Wipler: O budowaniu republiki uwag kilka – Janowi Rokicie do sztambucha

Obrazek użytkownika Rzeczy Wspólne
Kraj

Zamiast enumeratywnie wymieniać kolejne struktury i grupy rządzące Polską, roztropniej będzie wskazać mechanizmy, dzięki którym one to robią. Podstawą realnej władzy nad konkretnymi obszarami życia są: monopol na powszechnie odbierane podatnikowi pieniądze i jednostkowo przyznawane przywileje, zwłaszcza zwalniające z wypełniania powszechnych z założenia obowiązków.

Przed laty, przymierzając się do fotelu premiera w oczekiwanym przez wielu gabinecie PiS-PO, Jan Rokita przekonywająco opowiadał o tym, jak bardzo Polacy potrzebują być dobrze rządzeni. Odmieniając przez wszystkie przypadki niezwykle celne – i do dziś oczekujące na realizację – hasło o „uwolnieniu energii Polaków”, słusznie wykazywał, że aby wyrwać obywateli z pęt biurokracji, nadregulacji i fiskalizacji, potrzebujemy takich rządzących, którzy gotowi będą realnie, podmiotowo sprawować władzę. Uprawiać politykę rozumianą – zgodnie z jej klasyczną definicją – jako roztropną troskę o dobro wspólne.

W świetle tych diagnoz Rokity sprzed kilku lat lektura otwierającego ten numer „Rzeczy Wspólnych” eseju „O paradoksie władzy w czasach pryncypatu” jego autorstwa pozostawia pewien niedosyt. Z jednej strony, erudycyjny tekst niedoszłego „premiera z Krakowa” jest ciekawą analizą technologii quasi-władzy (auctoritas) Donalda Tuska. Dla odpowiedzi na pytanie o to, kto naprawdę rządzi dziś Polską, znacznie istotniejsze są zarazem błyskotliwe obserwacje Rokity dotyczące rozproszenia i odpolitycznienia władzy realnej (potestas).

Z drugiej jednak strony, autor nie postawił sobie pytań, które trzeba wciąż zadawać, by móc w końcu do realnego przełomu doprowadzić: co musi się stać, by nieprawi dzierżyciele tę władzę utracili? Jak w przyszłości nadać jej prawdziwie republikański charakter? Wydaje się, że pominięcie tych kwestii spowodowało też zbyt daleko idące i niesprawiedliwe uproszczenia dotyczące Prawa i Sprawiedliwości.

Problem systemowy, nie personalny
Bardzo trafna jest przedstawiona przez Rokitę analiza koncentracji władzy zwierzchniej w rękach Tuska, począwszy od eliminacji wszelkich podmiotowych postaci z własnego otoczenia. Trudno się też nie zgodzić z diagnozą dotyczącą mechanizmów utrzymywania władzy za pomocą PR-owych sztuczek powiązanych z fiksacją na punkcie personalnych rozgrywek, słusznie przez Rokitę krytykowanych.

Już jednak opisywana przez niego „depolityzacja sfery rządzenia kierującej się racjonalnością nie ściśle polityczną, ale ekonomiczno-rządową” nie jest wyłącznie ani nawet przede wszystkim „logicznym następstwem koncentracji w ręku sternika władzy”, jak to autor przedstawia. Jest skutkiem rozwiązań systemowych, wprowadzanych w Polsce przez dwie dekady (zresztą z udziałem i przy wsparciu Rokity). Centralizacja finansowanych z budżetu partii politycznych czy szerzej – sposób oficjalnego finansowania polityki, rosnąca rola w jej uprawianiu mediów elektronicznych, ordynacja wyborcza – to tylko niektóre z powodów silnej władzy Tuska nad PO. W efekcie tych mechanizmów i regulacji polski system partyjny stał się kartelem, a przy rosnących barierach wejścia na ten „rynek” nowych podmiotów system się „domknął”. I jak na każdym zamkniętym rynku, na braku konkurencji cierpi jakość – m.in. debaty wewnątrzpartyjnej i parlamentarnej. Jednak przede wszystkim poważne koszty takiego stanu rzeczy ponosi ogół obywateli.

