunistycznego pisarza, który nosi nazwisko Maciejewski. Informuje nas o tym Budyń tak samo jak wszyscy ci domorośli skandaliści z okólnika – szeptem. Pisze tak:
Jedno mnie tylko zastanawia. Nazwiska w książce nie sprawiają wrażenia przydzielonych bohaterom przypadkowo. Czy więc nazwanie największego komunistycznego pisarza Maciejewskim (zresztą, ta postać, w książce marginalna, wydaje się zlepiona z bardzo wielu sprzedajnych, PRL-owskich pisarzy), to drobna złośliwość wobec innego piszącego książki blogera, czy tylko niezamierzona zbieżność?

Ja nie wiem, że oni wszyscy muszą się tak ze sobą pieścić. Chłopaki, mnie i tak nie zaszkodzicie, a blogerzy i tak tego nie kupią. Możecie więc napisać wprost – Maciejewski, ta świnia z książki Wilguckiego jest całkiem podobny do coryllusa! Naprawdę! I ja się nie obrażę. Gdybym kiedyś oszalał i chciał napisać prowokacyjną powieść pod tytułem „Berek III” o przygodach blogera Matki Kurki, nadał bym tej książce tytuł inny. Wcale nie „Berek”, bo ja uważam, że to jest tytuł słaby. Nazwałbym tę książkę „Matka kur...a”, albo „Matka kur...y” w ostateczności, a na okładce dałbym zdjęcie Wielguckiego i poczekałbym co się stanie. Śpij pan jednak spokojnie panie Piotrku, nic takiego się nie stanie. Biegajcie sobie dalej wszyscy po okólniku i zaglądajcie do bram, mówcie szeptem i odkrywajcie te swoje tajemnice za pięć groszy.
Jeśli ktoś pamięta jeszcze książki Marka Hłaski, na które dziś jest szlaban, bynajmniej nie dlatego, że Sonia Ziemand zdecydowała się nie zarabiać na twórczości zmarłego męża, znajdzie w nich z łatwością dwa bliźniaczo podobne fragmenty. Otóż opisuje Hłasko swoje pobyty w domach wariatów w Niemczech i w Izraelu. Uważał on, że człowiek bez przyszłości i celu w życiu, żeby się odeżreć powinien koniecznie udawać wariata i dawał na to dwa proste przepisy. W Niemczech należało opowiadać o traumie związanej z pobiciem przez Niemców i widokiem egzekucji dokonywanej przez przystojnego blondyna w mundurze SS, a w Izraelu trzeba było lekarzom opowiadać o ubeckich piwnicach, przestrzelonych czaszkach i innych okropnościach dokonywanych przez śledczych z haczykowatymi nosami i włosami niczym skrzydło kruka. Lekarze w Niemczech i Izraelu reagowali na te opowieści ze zrozumieniem, przyjmowali biednego Polaka pod swój dach i pozwalali mu leżeć w wariatkowie ile chciał i jeszcze dawali witaminy do jedzenia. Książki Hłaski wydawane były jeszcze w latach osiemdziesiątych, a pewnie i dzisiaj je ktoś wznawia. Spróbujecie odnaleźć te fragmenty. Może jeszcze tam są. O ile pamiętam nikt się nie oburzał na to, że jest tam fragment mówiący wprost o żydowskich śledczych z komunistycznego aparatu bezpieczeństwa, którzy służą Polakowi za pretekst do leniuchowania na szpitalnym łóżku.

Jadę dziś na groby, książki są na stronie www.coryllus.pl, a 17 listopada będę miał spotkanie w Lublinie, szczegóły wkrótce. 21 zaś listopada będę z Braunem w Poznaniu.

Brak głosów

Komentarze

... to jednak tym razem lekka przesada.
Facet i tak cierpi, bo wspina się, wspina, nadyma, nadyma i... nic.
Ciągle nic.
Mnie te jego homeryckie boje z konkurencją nawet bawią.
Taka niezdrowa ciekawość, co biedak jeszcze wymyśli, jak przy czytaniu FYM-a:):):)
PS
"Dyszki jednak" też nie dam.
Widzę, że ktoś litościwy jednak się znalazł.
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"

Vote up!
0
Vote down!
0

------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"

#388252

a cała ta pisanina, by stać się stojakiem reklamowym dla jednego zdania:

"...książki są na stronie www.coryllus.pl, a 17 listopada będę miał spotkanie w Lublinie, szczegóły wkrótce. 21 zaś listopada będę z Braunem w Poznaniu."

"1" to i tak sporo...
...............................................
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a Magyart Ps.33,5

Vote up!
0
Vote down!
0

...............................................
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a Magyart Ps.33,5

#388343

No i do tego ci wszyscy, którym się udało, to gnoje paskudne...

Pozdrawiam,

Vote up!
0
Vote down!
0
#388345

... których... nie przeczytał.
Na podstawie tych, które przeczytał (najczęściej wydanych w PRL-u i sprzedawanych dziś na wagę - znów oszczędność!) tworzy swoje "baśnie".
Znów wygrywa, bo polemika z jednym choćby rozdziałem (samo prostowanie bzdur i nieścisłości) musiałoby mieć wymiary... książki.
Nie ma to jak determinacja i pomysł na karierę!:):):)
Szkoda, że nieskuteczny.
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"

Vote up!
0
Vote down!
0

------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"

#388353