Niemcy: Pomiędzy szubienicą, a gilotyną…

Obrazek użytkownika Wojciech Pomorski
Świat
Polskie Stowarzyszenie Wojciech Pomorski

 

- Niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe jest najwyższą instancją sądowniczą w Niemczech. Czuwa nad ustawą zasadniczą i przestrzeganiem praw podstawowych obywateli. Dwa z tych praw zostały złamane: prawo do życia bez dyskryminacji i prawo do rodziny. Jednak niemiecki Trybunał skorzystał z furtki i pozostawił sprawę…bez rozpatrzenia. To samo zrobił Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Z decyzją czekał dwa lata, choć zwykle rozpatruje sprawy maksymalnie w ciągu sześciu miesięcy – mówi Wojciech Pomorski.

- Sprawa jest dużego kalibru i mogła popsuć fałszywy wizerunek Niemiec jako kraju, który pilnuje praw człowieka i walczy z dyskryminacją. Poza tym orzeczenia Trybunału mają moc powszechnie obowiązującą. Przyznanie, że prawa podstawowe zostały złamane, pociągnęłyby za sobą setki jak nie tysiące podobnych spraw przeciw Niemcom. W mojej ocenie ta decyzja de facto potwierdza orzeczenia niemieckich sądów niższych instancji, które nie dopatrzyły się dyskryminacji w zakazywaniu mówienia po polsku – dodaje.

Taki zakaz dostał w 2003 r. Wojciech Pomorski, Polak narodowości kaszubskiej. Ma 45 lat, jest politologiem i germanistą z obywatelstwem polskim i niemieckim i od 26 lat mieszka Hamburgu. A od 13 lat prowadzi batalię przeciw niemieckiej i austriackiej organizacji ds. zarządzania dziećmi i młodzieżą zwanej w tych niemiecko języcznych krajach „Jugendamt”. Organizacja ta o de facto statusie urzędu współpracuje z samorządami i miała – z założenia – dbać, aby dzieci żyły w dobrych warunkach. Jak ogólnie w Niemczech i w Austrii wiadomo nadużywa przy tym nagminnie swoich kompetencji. W 2014 roku zabrała z rodzin 48500 dzieci. Zakazuje notorycznie m. in. mówić Polakom po polsku z ich zabieranymi im dziećmi.

Przed 13 laty aktywiści Jugendamtu postawili Polakowi ultimatum: rozmawia z dziećmi tylko po niemiecku, albo nie rozmawia z nimi w ogóle. – Właśnie mija szósty rok, odkąd ostatni raz widziałem moje córki. W ciągu ostatnich 13 lat miałem okazję zobaczyć je tylko kilka razy, w kilkuletnich odstępach i zawsze pod nadzorem aktywistów organizacji Jugendamt. W sumie przez 16 godzin na…13 lat – opowiada Wojciech Pomorski.

Pomorski ma dwie, dziś nastoletnie córki z małżeństwa z Niemką. W dniu 9 lipca 2003 r. jego ówczesna żona instruowana przez Jugendamt uprowadziła dzieci z domu, zostawiła obrączkę na podłodze i wyjechała w nieznane miejsce. Dziewczynki miały wtedy trzy i sześć lat. Ojciec dowiedział się, gdzie przebywają dopiero po czterech miesiącach – podczas rozprawy przed sądem rodzinnym w miejscowości Pinneberg, który miał określić zasady kontaktów z porwanymi przez Niemkę dziećmi. Polak miał pełnię władz rodzicielskich, ale żona zażądała, aby spotkania taty z córeczkami odbywały się wyłącznie pod kontrolą Jugendamtu. Mimo tego, że sama porwała dzieci z domu przekonywała, że ojciec…może porwać dzieci.

Sąd zgodził się nad nadzorowane kontakty, ale gdy aktywiści Jugendamtu w Hamburgu usłyszeli, że Pomorski zamierza rozmawiać z córkami po polsku, samowolnie zagrozili odwołaniem spotkań. Polak przekonywał, że nie może zagwarantować, że nie będzie z dziećmi ani słowa mówił po polsku, przypominał, że dzieci mają oba obywatelstwa, że nie może nagle zacząć mówić z nimi w innym języku jak to było między nimi zawsze, że to wbrew dobru dziecka, zwykłemu zdrowemu rozsądkowi, Traktatowi Polsko-Niemieckiemu i prawu. Spotkania, które miały być dwa dni później zostały przez aktywistę Jugendamtu w Hamburgu Martina Schroedera…odwołane. Szokującą rozmowę w Jugendamcie Hamburg-Bergedorf Pomorski nagrał w listopadzie 2003 roku. Gdyby nie to, trudno byłoby uwierzyć, że to prawda – germanizacja w XXI wieku.