W tym zamkniętym systemie stworzono dodatkowo opcję preferencyjną dla większości parlamentarnej i mechanizmy dyskryminacji opozycji. Regulamin Sejmu pozwala „mrozić” projekty uchwał i ustaw opozycji, a także obywatelskie projekty ustawodawcze. Premier i ministrowie nie mają obowiązku odpowiadania na pytania posłów i faktycznie prawie nigdy tego nie robią, a gdy już się zdecydują, mogą wystąpić w każdym momencie, praktycznie bez limitu czasowego. Tymczasem poseł opozycji może do tych mów i oświadczeń ustosunkować się jedynie, jeśli został zaatakowany z imienia i nazwiska, i ma na to całą... minutę. Jakość odpowiedzi na interpelacje poselskie jest żenująca.

Pojedynczy posłowie są zależni od liderów partyjnych nie tylko w okresach „wyborczych”, gdy decyduje się o miejscach na listach i – co nie mniej ważne – od funduszy, które dany kandydat może wydać na kampanię. Parlamentarzysta posiadający budżet na biuro w wysokości dwunastu tysięcy zł miesięcznie nie jest w stanie prowadzić w oparciu o takie zasoby podmiotowej polityki: przygotowywać kampanii społecznych, zamawiać profesjonalnych analiz prawnych (dotyczących chociażby spraw, którymi zajmuje się w swoich komisjach sejmowych), budować zaplecza merytorycznego. Jeśli chce mieć możliwość jakiegokolwiek istotnego działania, musi uzyskać dla niego wsparcie władz swojego klubu parlamentarnego lub partii, które – przynajmniej teoretycznie – dysponują niezbędnymi do tego środkami.

Nie jest to jednak kwestią cech osobistych liderów polskich partii czy ich ambicji, ale wynika z rozwiązań instytucjonalnych wprowadzanych przez dwie dekady. Po prostu: ugrupowania polityczne stały się w istocie korporacjami i tak jak one muszą zmagać się z problemami zarządczymi, kłopotami z przepływem informacji, prezentować na zewnątrz spójny wizerunek i przekaz, mimo często ostrych różnic zdań wewnątrz organizacji. Rokita krytykuje to, że partie stały się „maszynkami do głosowania” swoich liderów, będąc jednocześnie jednym z najwybitniejszych polityków III RP, a więc osobą, która miała poważny wkład w kształtowanie takiego otoczenia instytucjonalnego dla prowadzenia polityki w Polsce. Podnoszony przez niego upadek znaczenia parlamentu to zatem nie paradoks, ale konsekwencja powyższego.

Rozproszenie władzy i jej odpolitycznienie, przejawiające się tym, że w coraz większej liczbie spraw decydują urzędnicy, a nie politycy, również wynika z uwarunkowań instytucjonalnych wytworzonych przez polityków, często przy entuzjazmie lub w najlepszym razie przeważającej bierności opinii publicznej. „Najlepsi” z polskich „sług publicznych” również są korporacją: działają w ramach specyficznych regulacji dotyczących funkcjonowania służby cywilnej, korpusu dyplomatycznego etc. Politycy mają duże problemy z doborem na stanowiska urzędnicze współpracowników spełniających jednocześnie odpowiednie wymogi faktyczne i godnych zaufania, a także... posiadających odpowiednie uprawnienia „formalne”. Co ciekawe, ranga i rola szefów różnych „agencji” czy dyrektorów departamentów ma odzwierciedlenie również w ich wynagrodzeniach, często kilkukrotnie wyższych niż uposażenia ich „politycznych” zwierzchników, czyli wiceministrów i ministrów.

Organizacyjny i instytucjonalny niedorozwój centrum władzy, o którym pisze Rokita, ma wiele wymiarów. Nie wziął się jednak znikąd – odpowiadają zań politycy, którym zabrakło wiedzy, wizji, siły i poparcia społecznego, by odważnie wyprowadzić Polskę z komunizmu, a później – postkomunizmu.

