Co jeszcze wymyślą, żeby nas straszyć? (Clintonowe i pani Holland jeremiady)

Obrazek użytkownika Zygmunt Zieliński
Kraj

            Kilkakrotnie zabierałem głos w sprawach edukacji. Być może moja książka, właściwie esej, p.t. Kłopoty z tożsamością. Historia na wysypisku (A. Marszałek 2014) nazbyt jest skoncentrowana na historii, ale  w końcu, jeśli mowa o tożsamości, to historia jest dla niej tym czym gleba dla rośliny. Historia jest nieodłącznym elementem edukacji narodowej. Z kolei taka edukacja jest naturalnym elementem istnienia i stabilności każdej wspólnoty ludzkiej odpowiadającej kryterium właściwemu dla definicji narodu. W słowniku Języka Polskiego definicja narodu jest następująca: „ogół mieszkańców pewnego terytorium mówiących jednym językiem, związanych wspólną przeszłością oraz kulturą, mających wspólne interesy polityczne i gospodarcze”.  Państwo więc nie może być zlepkiem mniejszości – takie doświadczenia zawiodły po I wojnie światowej – ale musi być narodowe, z tolerancją dla mniejszości w sposób rozumny egzekwowaną, co jest z kolei nieodłącznym czynnikiem cementującym to państwo, jako jednolity pod względem struktury i celów organizm. Dlatego działania temu przeciwne są równie szkodliwe dla struktury państwa, jak szarogęszenie się mniejszości stale żądnych takiego statusu, jaki ma naród państwowotwórczy (nie jest to polskie pojęcie, a nawet w Polsce mało używane, podczas gdy w niemieckim słowniku dobrze się zagnieździło słowo: das staatsbildende Volk). Przykład takiej destrukcyjnej roli mniejszości jest w naszej historii świeżej daty, bo stwarzała ją, zwłaszcza  mniejszość niemiecka w Polsce, która fingowanymi oskarżeniami rządu polskiego na forum międzynarodowym, a zwłaszcza zanoszonymi do rządu Rzeszy stwarzała dla Hitlera pretekst do rozpoczęcia wojny w obronie rzekomo uciskanych w Polsce Niemców. Inne mniejszości też nie były wobec państwowości polskiej w pełni lojalne, ale nie sprowadziły tak wielkiego nieszczęścia jak wymieniona.

            Naród nie jest więc jakąś niepotrzebną i szkodliwą chimerą w rękach jakiejś jednej opcji, ale jest rzeczywistością mającą jako fundament właśnie nie co innego, jak swą historię i jako zasadę istnienia, swój etos. Czy więc nie ma mieć prawa do artykułowania własnych myśli, poglądów i celów?

            Otóż właśnie zdaniem niektórych takiego prawa mieć nie powinien. Oto cytat jednej wypowiedzi:  „Zamiast być bazą, platformą na której mogą spotykać się wszyscy, staną się jeszcze jednym polem pogłębiającej się u nas zimnej wojny domowej. Nie jest to w interesie nikogo. Społeczeństwa, kraju, obywateli. Nazwanie mediów narodowymi niczego nie zmienia. To propagandowa zmiana nomenklatury.  [...] Chodzi o to, żeby te media służyły rzeczywiście całemu społeczeństwu, bez względu na ich poglądy. Tracimy te media stopniowo. Wszystkie poprzednie rządy nie doprowadziły do tego, żeby te media były stałym elementem demokracji.  Nie ma zdrowej demokracji, bez zdrowych mediów publicznych. Kolejny raz zaprzepaszczamy szansę na powstanie takich właśnie mediów – wyrokowała Agnieszka Holland”..

