Ch.XIII.,Wspomnienia Z.J.Xiężopolskiego," WRESZCIE DO EUROPY: ANGLIA"

Obrazek użytkownika Jacek K.M.
Historia

W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny światowej. Po wielokrotnych prośbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejściach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. W części XIII, wspomnień Autor opowiada o podróży oceanicznej do Anglii i o szkole i służbie w polskiej Marynarce Wojennej.

WRESZCIE DO EUROPY: ANGLIA

Rozmieszczono nas gdzie tyko było można, jak po przyjściu do siebie zauważyłem, że na statku mundurowi byli 50/50 z cywilami. Przypadła mi kabina pełna dwupiętrowych łóżek, a może prycz, z pięcioma Anglikami.

Widocznie statek służył głównie do przewożenia żołnierzy. Świadczyły o tym inicjały wycięte na poręczach i innych drewnianych częściach. Bo, któż inny czułby potrzebę zadokumentowania swojej obecności w ten sposób jak niepewny swojego losu żołnierz?

Oprócz cywili mieliśmy podobno gdzieś na dnie 300 włoskich jeńców wojennych, z tych co to się zaplątali w północnej Afryce, a może w Abisynii. Szliśmy zygzakiem, aby utrudnić cel ewentualnym japońskim łodziom podwodnym.

AFRYKA POŁUDNIOWA : CAPETOWN I OCEAN

Z daleka minęliśmy Madagaskar, przybywając wreszcie, bez żadnego godnego odnotowania wypadku, witani przez grupę umundurowanych niewiast, do Capetown, w południowej Afryce. Czym różni się to miasto od innych oglądanych podczas wędrówki? Nowoczesnym wyglądem, ilością samochodów i sklepów, w których można dostać pełną wielorakość rozmaitych przedmiotów. Miałem okazję stwierdzić to osobiście. Kupiłem jedwabną podkoszulkę. Używałem ją kilka lat. Zatrzymaliśmy się tam tylko na jeden dzień.

Za miastem widoczna była Góra Stołowa, nazwana tak, bo ma szczyt zupełnie płaski jak stół. Wyruszyliśmy w dalszą podróż w konwoju kilkunastu statków, chronionych widocznemi na horyzoncie okrętami wojennemi. Po kilku dniach zmienił się szyk i znależliśmy się w pobliżu ropowca, z którego akurat okręt wojenny czerpał paliwo. Potem obok nas szedł, jak nam mówiono, krążownik pomocniczy. Wyglądał jak zwykły statek tylko miał zamaskowane działa.

Wśród pasażerów zauważyłem osobnika inaczej umundurowanego niż my. Nosił rogatywkę z orzełkiem. Znawcy twierdzili, że to jakiś zabłąkany podchorąży polskiej Marynarki Wojennej. Był wyniosły, niedostępny, zawsze sam. Spotkałem go potem w Anglii, ale o tym wzmianka nieco póżniej. Podróż była długa, no i często nudna.

EUROPA: ANGLIA, LIVERPOOL, KIRKALDY

Cała podróż morska od Basry do Liverpool trwała około dwóch tygodni. Zatrzymujemy się w Freetown (Sierra Leone) tylko na tyle aby oddać pocztę i płyniemy dalej, docierając do Liverpool, w Szkocji. Tam przesiadamy się do pociągu, aby przejeżdzająć całą wyspę w poprzek wysiąść na stacji. Znależlismy się w czarującym miasteczku na zachód od Edinburga, o nazwie Kirkaldy, następny przejsciowy obóz.

Był koniec stycznia 1943 roku. Kilkanaście metrów od niej znależliśmy duży budynek szkolny z polskim napisem nad drzwiami „OŚRODEK”. Pomyślałem sobie, jeszcze jeden punkt selekcyjny, okazało się, że nim był. Wewnątrz kręciło się wiele osób. Zaopiekowali się nami należycie, bo my z Rosji, Syberii, łagrów, gdzie przymieraliśmy głodem. Wskazali miejsce gdzie złożyć bagaż i nas samych, pozwolili robić co się komu podobało.