Rządy grup interesów
Zabierając jako polityk głos wśród znakomitych publicystów, analityków i ekspertów poszukujących w niniejszym tomie rzeczywistych podmiotów władzy, postaram się krótko odpowiedzieć na pytanie o to, kto rządzi Polską, w sposób pozwalający – czego w eseju Rokity nie znajdziemy – także na wypracowanie skutecznego remedium.

Odpowiedź najprostsza, wręcz banalna, jest taka, że Rzeczpospolitą rządzą ci, którzy z takiego a nie innego kształtu jej praw i instytucji czerpią dziś korzyści. Problemy pojawiają się jednak, kiedy zaczynamy ustalać katalog beneficjentów obecnego systemu. Zgadzam się bowiem z diagnozą Rokity o braku dobrze zorganizowanego zarządczego centrum i wynikającą z tego daleko idącą dekoncentracją, depolityzacją potestas. Mamy więc do czynienia z władzą w znacznym stopniu niewidoczną, coraz bardziej rozproszoną, ale przez coraz dalej idącą reglamentację wszelkich dziedzin życia społecznego wszechobecną. Nawiązując do Michela Foucaulta, można powiedzieć, że władza w Polsce przyjmuje postać władzy kapilarnej, której centrum czy źródło trudno wskazać.

Olbrzymia nadprodukcja przepisów stanowi podstawę władzy nieustannie rozrastającego się aparatu biurokratycznego, specjalizującego się niczym egipscy kapłani w jego twórczym stosowaniu i interpretowaniu. Na poziomie relacji między obywatelem a urzędnikiem ten nadmiar przepisów regulujących wszelkie obszary życia społecznego przekłada się na sytuacje, w których urzędnicy mogą te stosunki kształtować praktycznie dowolnie. A wszystko to dzieje się w otoczeniu niesprawnych sądów, zwłaszcza administracyjnych, dzięki czemu urzędnicy mogą w konkretnych przypadku – i to zawsze na gruncie obowiązujących przepisów – podjąć decyzję dla obywatela pozytywną albo negatywną, mogą zdecydować w sposób czysto arbitralny albo w nieskończoność odkładać podjęcie jakiejkolwiek decyzji. W ten sposób w wyniku inflacji prawa obywatele w coraz większym stopniu pozostają na łasce urzędników.

Pełny katalog aktualnych władców Polski można sporządzić, przyglądając się wnikliwie transferom środków publicznych i uzyskanym przywilejom. Aby zrobić to rzetelnie i kompletnie, potrzebujemy żmudnej pracy ośrodków badawczych, takich jak Fundacja Republikańska. Rokita wymienia tu „towarzystwo” ekspertów-lobbystów, którymi oplecione są poszczególne resorty. Innym tego typu „towarzystwem” są choćby samorządy zawodowe i komisje egzaminacyjne strzegące dostępu do rosnącej liczby zawodów reglamentowanych. Poza tym, posługując się może wyświechtanymi, ale bliskimi każdemu obywatelowi przykładami, możemy się zastanawiać, kto decyduje o wysokości naszej emerytury, obowiązkowych szczepieniach dla naszych dzieci albo jakości kształcenia na uniwersytetach. Ale przecież Otwarte Fundusze Emerytalne, koncerny farmaceutyczne czy postkomunistyczne kadry akademików więcej – mogłoby się wydawać – różni, niż łączy.

Zarazem jednak wszystkie te grupy interesów spaja ten sam mechanizm – decydujący o problemach III RP z rządnością – oparty na arbitralnie nadanym monopolu na wydawanie pieniędzy obywateli – bez względu na to, czy transferowane są za pośrednictwem podatków i innych danin, czy na zasadzie przymusu kierowane do wąskiej grupy beneficjentów. Analogicznie trudno z zaskoczeniem przyglądać się strukturze kapitału w Polsce i utyskiwać na jej nienarodowy charakter, mając świadomość, iż konstrukcja systemu podatkowego pozwala największym z podmiotów życia gospodarczego pozostawać poza istotnymi, a często wręcz jakimikolwiek zobowiązaniami wobec państwa.