            Pozornie brzmi to wcale dobrze. Ale jedno zwraca na siebie uwagę, to jest abominacja do słowa „naród”. Niech to będzie: „społeczeństwo”, „kraj”, „obywatele”, byle nie „naród”, gdyż wszystkie inne tu uwidocznione pojęcia, to coś w rodzaju człowieka bez nazwiska. Ale „naród”, to już jest coś, co zobowiązuje. W USA, kraju o tak licznych grupach etnicznych, gdy chodzi o pochodzenie – w żadnym przypadku o „skrobanie swojej własnej rzepki” –  słowa „Nation”, „National” ma swoje miejsce i określa to, co dla mieszkańców tego kraju jest wspólne i nienaruszalne, a przecież i tam quot capita tot sensus – każdy swe poglądy ma i daje im wyraz. Tylko nie w Polsce, bo dla pani Holland  i jej podobnych słowo „naród” kojarzy się ze słowem „Polska”,  czy przymiotnikiem „polski” i to jest już czymś nie do zaniesienia. „Zdrowa demokracja”, „zdrowe media publiczne”, jakże bardzo kojarzy się to ze znanymi sloganami „demokracja socjalistyczna”  i takoweż  media itd., itd. Zawsze z przymiotnikiem, który nic nie znaczy, a na celu ma tylko mącenie w głowach.

            Polacy dziś już w większości mają prasę polskojęzyczną. To zakrawa na jakiś potworek językowy, ale znowu, kiedy sięgniemy  do historii dla niektórych niedawnej, to mamy różnego rodzaju gazety drukowane w języku polskim, ba, nawet zapełniane artykułami  polskich pismaków, bo każdy reżim znajdzie zawsze gadziny gotowe mu służyć, dlatego ta prasa ta nosi nazwę gadzinowej. Może to analogia niezbyt ścisła, ale chodzi tu nie o porównania, ale o uzmysłowienie, że w tej naszej najnowszej historii tkwimy zawsze w jakimś klinczu i nie możemy się z niego wyzwolić. Zawsze ktoś nam mówi co z nami i co nam wolno, a co nie, bo po prostu, tu i ówdzie boją się, że w końcu sami dojdziemy do tego, co dla nas właściwe i dobre. Jedynie dobre. A wtedy zaczyna się problem i trzeba mobilizować takich ludzi, jak pani Holland, dziennikarzy, jak Lis i podobni jemu, bo oczywiście zagrożona jest „zdrowa demokracja”. Niekiedy w sukurs przychodzą też towarzysze z zewnątrz. Kiedyś byli „radzieccy”, teraz inni.  Ale istota pozostaje ta sama. Oberona przed zagrożeniem ze strony  polskości dla tej „zdrowej demokracji”. Dziś duża część Polaków  chce po prostu być panem u sienie i stąd ten dziki taniec czarownic.

            Dlatego też wypowiedź Clintona jest nie tylko dowodem jego ignorancji, choć może jej przede wszystkim. Jest w niej coś więcej. Oto, co wyczytałem w Internecie:

Co takiego powiedział Bill Clinton? Na wiecu wyborczym w New Jersey były prezydent mówił o tym, jak doświadczony w sprawach zagranicznych musi być nowy prezydent. Świat jest bowiem – przekonywał dalej – niebezpiecznym miejscem. – Wiele się w nim zmieniło ostatnio. Na przykład Polska i Węgry, dwa kraje, które nie byłyby wolne, gdyby nie USA i zwycięstwo w zimnej wojnie, uznały ostatnio, że demokracja to za duży problem i że wolą autorytarnych liderów w rodzaju Putina – mówił prezydent.

A teraz komentarz tej wypowiedzi:

"To wideo powinno wstrząsnąć polską elitą rządzącą. To dzwonek alarmowy dla naszej dyplomacji. Jest wstrząsające, jak niewiele rozumie z polskiej polityki (węgierski sojusz z Rosją zostawiam na boku) były prezydent, który wciąż z racji swego urzędu ma dostęp do briefów Departamentu Stanu, Obrony i CIA. Ignorancja to jego problem. Ale naszym problemem jest to, że Bill Clinton jest najbliższym człowiekiem jednego z dwojga kandydatów do urzędu prezydenta USA. I że jego żona, której od wielu dekad jest najbliższym sojusznikiem politycznym i doradcą, ma olbrzymie szanse wygrać w listopadzie wybory prezydenckie" - oceniał te słowa na łamach Onetu Bartosz Węglarczyk.

