Parytety

Obrazek użytkownika kataryna
Kraj

Jeśli Partia Kobiet jeszcze istnieje, to właśnie ona powinna się najbardziej obawiać planów wprowadzenia obowiązkowego parytetu na partyjnych listach wyborczych. O ile bowiem PO, PiS czy SLD nie będą miały problemu ze znalezieniem figurantek gotowych dać się dla picu wpisać na listy wyborcze aby uczynić zadość biurokratycznym wymogom, o tyle jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że Partii Kobiet uda się znaleźć mężczyzn chętnych do zapełnienia obowiązkowego co drugiego miejsca na liście partii kobiecej już z nazwy. I w ten oto sposób Kongres Kobiet Polskich chcąc zwiększyć udział kobiet w polityce niechcący zamorduje jedyną w pełni kobiecą inicjatywę polityczną. Tak to jest z uszczęśliwianiem innych na siłę.

Nawiasem mówiąc wyborcze wyniki Partii Kobiet, a także niewielki procent wyborczych głosów jaki zbierają niedoreprezentowane na listach wyborczych kobiety startujące z list innych partii, są dużo bardziej wiarygodną informacją na temat naszego stosunku do kobiet w polityce, niż jakikolwiek sondaż. Jeśli nie głosujemy na kobiety nawet wiedząc, że te, które mamy do wyboru na liście wyborczej, znalazły się tam naprawdę z własnej i partyjnych kolegów woli, to jaka jest szansa, że to się zmieni jeśli tych kobiet będziemy mieć co prawda do wyboru więcej, ale za to przy każdej z nich zasadne wątpliwości czy jest tam na poważnie czy tylko dlatego, że trzeba było spełnić ustawowe wymogi i kandydujący z tej samej partii szwagier ją uprosił, żeby się dała wpisać? Po wprowadzeniu parytetów zagłosowanie na kobietę będzie się wiązało z dużym ryzykiem, że się głosuje na figurantkę. A kobieta, której jakaś partia zaproponuje kandydowanie nigdy nie będzie mieć pewności czy to dowód uznania dla jej osiągnięć i aspiracji, czy tylko upokarzające zaproszenie do robienia za "parytetówkę". Żeby partii listę zarejestrowali albo dali więcej kasy. Bo Marek Borowski już zgłosił pomysł aby - w razie gdyby obowiązkowe parytety okazały się niekonstytucyjne - nagradzać większą dotacją te partie, które z własnej woli wprowadzą parytety. To jest dopiero upokarzające, kobiety za kasę. Tymczasem w takich sprawach nie ma łatwych rozwiązań, wymuszenie łatwiejszego dostępu na listy wyborcze wcale nie musi się przełożyć na większy udział w polityce, przeciwnie, może go utrudnić.

Płeć w polityce niespecjalnie mnie obchodzi, nie widzę żadnej związanej z płcią różnicy jakościowej między Senyszyn a Palikotem czy Hojarską a Lepperem, jeśli politycy chcą zmienić zasady dopuszczania do swojej piaskownicy, niech sobie zmieniają. Ja bym tylko prosiła, żeby w swoich planach uszczęśliwiania ludzkości ograniczyli się tylko do swojego podwórka i nie próbowali wciskać parytetów w inne dziedziny życia. Bo dotychczasowe doświadczenia z parytetami nie napawają optymizmem.

Mało kto pamięta ale kilka lat temu podjęto próbę zadekretowania parytetów. W 2003 roku powstał senacki projekt ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn, który miał wprowadzić parytety nie tylko na listach wyborczych. Moim ulubionym zapisem tej ustawy był art. 7.

Udział przedstawicieli każdej płci w organie kolegialnym powoływanym albo mianowanym przez organ władzy publicznej powinien wynosić:
1) od dnia wejścia w życie ustawy do dnia 31 grudnia 2003 - co najmniej 30% składu tego organu,
2) od dnia 1 stycznia 2004 do dnia 31 grudnia 2011 - co najmniej 40% składu tego organu,
3) od dnia 1 stycznia 2012 - co najmniej 50% składu tego organu.

Nietrudno zauważyć, że gdyby się wtedy udało przepchnąć tę ustawę, mielibyśmy dzisiaj ogromne problemy (a przy okazji duży ubaw) z jej realizacją, wymóg minimum 40-procentowego udziału każdej płci w organie jest przecież matematycznie nie do spełnienia w organie trzyosobowym (a pewnie nie tylko) podobnie zresztą jak wymóg minimum 50-procentowego udziału w każdym organie nieparzystym. Ale takimi drobiazgami jak sensowność czy wręcz wykonalność przyjętych rozwiązań nikt sobie nie zawracał głowy, ustawa przeszła przez całą ścieżkę w senacie, w takim kształcie została wysłana do konsultacji ale nikt, nawet prawnicy, nie wyłapał absurdu jaki nam szykują bojownicy o wymuszoną równość. Nie chce mi się śledzić losów ustawy w Sejmie, ale wcale bym się nie zdziwiła gdyby się okazało, że art. 7 także tam przeszedł bez przeszkód całą sejmową ścieżkę legislacyjną i gdyby ustawa nie padła, o tym, że jest nie do wdrożenia przekonalibyśmy się dopiero gdyby się okazało, że powołanie iluś tam organów zgodnie z ustawą jest po prostu niemożliwe z powodów czysto matematycznych.