POLSKI OŚRODEK

Mnie się osobiście, po zbadaniu czasowego i jak się spodziewałem krótkiego pobytu, podobało się wyjść w pole, z dala od zbiorowiska ludzi. Wszak przebywałem w nie zawsze pożądanym towarzystwie od 3 lat. Cóż zobaczyłem w tym „polu”? Małe kapryśnego kształtu pólka, oddzielone od sąsiednich żywopłotem lub kamieniami. Wszędzie asfaltowe drogi, nawet te małe.

Mijając mnie przechodnik powiedział coś z uśmiechem. Uśmiechnąłem się także nie wiedząc o co mu chodzi. A było to powitanie: „dzień dobry”, „piękna pogoda”, typowo angielskie. Doszedłem do jakiegoś osiedla i gwarnego domu. Minąłem, a nuż, ktoś coś powie a ja, ani me ani be. To był „pub” miejsce, gdzie prócz piwa, można spotkać znajomych, wspólnie pośpiewać, odprężyć się. Coś w rodzaju klubu. Instytucja ogólno brytyjska. Dosyć wrażeń jak na pierwszy dzień.

Ponownie nas karmią, poczem udajemy się na obszerną salę z krzesłami i sceną. Akurat na tejże odbywa się rozrywkowa rewia. Śpiewa pewna pani:

„Święta Maryja poratuj, jutro z Casablanki wraca mój mąż”.

Widownia wybucha śmiechem. Ona tańczy , inna osoba głosi kawały, ogólna wesołość . No, osiedle samo to Kirkaldy, to zbiór solidnych, z kamienia zbudowanych domów. Wśród nich znajduje się lodowisko, na którym ślizgają się dziewczęta w króciutkich sukieneczkach – i te inne, mniej atrakcyjne.

LATAĆ, BIEGAĆ CZY PŁYWAĆ ?

A gdzie ci spadachroniarze do których dążę? Jak na zawołanie zjawia się komisja i daje do wyboru: wojska lądowe, lotnictwo, albo marynarka wojenna. Ostrzegają przy tym podchorążych, że w razie tej ostatniej muszą zrzec się tytułu i stopni. Namyślam się i doprawdy, nie mogę się zdecydować. Znowu karabin i tornister, to mi obrzydło. Wprawdzie z uwagi na tytuł i awanse, to się zmieni, ale... To też uczyniłem, rozumowałem, że w marynarce przynajmniej nie trzeba będzie dzwigać karabinu i plecaka, a zawsze będzie miało się ciepłą strawę. Jakże się zawiodłem! Ale to inna sprawa. Większość wybiera służbę lądową. Lotnictwo odpowiada mi lepiej i na to idzie spora grupa, łącznie z Dzidziusiem. Jednak decyduję się na marynarkę, jak również Stasio i kilku szeregowych. Następnego dnia dołącza grupa innych.

LONDYN

Przewodnik – opiekun, prowadzi nas na stację i po kilku godzinach przybywamy do wielkiego miasta. Londyn – oświadcza raptem przewodnik i dodaje „King Cross” (jeśli dobrze pamiętam). Tu ładuje nas bosman (stopień marynarski, odpowiednik plutonowego) do autobusu. Wielkie niezgrabne czerwone pudło z oknami. Zapełnia się parter, dolne piętro. Ja, który nigdy się nie pcha, a ustępuje każdemu, idę na górę, będę miał lepszy widok.

Ogromny ruch kołowy i pieszych. Samochody nie trąbią. Ogromne kamienice. Oszałamiający widok. Przejeżdzamy ulicą, gdzie większość poruszających się mężczyzn ma meloniki, noszą teczki i zwinięty parasol. Bosman informuje nas, że to tradycyjny strój urzędników bankowych. Znależliśmy się na ich terenie. Zdaje mi się, że przejechaliśmy mostem. Tak, to była rzeka Tamiza. Jazda pełna wrażeń, jesteśmy nieco oszołomieni.