Nie przypadkowo przytoczyłem tu opinię tego dziennikarza, gdyż zapewne nikt go nie kojarzy w obecnym porządkiem w Polsce. Oczywiście nie poszedł tak daleko, żeby bajdurzenie Clintona brać za dobrą monetę. Ale jest w tej wypowiedzi coś, co daje do myślenia. I adres jest czytelny, bo chyba może to być tylko obecnie rządząca w Polsce ekipa. Walczący z nią rodzimi wrogowie szukają, jak wiadomo, sojuszników w Unii Europejskiej, a tu nagle może się pojawić wsparcie zza Oceanu. Wiadomo jakiej maści człowiekiem jest Clinton, a chyba jego połowica od niego nie odstaje. Stąd ta sama, co w UE lewicowo-liberalna orientacja, te same standardy moralne, słowem wszystko, co sprzeciwia się przebudzeniu społecznemu i narodowemu, nie tylko zresztą w Polsce, chce wymusić – jak to pani Holland określiła – „zdrową demokrację”. Pytanie tylko dla kogo „zdrową”? Z pewnością nie dla Polski, a w gruncie rzeczy także nie dla Zachodu, którego islamiści zapewne tej demokracji nie za długo oduczą.

            Clinton z jego bujną biografią i pani Holland, obok kilku w Polsce obecnie buszujących „apostołów demokracji” tej „zdrowej”, rzecz jasna, to faktycznie niezastąpieni nauczyciele Polaków. Prawdziwy dopust Boży, ale czyśmy nań nie zasłużyli? Mówią przecież, że kogo Bóg chce ukarać najpierw odbiera mu rozum. Wielu z nas to dotyczy, warto więc tą resztką rozumu, co pozostała, podumać.

            A tak na koniec, dowiedzieliśmy się od Clintona, że USA zawdzięczamy wolność. Jak się okazuje sukces ma wielu ojców. Bo Wałęsa mówi, że on pokonał komunizm, inni znowu, ze upadł wraz z murem berlińskim. Jak to właściwie jest, a może on tak naprawdę w ogóle nie upadł? Może to tak jak w latach 1944/45, kiedy wolność winniśmy Roosveltowi i jego uwielbieniu dla Stalina? Z historią nie jest łatwo. Mówią, że trzeba ją pisać od nowa. I chyba to jest jedynym pewnikiem.

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (12 głosów)

Komentarze

Amerykanie nie mają wątpliwości,że prezydentura Clintona była najgorsza w stuleciu i gorzej sprawuje swój urząd tylko Obama...a Holland jest Żydówką i Polska to dla niej obcy kraj...jak może używać pojęcia "naród" na okreslenie Polaków ?

Vote up!
4
Vote down!
0

Yagon 12

#1513447

raczej z przymiotnikiem niwelującym, jak trafnie zauważył w latach 80-tych Jacek Fedorowicz.

Bardzo Pan łaskawy dla Agnieszki Holland stwierdzając, że jej przekaz "pozornie brzmi wcale dobrze". Ja nawet pozorów nie widzę. Byłem ciekaw czy ktokolwiek potrafi cokolwiek zrozumieć, znaleźć jakiś ślad myśli. Podobną ciekawość wyzwalała u mnie na przykład ekonomia socjalistyczna obowiązkowa na studiach niezależnie od kierunku, albo przemówienia towarzyszy w końcowym, barejowym PRL. 

W drugim obiegu w latach 70-tych i 80-tych krążyła taka tabelka z trzema podstawowymi częściami zdań służąca do układania przemówień. Zajmowała  stronę. Permutując zawartości trzech kolumn można było uzyskać dobre godzinne przemówienie.

Taki bełkot rozlegający się teraz zewsząd jest bardzo charakterystyczny dla całej klasy "postępowej" zarówno w Polsce jak i na świecie.  Tautologia, budowanie, a nawet odwracanie znaczeń, puste emocje to symptomy totalitaryzmu .

Cieszę się, że napisał Ks. Profesor o tych fundamentach funkcjonowania zbiorowości, narodu, które gubią "postępowi" i o tym w jaki sposób do tego dochodzi.  Boleśnie brakuje takich zgłębień, gdy topieni jesteśmy w bełkocie..

Vote up!
5
Vote down!
0

JW

#1513469