Nie wiem czy wiecie, ale mieliśmy już w Polsce skuteczne próby wymuszenia parytetu. Kilka lat temu, jeden z unijnych programów mających aktywizować wieś, wprowadził jako wymóg minimum 40-procentowy udział każdej płci w zarządzie instytucji, która chciała w nim wziąć udział. Dla mojej organizacji okazało się to barierą nie do przejścia bo nasz dwuosobowy zarząd składa się wyłącznie z kobiet i żadna nie miała ochoty ustąpić miejsca mężczyźnie, żeby równości stało się zadość. Nawet doproszenie jednego mężczyzny nic by nie dało bo udział płci męskiej nadal byłby ledwie 33,33% a nie wymagane 40%, zaś doproszenie dwóch mężczyzn - nawet gdybyśmy w desperacji i to rozważali - było niemożliwe bez zmiany statutu, który ogranicza liczbę członków zarządu do trzech. Bardzo jestem ciekawa ilu uczestników tamtej edycji programu zmieniało na gwałt składy swoich zarządów, żeby uczynić zadość widzimisię zwolenników równości, ile kobiet musiało ustąpić miejsca mężczyznom w imię wyrównywania proporcji płciowych. Naprawdę tego chcemy? Co to w ogóle jest za kryterium?

Tak wyglądają parytety w praktyce i nie ma co się łudzić, że tym razem będzie inaczej. Wprowadzenie przymusowego parytetu nie rozwiąże problemu niedoreprezentacji kobiet w polityce, dopóki nie wymyśli się skutecznego sposobu wymuszenia na kobietach aby się do polityki garnęły, a na wyborcach aby na kobiety głosowali. Partyjni liderzy sobie z wymogiem parytetów poradzą, na brakujące miejsce powsadzają sąsiadki i szwagierki, a partyjna kasa na kampanię i tak pójdzie na lansowanie tego, kogo życzy sobie mieć w Sejmie pan prezes czy pan przewodniczący. Jedyny efekt będzie taki, że każda kobieta naprawdę chcąca zrobić polityczną karierę będzie musiała zaczynać od przekonania świata, że ona nie jest właśnie taką wstawioną dla picu, że naprawdę chce i potrafi. Wpychanie na siłę, pod przymusem, naprawdę upokarza wpychanego.

Brak głosów

Komentarze

dla mnie te parytety to istny cyrk na kółkach. To tak jakby na politechnikę na szereg kierunków określać centralnie wzajemne proporcje kobiet i mężczyzn, zupełnie tak jak numerus classus.

pozdrawiam

Kirker prawicowy ekstremista

Vote up!
0
Vote down!
0

Kirker prawicowy ekstremista

#25788

Skoro ma tzw mniejszość krolla, mają mieć kobity , to i ja nie jestem gorszy!
pzdr

Vote up!
0
Vote down!
0

antysalon

#25791

Nie będę tu pisał o wielu "zasługach" feministek, które zrobiły z Kobiety rzecz lub conajmniej ośmieszyły, nie mówiąc już o upokorzeniu.

"A kobieta, której jakaś partia zaproponuje kandydowanie nigdy nie
będzie mieć pewności czy to dowód uznania dla jej osiągnięć i
aspiracji, czy tylko upokarzające zaproszenie do robienia za
"parytetówkę". Żeby partii listę zarejestrowali albo dali więcej kasy.
Bo Marek Borowski już zgłosił pomysł aby - w razie gdyby obowiązkowe
parytety okazały się niekonstytucyjne - nagradzać większą dotacją te
partie, które z własnej woli wprowadzą parytety. To jest dopiero
upokarzające, kobiety za kasę."

 Muszę przyznać, że propozycja Marka Borowskiego, a raczej koncepcja z której wychodzi i p. Marek i "drogie feministki", jest znana na świecie niemalże od początku świata. A we współczesnym świecie w różnych językach różnie się nazywa. Dla przykładu w języku włoskim jest to "putana", angielskim "whore", hiszpańskim "puta" a bracia Polacy w grzecznościowej formie nazywali taką kobietę "ulicznica", ordynarna zas zaczynała się na literę  K.

____________________________________

 "Strzeżcie się Wilki, strzeżcie się przynęty..."

Vote up!
0
Vote down!
0

"...dopomóż Boże i wytrwać daj..."

#25794