Kogo wypunktować ? Albo co? Może po prostu naukę polską?

Obrazek użytkownika Zygmunt Zieliński
Kultura

O kłopotach, jakie dziś przeżywają polskie wyższe uczelnie, a tak naprawdę to oświata w ogóle, sporo się pisze, a jeszcze więcej mówi. Jest to temat na kampusach, można powiedzieć, dnia powszedniego. Przyczyn tych słabości szuka się w szeregu zjawisk i w zasadzie one tam tkwią. A więc niż demograficzny – a wiadomo, że pieniądze idą za studentem – to pierwsza przyczyna padania całych kierunków studiów. Inna przyczyna, to stałe miotanie się z jednej inicjatywy w drugą, a w istocie chodzi o to, żeby przyciągnąć studenta za wszelką cenę. Na jednej z uczelni wprowadzono przedmiot zatytułowany: stosunki międzynarodowe. Nikt nie wiedział dokładnie o co tam chodzi? Najmniej wiedzieli studenci, ale studia były łatwe, więc nabór spory. Jeden ze studentów, taki, powiedzmy, myślący o czymś więcej aniżeli o tym tylko, „jak przetrzymać dzisiejsze zajęcia”, zapytał mnie czy mógłbym mu wyjaśnić, co on będzie po tych studiach robić? Powiedziałem mu, żeby zamieszkał w pobliżu przyjścia granicznego, bo z pewnością będzie mógł zamiatać po obu stronach granicy. Nie zdziwił się. Powiedział krótko: a więc tak, jak myślałem.

Oczywiście można by utrzymać poziom studiów mimo mniejszej liczby studentów na niektórych kierunkach. Nie tylko można by, ale koniecznie trzeba. Bo niż demograficzny nie jest przejściowy. Status rodziny w Polsce i widoki na jakieś godziwe utrzymanie pozwalają przewidywać, że Polacy będą, owszem, pracowali na rzecz poprawienia bilansu demograficznego, ale w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Włoszech, czy tam wszędzie, gdzie znajdą godziwe warunki życia, ale nie u siebie w kraju.

Krótko mówiąc, w Polsce należy sprowadzić kształcenie na jakąś płaszczyznę rzeczywistości, a nie wymyślonych nie wiadomo przez kogo norm i zasad, które, podobnie jak całe obszary naszego prawodawstwa, miast sprzyjać rozwojowi zgodnemu ze zdrowym rozsądkiem, zmuszają ludzi do szukania dróg wyjścia prowadzących zawsze poprzez obejście przepisów, inaczej mówiąc poprzez nieuniknione przekręty.