- Byłem jedyną osobą, która mówiła z moimi córkami po polsku. Tak zawsze rozmawialiśmy w domu, bo były dwujęzyczne. Podczas spotkań byłem gotowy rozmawiać z dziećmi zarówno po polsku jak i po niemiecku, ale aktywiści Jugendamtu zażądali ode mnie całkowitego wyrzeczenia się języka polskiego. Sposób komunikowania się to podlegająca absolutnej ochronie, wewnętrzna sprawa rodziny. Nikt, a tym bardziej jakaś organizacja jak Jugendamt nie miała prawa żądać ode mnie takich rzeczy ani szantażować mnie zakazem spotkań pod tym pozorem – mówi Pomorski.

Wystąpił o uzasadnienie decyzji na piśmie, a Jugendamt Hamburg Bergedorf w osobie pani Brill po kilku miesiącach – w styczniu 2004 roku – odpisał: „(…)Z fachowo-pedagogicznego punktu widzenia posługiwanie się językiem polskim podczas spotkań nadzorowanych nie leży w interesie dzieci. Tylko promowanie języka niemieckiego może być dla nich korzystne, ponieważ dorastają w tym kraju, tu chodzą i będą chodzić do szkół (…)”.

Na niewiele zdały się odwołania i propozycje organizowania spotkań przy udziale dwujęzycznych urzędników albo dwujęzycznej przedszkolanki. Nic nie wskórał dopiero po interwencjach Pomorskiego niemrawo interweniujący ówczesny Konsul Generalny RP w Hamburgu. – Decyzja narusza Traktat Polsko-Niemiecki o Dobrym Sąsiedztwie i Przyjaznej Współpracy. Porozumienie gwarantuje obywatelom obydwu państw możliwość porozumiewania się w ojczystych językach – napisał do Jugendamtu, jednak niemiecka organizacja ds. Zarządzania Dziećmi i Młodzieżą – Jugendamt – pozostała nieugięta i jak zwykle pewna swojej nietykalności zignorowała niemrawe pismo Konsula Generalnego RP w Hamburgu.

W efekcie Wojciech Pomorski zobaczył swoje ukochane dzieci Iwonkę-Polonię i Justynkę dopiero po…dwóch latach. Gdy podczas sprawy rozwodowej sąd usłyszał, że od 23 miesięcy nie miał z córkami jakiegokolwiek kontaktu od razu zasądził dwa spotkania i dwutygodniowe wakacje, które Iwona-Polonia i Justyna miały spędzić z ojcem. Jugendamt tradycyjnie torpedował wszystko co mógł i znów upierał się, aby rozmowy odbywały się w języku niemieckim. – Wyłącznie dzięki zaangażowaniu, wstawiennictwu oraz upartości sędziego miałem teoretyczną możliwość rozmawiania z córkami po polsku. Teoretyczną, bo okazało się, że moje córeczki zostały już całkowicie oduczone języka polskiego. Młodsza Iwonka-Polonia nie pamiętała już nic, starsza Justynka pamiętała tylko słowa „tatuś” i „chlebek”. Dzień później – na drugie 3 godzinne spotkanie – przyniosła mi laurkę, na której napisała „fuer Tatusch” (dla Tatusia). Mam ją do dziś – opowiada Polak.

Żona zignorowała nakaz sądu i ojciec już córek na wakacje nie zobaczył. Sąd nałożył na nią za to 500 euro grzywny. Potem wyjechała do Wiednia i Polak znów się musiał sądzić o kontakty z dziećmi i walczyć z nowym Jugendamtem, tym razem w Austrii. W tym czasie walczył już z niemieckim Jugendamtem w Hamburgu. W 2005 r. wystąpił z pozwem do sądu rejonowego w Hamburgu. Skarżył tamtejszy Jugendamt i nadzorujące jego pracę władze miasta Hamburga za bezprawną decyzję o uzależnieniu kontaktów z dziećmi od posługiwania się wyłącznie językiem niemieckim. Żądał 15 tys. euro odszkodowania i pisemnych przeprosin za „dyskryminację językową, utrudnienie kontaktów, oraz jaskrawe naruszenie godności, praw człowieka, traktatów międzypaństwowych, praw rodzicielskich oraz szkodliwe działania przeciw dobru dziecka”.

Niemiecki sąd – a jakże – nie dopatrzył się dyskryminacji ze względu na pochodzenie. Podobna decyzja – pięć lat później – zapadła w krajowym sądzie apelacyjnym w Hamburgu. Dlatego w 2011 r. Polak złożył zażalenie do Trybunału Konstytucyjnego. Odmowę zajęcia się sprawą dostał dopiero pod koniec sierpnia 2013 roku.