Opuszczamy autobus przy stacji, skąd pociągiem, jedziemy dalej. Na stacjach, gdzie stajemy, roznoszą małe fajansowe kubki herbaty, ledwo co zabielone mlekiem. Pamiętam na naszych przedwojennych stacjach, okrzyki: herbata!, czekolada! – tę ostatnią można było kupić w tabliczkach, bądż płynną.

PORT PLYMOUTH

Bodajże, po 3 czy 4 godzinach przybywamy do Plymouth, który okazuje się być ostatnią stacją naszej podróży. Trzy tygodnie dookoła Afryki i kilka godzin, tu w Wielkiej Brytanii. Trafiliśmy wreszcie do koszar Marynarki Wojennej. Następnego dnia przewieziono nas do położonego kilkanaście kilometrów poza miastem marynarki brytyjskiej, gdzie, pierwsza rzecz, przebraliśmy się podchorążowie, podoficerowie i szeregowi w jednakowe mundury marynarzy, aby pomimo wszystko odbyć dobrze znany nam już okres rekrucki.

OKRES REKRUCKI

Niezdarnie to szło naszym instruktorom, zwłaszcza jeśli chodziło o musztrę. Starali się jak mogli, często narażając się na kpiny poza plecami. Poza tą całą szopką, pobieraliśmy naukę angielskiego. Mieszkaliśmy w przyzwoitych jedno salowych domkach, wyposażonych w 30 piętrowych łóżek. Domki wyposażone były w umywalnię z 4-ma miednicami i tyluż odgrodzonemi sedesami, grzejnikiem opalanym węglem, w sali był też piecyk. Na zewnątrz każdy domek posiadał zaułek na węgiel. Po prostu luksus, jak na żołnierskie stosunki.

Urządzone to wszystko było na dłuższy pobyt. Po drugiej stronie miały obóz brytyjskie „wrenki”, odpowiednik „pestek”, tylko dla potrzeb marynarki wojennej. Tam odezwała się stara, dobrze mi znana malaria. Może było to co innego o takich samych objawach? Odczuwam je co kilka lat po dzień dzisiejszy. A więc kuracja zastrzykami i pigułkami.

ZWIEDZANIE WOJENNEGO PLYMOUTH

Po rekruckim kursie dostaliśmy jednodniowe przepustki i wszyscy wybraliśmy się do miasta, ciekawi, jak ono wygląda. Widać było wynik niemieckich nalotów. Całe ulice, zwłaszcza przyportowe miały tylko zewnętrzne ściany. Taki sam wygląd miała katedra. Południowa strona miasta miała zawieszone balony, w celu uniemożliwienia nalotów Luftwaffe na niskim pułapie. Mimo wszystko przed kinami stały ogonki chętnych , tak było przez cały czas wojny. W czasie nalotów, czekający biegli do schronów, ale widzowie nie przerywali swojej przyjemności.

Restauracje były otwarte z ograniczonem jadłospisem i obsługą złożoną z niezdolnych do służby wojskowej. Wiele artykułów, ludność cywilna mogła nabyć w ograniczonej ilości, na kupony. Anglicy to dzielny naród. Znosili znacznie gorsze warunki, bez skarg. Lecz opis tego nie jest przedmiotem moich wspomnień, dotykam tylko pewnych spraw mimochodem. A więc jedżmy dalej.

WYBIERAM SPECJALIZACJĘ

W marynarce istnieje szereg specjalności: artyleria, sygnalizacja, radio, podsłuch podwodny, obsługa maszyn itp... Przedstawiono nam możliwości do wyboru. Stasiu, absolwent liceum handlowego w Płocku, wybrał naturalnie administrację. To samo dwaj byli sierżanci podchorążowie. Nie wiem co skłoniło tych ludzi do wstąpienia do marynarki. Przecież brakował im tylko jeden awans do nominacji na podporuczników. Teraz nosili kołnierz marynarski z dwiema białemi paskami, jak zwykły majtek. Idąc dalej: ja mając od dzieciństwa skłonność do maszyn, kiedy pokręciłem się między nimi – zdecydowałem: maszynista!