To, co wyżej napisano obrazuje syntetycznie sytuację na uczelniach. Ale diabeł, jak się to mówi, tkwi w szczegółach. Jednym z nich, doprowadzającym ludzi parających się nauką do zwątpienia jest tzw. system punktowy. Nie tu miejsce, żeby wyłożyć wszystkie sposoby jego funkcjonowania. Wystarczy powiedzieć, że niekiedy wymogi w tym względzie stawiane są po prostu absurdalne. N. p. w placówkach pewnej bardzo ważnej instytucji naukowej pracownik zobowiązany jest do wypracowania w ciągu roku 100 punktów. Licząc przeciętni 20 punktów za książkę, musiałby napisać i wydać 5 książek. Oczywiście ktoś powie, że przecież może zarabiać punkty w inny sposób, uczestnicząc w konferencjach, wygłaszając referaty, współpracując z czasopismami punktowanymi. Zapewne, ale gdy chodzi o te czasopisma, to znowu mamy taką małą zapadnię. Bo jest ich kilkanaście. Na jakiej zasadzie są one wysoko punktowane? Trudno powiedzieć. Po prostu na zasadzie uznaniowej. W wielu zakładach naukowych wymaga się publikacji w języku angielskim w dodatku w czasopismach zagranicznych. Ktoś mówił mi, że te wymogi stawia się w Polsce i bodajże na Słowacji. Stamtąd więc do owych zagranicznych pism punktowanych walą sterty artykułów z tych krajów, a możliwość publikacji obejmuje zaledwie nikły procent. Pomijając już kategoryzowanie czasopism, zresztą całkowicie dowolne – przykładem niech będzie tzw. lista filadelfijska – zupełnie kretyńskie jest stawianie poziomu czasopisma ponad wartością rozprawy naukowej. Wszystko to razem sprawia wrażenie tworu pochodzącego od urzędników, którzy muszą wymyślać jakieś normy, gdyż to uzasadnia ich miejsce na stołku, ale nie mają pojęcia o tym, co z pewnym uproszczeniem nazwiemy produkcją naukową. Wielu naukowców zresztą nie może sobie poradzić z wypełnianiem bezsensownych a zawiłych ankiet, sylabusów i różnego rodzaju sprawozdań. Pewien starszy profesor, którego bardzo cenię za jego osiągnięcia, powiedział mi niedawno, że z utęsknieniem czeka na emeryturę. Ani dnia dłużej… Zdziwiłem się, gdyż sam od kilkunastu lat jestem na emeryturze i wiem, jak dawne środowisko, w którym dziesiątki lat się pracowało, potrafi takiego emeryta moralnie uśmiercić. On jednak obstawał przy swoim. Po prostu nie można znieść bzdur, z jakimi człowiek zderza się na co dzień, nie mając najmniejszej szansy, by od nich się wyzwolić. Ten profesor, nieco ode mnie młodszy powiedział też, że gdyby nasi mistrzowie poddani byli absurdalnej punktacji, to z pewnością znaleźli by się na zielonej trawce. A przecież nie punktowani pozostawili po sobie trwały ślad w nauce.

Wiadomo jednak, że wielu na uczelniach radzi sobie z punktacją. Czy jednak korzyść z tego ma nauka? System organizowania badań i utrzymania się na miejscu pracy pracownika naukowego na uczelni wymaga po prostu zręcznego żonglowania, tak, by mieć te wymagane punkty. Wprawdzie ocena pracownika w końcu nawet od nich nie zależy, a wynika z prostej zasady, obecnie rozpowszechnionej, a polegającej na uznaniu in plus albo in minus, a generuje takie uznanie niekiedy szef instytutu, dziekan, rektor, komisja załatwiająca te sprawy, słowem ktoś, kto ma prawo decydowania o losie człowieka. Tak więc cała ekwilibrystyka stosowana dla zdobycia punktów może się okazać nieskuteczna, skoro mający władzę prominent i tak zadecyduje, że kogoś przez odpowiednio serwowane mu oceny będzie się przygotowywać do zwolnienia i wreszcie się go zwolni. Nigdy jeszcze różne układy mafijne nie miały takiego eldorado na uczelniach, jak obecnie. Ale ważniejsze jest to, że obecnie strach przed utratą pracy paraliżuje wiele osób, co oczywiście nie powinno mieć wpływu na ich produktywność, a przecież ma, bo człowiek skołatany troską o swój byt nie zawsze jest w stanie zmusić się do rzetelnej pracy. .