Zamiast więc enumeratywnie wymieniać kolejne struktury i grupy rządzące Polską, roztropniej będzie jednak nazwać mechanizmy, dzięki którym one to robią. Podstawą realnej władzy nad konkretnymi obszarami życia w Polsce są monopol na powszechnie odbierane podatnikowi pieniądze i jednostkowo przyznawane przywileje, zwłaszcza zwalniające z wypełniania powszechnych z założenia obowiązków.

Szukając remedium
Aby ten stan rzeczy zmienić, nie wystarczy postulowane dawniej przez Rokitę „szarpnięcie cuglami”. Owszem, rozpoznanie kryzysu polityki i państwa oraz wytworzenie odpowiadającej nań doktryny państwowej – to niezbędny pierwszy krok. Jednak każda poważniejsza zmiana instytucjonalna wywoływać będzie radykalny opór silnie zakorzenionych w systemie (w tym w mediach) grup interesów, które skolonizowały polskie państwo i którym zależy na utrzymaniu status quo. Dlatego budowa rządnego państwa nie może się obyć bez świadomej potrzeby jego istnienia opinii publicznej. Bez wystarczająco gęstej tkanki obywatelskich instytucji: stowarzyszeń, fundacji, think-tanków, watchdogów, periodyków, portali i – last but not least – telewizji, rozumiejących główne wyzwania stojące przed Polską i wymuszających na politykach ich realizację. Bez obudzenia Polaków z konsumpcyjnego letargu i ukierunkowania ich energii na budowanie państwa nie przełamiemy obecnego – ale przecież bardzo dla III RP charakterystycznego – impasu i fatalności czasów opisywanego przez Rokitę „pryncypatu”, rządów zarazem przerażająco nieudolnych i coraz przykrzejszych w swojej arbitralności.

W tym kontekście istotne jest też właściwe rozumienie niedawnej historii. W tym aspekcie Rokita przeciwstawia obserwacje dotyczące odpolitycznienia władzy pewnej idealizacji polskiej sceny politycznej z okresu przed 2007 r. Tej ostatniej przypisał wręcz cechy republikańskiego modelu stosunków politycznych. Gdybyśmy jednak nawet z najszlachetniejszymi intencjami poszukiwali w tamtej scenie politycznej elementów republikanizmu, to w najlepszym razie byłby to republikanizm bardzo powierzchowny, czysto formalny.

Cóż bowiem z tego, że na scenie politycznej było wiele barwnych postaci „wiodących spory prawdziwie wielkie na przemian z groteskowymi”, jeżeli ich debaty nie miały przełożenia na kluczowe dla państwa polskiego reformy? Lista zaniechań jest długa. Wystarczy wspomnieć, że w okresie dwudziestu lat po przełomie roku 1989 nie rozliczono się z dziedzictwem komunizmu (brak lustracji czy reprywatyzacji), wprowadzono chory, nieprawdopodobnie skomplikowany system podatkowy, narzucono obywatelom niesprawiedliwy, antynatalistyczny system emerytalny, przerzucający koszty na przyszłe pokolenia, rozbudowano aparat urzędniczy i wprowadzono tak daleko idącą reglamentację działalności gospodarczej, że wypchnęła ona setki tysięcy przedsiębiorczych Polaków na emigrację.

PiS i PO – zasadnicza różnica
Nie można zapominać, że również z powyższych powodów pojawił się postulat radykalnej rekonstrukcji systemu politycznego, zawarty w haśle budowy IV Rzeczypospolitej. W związku z powyższym nieuprawnione jest porównanie PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego do PO i jej aktualnego sternika.

Choć w zarzutach Rokity wobec Kaczyńskiego wiele jest złośliwości, muszę mu jednak przyznać rację w jednym: jego diagnoza stwierdzająca, że zarówno PO, jak i PiS są partiami nowego typu, jest prawdziwa. Obie te formacje odpowiedziały sobie w podobny sposób na pytanie o to, kto rządzi Polską, i zrozumiały, że w przeregulowanej, rozbuchanej urzędniczo i pobierającej ogromne podatki III RP rządzą ci, którzy potrafią korzystać z jej patologii. Tym te dwie partie się jednak różnią, że macierzysta formacja Rokity zaakceptowała ten stan rzeczy, wplątując w struktury beneficjentów swoich ludzi, współuczestnicząc w pasożytniczym procederze. Natomiast PiS do zmiany tego systemu konsekwentnie dąży.