Rozesłano nas na odpowiednie kursy. Moim instruktorem był stary wyga morski, chorąży M., jeśli mnie pamięć nie myli. W programie były wycieczki do „shipyardu”/ stoczni, gdzie naprawiano statki i okręty, czasem nawet polskie. Było to zjawisko rzadkie, bo mało było polskich jednostek w naszej flocie. Trzy przybyły w pierwszym dniu wojny, resztę pożyczyliśmy od Brytyjczyków na czas trwania wojny.

WOJNA NA WODZIE

Tych bardziej otrzaskanych w fachu morskim, odsyłano na okręty według zapotrzebowania. Przypadł mi niszczyciel i pozycja palacza w kotłowni. Ciężka to była służba, zwłaszcza na początku, kiedy to chorowało się na morską chorobę. Mdłości, wymioty i bóle głowy, nie upoważniały do opuszczania stanowiska. Stopniowo człowiek przyzwyczajał się. Mnie to zabrało sporo czasu, zanim nauczyłem się poruszać po ruchomym pokładzie i jeść bez zwrotu. No i te 4-godzinne wachty.

Chodziliśmy w konwojach do Ameryki i w patrolach starając się chronić podopiecznych od niemieckich okrętów podwodnych. Ścigaliśy je po wykryciu i staraliśmy się je zatopić rzucając bomby głębinowe. Takie zajęcie, w moim wypadku, trwało kilka dobrych miesięcy.

Tak więc najpierw na niszczycielu, następnie na krążowniku, konwoje, bitwy przeważnie z niemieckimi okrętami podwodnymi, zatonięcie naszego, bycie wśród 49 ocalałych i jeden oficer, strata 180 ludzi zabitych i tych co poszli na dno razem z okrętem, no i dalsze pływanie. Walka z żywiołem i nieprzyjacielem, zabawa na lądzie, podczas postojów i urlopów, często wodna nuda.

Trzy niszczyciele naszej Marynarki Wojennej wymkneły się do Anglii dzień przed rozpoczęciem II W.Ś. „Burza”, Błyskawica” i „Grom” i trafiły do portu Rosyth. Kilka dni póżniej dołączył do nich ORP „Wilk”. Niestety „Grom” został zatopiony w 1941, „Wilk” poszedł na emeryturę w 1944 r., zdezelowana „Burza” też poszła na złom. Do Polski wróciła jedynie „Błyskawica”.

Pierwszą moją jednostką na której pływałem po zdanym egzaminie był niszczyciel ORP ”ORKAN”, który był wypożyczony od Brytyjczyków na czas trwania wojny. Nazywał się HMS „Myrmidon”, ale jeszcze w czasie budowy, został ochrzczony przez naszą Admiralicję, ORP „ORKAN”, było to w listopadzie 1942 roku. Pomalowany był na biało, zwinny i piękny niszczyciel wyposażony w nowoczesne, jak na tamte czasy gadżety. To ORKAN przewoził ciało premiera, Naczelnego Wodza gen. Wł. Sikorskiego, po katastrofie gibraltarskiej. Staliśmy wtedy, salutując na wybrzeżu i był to pierwszy polski niszczyciel jakiego widziałem.

ORKAN w swojej karierze zaliczył wiele konwojów i patroli. Zestrzelił kilka samolotów niemieckich, zatopił 11 łodzi. Brał udział w bitwach morskich, tracąc 118 członków załogi. Pilnował Atlantyku, Morza Śródziemnego i Północnego, konwojował do Murmańska (dostawy dla Sowietów) i Kanady.

ZAPACH KOBIET

Zawsze, oczywiście „cherchez la femme”, po francusku się wyrażając. Byliśmy spragnieni towarzystwa pięknej płci. A konkurencja była silna, specjalnie ze strony Amerykanów, którzy wabili dziewczęta modnemi wówczas, a tylko im dostępnemi, nylonowymi pończochami. Ale wszystko w naturze ma swój koniec.