Z kolei zatem pogoń za punktami spycha na dalszy plan troskę o samo meritum pracy naukowej. Wracając do owej punktacji, nie chcę wchodzić w szczegóły, ale istnieje wiele sposobów zdobycia wymaganych punktów bez rzeczywistego dorobku. Dostaje się je n. p. za pewne funkcje sprawowane na uczelni. To jeszcze można by zrozumieć, ale dodać trzeba, że w ten sposób hoduje się martwe dusze, gdy chodzi o wyniki pracy naukowej. Ci punktowani za, powiedzmy, dokonania administracyjne są do czasu bezpieczni i bez miłosierdzia tną nieszczęśników zdanych włącznie na dorobek punktowy za rzeczywiste osiągnięcia naukowe. Błędne koło i mętna woda dla wiadomych wędkarzy. Nic dziwnego, że osoby na funkcjach punktowanych, n. p. dziekani, rękami i nogami trzymają się stołka, bo on ich ratuje nie tylko na tym polu, ale także od rotacji. Mogą więc nie pracować naukowo, a niszczyć tych, którzy gonieni punktacją pracują resztkami sił. Punktowanie dorobku naukowego stricto sensu z kolei bywa co najmniej dziwne. N. p. za recenzję otrzymuje się bodajże jeden punkt. Tymczasem kiedyś recenzja – rzecz jasna nie komunikat o książce, ale krytyczne do niej ustosunkowanie się – bardziej ceniona była niż nawet łebski artykuł, gdyż powinno być jasne dla ludzi zajmujących się nauką, że taka recenzja wymaga rzetelnej wiedzy od recenzenta i jest świadectwem jego erudycji. Dlatego właśnie kiedyś recenzje były tak ważne w ocenie czyjejś samodzielności naukowej. Konieczność zabiegania o wystarczającą liczbę punktów zmusza do pracy motywowanej nie tyle zainteresowaniami naukowymi, ile potrzebą posiadania wymaganej punktacji, co rzecz jasna, nie generuje badań podejmowanych w przedmiotach ważnych, wymagających dłuższych i intensywniejszych badań, a raczej skłania do manewrowania takimi tematami, by jak najmniejszym wysiłkiem zdobyć jak najwięcej punktów. N. p. ktoś podejmujący temat wymagający dłuższych badań i przygotowania może wprawdzie dojść do genialnych wyników, ale zarazem wraz z nimi znaleźć się na bruku.

Pomijam tu tak dziwne zjawiska, jak dziesiątki, nawet setki punktów zdobytych w czasie rzekomej, czyli fikcyjnej kwerendy zagranicznej czy na podstawie sprawozdań, w których figurują rozprawy ponoć opublikowane za granicą. To, że nie zawsze sprawozdania się prześwietla nie jest niczym dziwnym, zwłaszcza, jeśli takie sukcesy, jak tu wzmiankowany, są komuś na rękę. Pomijam tu także tzw. udziały w konferencjach i wygłaszane tam referaty. To osobny temat i, tak prawdę mówiąc, nie można brać za złe tego, że ktoś nieco przesadzi w ocenie własnego wystąpienia. W końcu punkty trzeba zdobyć, bo od tego zależy to be or not to be.

Można by o systemie punktacyjnym, już dziś tak złą sławą cieszącym się w polskich uczelniach, pisać o wiele więcej, ale ten bubel jest zbyt dobrze znany i nie wymaga więcej komentarzy..

Natomiast warto pisać o bezpośrednich i pośrednich skutkach, jakie on ze sobą niesie. Jeden z poważniejszych, choć na niego nie zwraca się należytej uwagi, to ogromna frustracja, jakiej podlegają zwłaszcza młodzi asystenci i adiunkci. O ile pracownik samodzielny, zwłaszcza osadzony na funkcjach może spać spokojniej, choć bynajmniej nie całkowicie spokojnie, to taki młody człowiek zamiast myśleć o twórczej pracy, musi kombinować, jak by tu ocalić skórę i zdobyć te punkty. Zatem negatywne dla psychiki skutki tego systemu nie są dla nikogo tajemnicą. Wielu, jeśli tylko znajdzie znośnie opłacaną pracę, ucieka z uczelni. Utarło się żenujące powiedzenie, że zostają bezradni i najsłabsi. Kiedyś zostawali najlepsi. Inny skutek punktacji, to uszczerbek w dziedzinie uprawianej nauki. Rzetelnie można tu pracować jedynie, nie mając bicza nad karkiem, a punkty, to właśnie taki bicz. Nikt dziś nie troszczy się o to, do czego swą pracą dojdzie, gdy w grę wchodzi jej meritum, natomiast zmartwieniem jego jest to, czy zdoła sklecić odpowiednie sprawozdanie i zdobyć jakimikolwiek sposobami punktację pozwalającą na przeżycie.

Do czego zatem doszliśmy? Ano, do zastąpienia nauki tępą biurokracją. Nikt z tych biurokratów nie sięgnie po pracę będącą owocem niekiedy wieloletnich badan, ale wystarczy mu sprawozdanie i podliczenie punktów. Człowiek i jego dzieło gdzieś ginie. Bo i po co się nim zajmować skoro w papierach wszystko się zgadza.