Rokita pisze, że zarówno Tusk, jak i Kaczyński są pasjonatami gry personalnej, a nie trudnej sztuki rządzenia państwem. Również to stwierdzenie jest dla lidera PiS-u niesprawiedliwe. Aby takie porównanie obu liderów rzetelnie przeprowadzić, trzeba by bowiem zestawić okres rządów trudnej koalicji PiS-u z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin, na której czele stał Kaczyński, i rządów koalicji PO-PSL pod przywództwem Tuska. Praktyka dwóch lat trudnych, koalicyjnych rządów pokazała, że nawet w niesprzyjających okolicznościach zrobić można bardzo wiele: obniżyć podatki, zadbać przynajmniej w minimalny sposób o interes rodzin, zlikwidować najbardziej patologiczną instytucję współuczestniczącą we wszystkich opisanych wymiarach pasożytnictwa (WSI) i stworzyć nowe instytucje stojące na straży porządku życia publicznego (CBA).

Rokita twierdzi, że wyeliminowana została z polskiej polityki deliberacja o realiach. Wydaje się, że myli tu jednak poziom dyskursu medialnego, który rzeczywiście sprowadza politykę do „nieznośnej ewokacji stanów emocjonalnych”, z wciąż przecież funkcjonującą realną sceną polityczną, gdzie nadal pojawiają się konkretne propozycje daleko idących reform. Przyjrzyjmy się choćby kilku propozycjom PiS-u zgłoszonych w bieżącej kadencji Sejmu. Uznając wagę zagrożenia demograficznego, zaproponowaliśmy pakiet reform w zakresie polityki prorodzinnej „Teraz Rodzina”. Dostrzegając głębokie wady obecnego systemu podatkowego zaproponowaliśmy powołanie instytucji Rzecznika Praw Podatnika i likwidację podatku PIT. Wreszcie w zakresie ubezpieczeń społecznych proponujemy danie Polakom wyboru między OFE a ZUS-em, który to wybór prawdopodobnie spowodowałby odrzucenie reformy emerytalnej AWS, dającej olbrzymie zyski instytucjom pasożytującym na oszczędnościach Polaków.

Choć daleki jestem od idealizowania polskich partii politycznych (w tym własnej), jestem jednocześnie przekonany, że w dzisiejszym parlamencie to właśnie klub PiS-u jest w największym stopniu złożony z ludzi, którzy rozumieją potrzebę ciężkiej merytorycznej pracy. Tylko taka postawa oznacza realne przygotowywanie do rządzenia. W tej kadencji klub zasiliła rzesza świetnych specjalistów z różnych dziedzin: prawników, ekonomistów, profesorów akademickich czy doświadczonych samorządowców. Dyskusje przeprowadzane w takim gronie wewnątrz klubu, mają ogromną wartość. Niestety umyka to mediom głównego nurtu, gdyż tematy, takie jak alternatywne propozycje rozwiązania kryzysu systemu emerytalnego czy radykalna reforma podatków w Polsce, okazują się dla dziennikarzy tego nurtu niemedialne.