Wyprostujmy może romantyczny mit mówiący, że wracający do portu marynarze, biegną wprost do najbliższej knajpy, aby się upić i wszcząć bójkę. Tak było może w czasach Józefa Conrada, ale ja nie słyszałem i nie uczestniczyłem w takich zabawach podczas wojny. Dla nas tropienie niemieckich U Boats i zapewnianie bezpieczeństwa konwojom na morzach i Atlantyku, dostarczało wystarczająco wrażeń.

SZKOŁA PODCHORĄŻYCH MARYNARKI WOJENNEJ

Odwołano mnie do koszar. Nie byłem wyjątkiem. Zebrała się pokażna grupa osobników ze średnim przynajmniej wykształceniem. W jakim , że to celu? Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej. Spotkałem znajomych i tych, których istnienia nawet nie podejrzewałem. A na starszym roczniku owego tajemniczego podchorążego z Britannika. Nosił takie samo, jak moje nazwisko, tylko pisane przez Ksi... nie Xi... Zwano go Turkiem, bo był synem byłego ambasadora czy konsula w Turcji. Skończył tu podchorążówkę grubo przede mną, znaczy w poprzednim roczniku. Nie znam jego przyszłości. Zresztą mnie to wcale nie interesowało. Nie zamieniłem z nim ani słowa.

SZKOLENIE I NASZ KAPITAN

Szkolenie, szkolenie, szkolenie. Nie tak rygorystyczne jak w pokojowych czasach, bo przecież trzeba zastąpić zmarłych nienaturalną śmiercią, unieszkodliwionych (czytaj rannych), chorych, przemęczonych, lub w jakiś inny sposób niezdolnych do dalszej służby. To też okres szkolenia skrócono znacznie. Najpierw trzeba zbadać przydatność kandydata.

Z miejsca wyeliminowano naszych sierżantów pod pretekstem wieku, a tak naprawdę, bo nie zgadzali się z poglądem wykładowcy w kwestii honoru oficerskiego, czy coś takiego.

Stary przedwojenny kapitan miał protezę, bo własną kończynę stracił na „Gromie” i od tego czasu był „uziemiony”, co zrujnowało jego karierę. Poznaliśmy go jako tako. Innych odesłano, skąd przybyli, tłomacząc to wiekiem. Nasi podchorążowie (byli) zostali na lodzie, plując sobie w brodę. Posłano ich na specjalne kursy administracji, po których mianowano ich bosman-matami. To ulżyło nieco ich niedoli. Reszta z nas poddana była intensywnej indoktrynacji, w miejscowej uczelni i na kursach u Anglików przez cały rok. Nie było to takie łatwe, ale wspomnienia z tego okresu mam raczej przyjemne.

KOŃCÓWKA WOJNY

Najgorzej na tych eliminacjach wyszedł Bladolicy. Nie dość, że odrzucony z powodu wieku, nie został wysłany na żaden kurs, do końca pozostał zwykłym marynarzem, bo zawsze stawał okoniem każdemu przełożonemu, bez względu na rangę. W międzyczasie otrzymali nominacje absolwenci z poprzedniego rocznika. Nasz kurs się skończył, dano galony oficerskie w obozie Okehampton (nie ręczę za nazwę i obdarzono nowemi funkcjami. Złote życie.Mianowano mnie podporucznikiem i przydzielono na jednostki pływające. Więc wróciłem na wodę. Wojna miała się ku końcowi, po Polish Midshipmen College, wkrótce poszedłem na daleko poważniejsze studia na brytyjskich uczelniach (Royal Academy i stopień oficerski). Niełatwe to było.

Zdzisław Józef Xiężopolski

(W następnej części wspomnień popłyniemy z Autorem na emigrację do Argentyny).

Jacek K.M.

Brak głosów

Komentarze

Wrócą "Pancerni" z "Klossem" i wesołe panienki z frontowego bardaku tzw."Platerówki". Tylko 1 dywizja im. Tadeusza Kościuszki, to polscy patrioci. Reszta to wasale kapitalizmu i Ameryki. Póki można, propagować wśród małolatów. Podręczniki historii za tej ekipy, zaczynają przypominać te napisane przez mośków z Unii.

Vote up!
0
Vote down!
0
#205618