Ktoś zainteresowany tym, żeby ta punktacja dalej niszczyła polską naukę, a zwłaszcza wdrażanie w nią studiujących, powie może, że to jedyny sprawdzian funkcjonowania szkoły. Otóż nie jest tak. Wręcz przeciwnie, jest to środek na produkowanie sukcesów pozorowanych, a one zabijają każde przedsięwzięcie, nie tylko szkolę. Prawdziwa nauka nie znosi kagańca nałożonego przez biurokratów. Uniwersytety istnieją od średniowiecza i jakoś sobie bez tego radziły. Kształtowały ludzi, którzy coś po sobie pozostawili. Takie sprawdziany istniały jeszcze w niedawnych czasach i zdawały egzamin. Ten system punktowy jeszcze żadnego egzaminu nie zdał, a jeśli, to raczej w sensie negatywnym. Obniżenie poziomu studiów jest dziś tajemnicą poliszynela. I ono właśnie jest m. in. owocem owej biurokracji, która poza buchalterią nie widzi ani człowieka, ani jego wysiłku, ani, co gorsza, jego dzieła. Bo w wielu przypadkach może go nawet nie być, byle były punkty.

Na odstrzał skazana jest zwłaszcza humanistyka. Podobno w Japonii myśli się już o likwidacji tego kierunku. Czy u nas też? Nie wiadomo, ale w każdym razie, to jest gleba, której się już nie nawozi. Patrząc na dzisiejszy świat, nie trzeba się temu zbytnio dziwić, bo chodzi w nim o to, by człowiek nie do końca wiedział kim jest. Humanistyka pracuje na rzecz tej świadomości, a więc los jej jest zagrożony. Podobnie zresztą jak los coraz bardziej ubezwłasnowolnionego człowieka.

 

Zygmunt Zieliński.

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (15 głosów)

Komentarze

Umowmy sie, ze dyskutujemy tylko na temat uczelni panstwowych - bo prywatne moga (i powinny) robic, co chca nimi zarzadzajacy (oczywiscie pod kontrola ministerstwa dotyczaca poziomu nauczania).

W Polsce panstwowe uczelnie nie realizuja zadnego, ustalonego z gory planu - a przeciez Ministerstwo Szkolnictwa winno miec w miare dokladny plan zapotrzebowania gospodarki, administracji czy szkolnictwa na okreslonych absolwentow.

No i mamy dziesiatki tysiecy absolwentow kierunkow typu socjologia, politologia, zarzadzanie, ktorych nikt nie chce zatrudnic - i jada "na zmywaki" na Zachod. Ilu w Polsce potrzeba rocznie mlodych socjologow - a ilu konczy studia (na uczelniach panstwowych)? To podstawowe pytanie dotyczace wszystkich kierunkow studiow, na ktore winno odpowiedziec Ministerstwo Szkolnistwa Wyzszego.

Z kolei Premier Rzadu RP powinien rozporzadzic, ze w panstwowych uczelniach szkolimy tylu studentow i na takich kierunkach, ktore gwarantuja zatrudnienie - panstwowe uczelnie NIE MOGA produkowac bezrobotnych.

Jesli zas idzie o oceny poziomu absolwentow i kadry naukowej - to zamiast punktow wystarczy powrococ do starej, dobrej tradycji : profesor z osiagnieciami naukowymi sam dobiera sobie wspopracownikow - taki zespol dawniej nazywal sie "katedra". Rozliczac powinno sie (jesli juz) tego typu zespoly - bo przeciez jeden z asystentow moze prowadzic badania naukowe (a przy tym prowadzic wyklady), ktorych wynik bedzie np. za trzy lata, a inny skupia sie na pracy publicystycznej (wiec zdobywa wiecej punktow) - oczywiscie odpowiedzialnosc ponosi kierownik zespolu: profesor.

Nie ma sie co wzorowac na Japonii (juz kiedyz budowalismy "druga Japonie") - humanistyka tez potrzebuje ludzi wyksztalconych - z tym, ze jesli bedzie ich mniej (czyli tyle, ile moze znalezc zatrudnienie) - to i poziom bedzie wyzszy. 

 

Vote up!
1
Vote down!
0

mikolaj

#1498376