Mediant mediantowi nierówny
Na koniec chcę wspomnieć o groteskowej wręcz przesadzie, w którą popada Rokita, pisząc o analogicznym jakoby do Tuskowego „salonie wybitnych mediantów”, jakim rzekomo dysponuje Jarosław Kaczyński. Autor porównuje osoby Wajdy-Michnika-Wojewódzkiego do trójki Rymkiewicz-Rydzyk-Pospieszalski. Zastanówmy się przez chwilę nad tym porównaniem. Oto reżysera-pupilka słusznie minionego systemu, który jak śpiewał Jacek Kaczmarski, „chciałby spocząć na Père-Lachaise” i który niedawno był w awangardzie wściekłych krytyków zmarłego tragicznie prezydenta, autor zrównuje z wybitnym poetą Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, wyśmiewanym przez media mainstreamowe z powodu wiersza, którym tegoż zmarłego prezydenta uczcił. Z kolei zasłużonego dysydenta, który stanął na czele pierwszego niekomunistycznego dziennika, a następnie przez kolejnych dwadzieścia lat całkowicie roztrwonił swoje dziedzictwo, „wybaczając w imieniu tych, których zdradzono o świcie”, zestawia Rokita z kontrowersyjnym może, ale zasłużonym kaznodzieją dostarczającym pociechy milionom radiosłuchaczy i kształcącym młodzież w duchu Pisma Świętego. Wreszcie, medianta-pajaca lubującego się w chamskich i rasistowskich żartach postawił były polityk z Krakowa w jednym szeregu z zaangażowanym muzykiem i publicystą konsekwentnie promującym ideę, iż „warto rozmawiać”. Takie to porównanie.

Abstrahując od wymienionych postaci, warto może zauważyć, że porównanie to jest oderwane od zasadniczych realiów polskiej debaty publicznej. Nie wytrzymuje bowiem elementarnej analizy zestawienie mediantów Tuska, reprezentujących dominujący i dysponujący miliardowymi budżetami establishment medialny, słusznie nazwany przez Piotra Zarembę „przemysłem pogardy”, z rzekomymi mediantami Kaczyńskiego, symbolizującymi nieporównanie słabszy, tak naprawdę dopiero rodzący się „drugi obieg” polskiej debaty publicznej. Poczekajmy, aż „drugi obieg” stanie się pierwszym (oby jak najszybciej!), i wtedy zobaczymy, czy będzie równie niebezpiecznie pobudzał „złe ludowe emocje”. Jak na razie mówić możemy raczej o próbach obrony przed wielokrotnie liczniejszym – i lepiej uzbrojonym – przeciwnikiem.

Zadanie na wiele lat
Budowa podmiotowego państwa nieprzypadkowo nie udała się po 1989 r. nikomu. Słabość opinii publicznej, siła pasożytniczych grup interesów, ogrom wyzwań wewnętrznych i zewnętrznych – to główne czynniki trwałości postkomunistycznego status quo. Stąd jego zmiana nie ma szansy dokonać się przy okazji jednygo czy nawet serii politycznych wstrząsów, choć należyte się do ich wykorzystania przygotowanie trudno przecenić. Musimy się nastawić na wytrwałą, obliczoną na lata pracę u podstaw. Tylko świadomy naród polityczny podoła bowiem zadaniu budowy prawdziwej republiki.

Przemysław Wipler (ur. 1978), poseł na Sejm, polityk Prawa i Sprawiedliwości. Fundator i w latach 2009–2011 prezes Fundacji Republikańskiej. Pracował na kierowniczych stanowiskach w administracji państwowej (zbudował od podstaw i kierował Departamentem ds. Dywersyfikacji w Ministerstwie Gospodarki), w międzynarodowych firmach doradczych (Deloitte, Ernst & Young) i organizacjach pozarządowych (Centrum im. Adama Smitha). Mąż i ojciec czwórki dzieci.

Brak głosów

Komentarze

głosowałem na Pana w moim okręgu wyborczym, bo wiedziałem, kim Pan jest, dzięki audycjom porannym Radia Wnet, w których Pan występował. Oddałem głos świadomie i jestem szczęśliwy, że się Pan dostał do Sejmu. Jestem dumny z Pana działalności. Życzę Panu szczerze dojścia do wysokich godności w naszym państwie. W takich, jak Pan pokładam nadzieję.

Kłaniam się nisko. 

Vote up!
0
Vote down!
0
#278739

A tymczasem Jan Maria Lufthansa Rokita to zasadniczo gasnąca gwiazda.
Żeby nie powiedzieć - czarny karzeł, czyli hipotetyczna gwiazda zdegenerowana.

To jest polityk, którego nazwisko powinno się poprzedzać skrótem r.i.p.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart

Vote up!
0
Vote down!
0

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart

#278864