Historię Polaka opisywały szeroko polskie, niemieckie i inne zagraniczne media. Sprawa obiła się o Parlament Europejski. Była pierwszą z ponad 300 skarg (petycja: Pomorski 38/2006) na niemieckie Jugendamty, jakie trafiły do Komisji Petycji PE od dyskryminowanych rodziców dzieci z małżeństw mieszanych. W 2007 roku Komisja spotkała się z przedstawicielami niemieckiego rządu. Przedstawicielka rządu Niemiec Gilla Schindler przyznała w dniu 07.06.2007 na forum Parlamentu Europejskiego, że nie można wykluczyć niedociągnięć ze strony aktywistów Jugendamtów. Przeprosiła wtedy publicznie za jaskrawą i niczym nie uzasadnioną dyskryminację jedynie Polaka Wojciecha Pomorskiego i wyraziła ubolewanie z powodu sposobu, w jaki jego dzieci i jego samego potraktowano przez Jugendamt i władze w Hamburgu.

Polak w tym czasie założył „Polskie Stowarzyszenie Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech t.z.” ]]>www.dyskryminacja.de]]> – które zrzesza Polaków, Amerykanów, Francuzów, Rosjan, Niemców, Greków i przedstawicieli kilku innych narodów, którzy walczą z nieludzkimi decyzjami Jugendamtów.

Decyzje Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe i Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu kończą trwającą od ponad dekady batalię Wojciecha Pomorskiego przed niemieckimi i międzynarodowymi sądami. Polak nie ma już możliwości odwołania. Zawiodła nawet zdawałoby się tak pewna szansa szukania sprawiedliwości w Strasburgu. Polak wraz z jego prawnikami sporządził 60-stronnicową skargę na niemieckie państwo, którą w październiku 2013 złożył przed Trybunałem Praw Człowieka. Koszta samej tylko skargi do Strasburga to 5 tys euro.

- Skarżę Niemcy za jaskrawą dyskryminację i całkowite odpolszczenie moich córek. Dziś są całkowicie pozbawione polskiej tożsamości mimo, że posiadają polskie obywatelstwo. Z ich życia wyrugowano całkowicie nie tylko język polski i polską kulturę, ale także całą polską część rodziny, której nie widzą od 2003 roku. Wyobcowano moje ukochane córki całkowicie nawet ode mnie ich rodzonego ojca. Zakaz był tylko pretekstem, aby utrudnić nasze kontakty i całkowicie bezkarnie zgermanizować obie dziewczynki. Dopiero po sześciu i pół latach ciężkich batalii w sądach w Niemczech i Austrii czyli w grudniu 2009 r. sąd orzekł, że mogę co dwa tygodnie widywać córki na trzy godziny w Wiedniu pod nadzorem, ale i tak ich nie widywałem, bo moja była żona nie respektowała postanowień sądu, a sąd w Wiedniu celowo ślimacząc się latami z wyrokami ją w tym wspierał. Pierwsze i ostatnie po ww. wyroku 3 godzinne spotkanie pod nadzorem w Wiedniu miało miejsce w lutym 2010 r. Młodsza córka już mnie nie poznała, była też wrogo nastawiona, starsza chociaż pozwoliła mi się potrzymać za rączkę choć przez minutę – mówi Pomorski. A już w czerwcu 2011 zabrano mi nawet to fikcyjne, bo właściwie istniejące jedynie na papierze, prawo do widzeń córeczek pod nadzorem.

- Może popełnił Pan błąd nie zgadzając się na kontakty wyłącznie w języku niemieckim. Było warto? – pytamy.

- Pytali mnie już o to m.in. dziennikarze z Niemiec. Mówiłem im, że musimy mieć świadomość, że stosunki Polsko-Niemieckie są bardzo złe oraz nacechowane obłudą i fałszem ze strony niemieckiej, czego objawem jest brak respektowania Traktatu Polsko-Niemieckiego przez stronę niemiecką, oraz bezczelne germanizowanie naszych polskich dzieci jak i zakazywanie mówienia w języku polskim polskim rodzicom ze swoimi dziećmi. Ja – gdy spokojnie rozmawialiśmy podczas wywiadów u mnie w domu w Hamburgu – patrząc im prosto w oczy pytałem: a co ty byś zrobił jako tatuś twoich dzieci, gdybyś po wyjeździe do Francji czy Tajlandii, usłyszał, że już nie możesz używać własnego języka nawet w rozmowach ze swoimi własnymi dziećmi? Że nie wolno tobie z twoimi dziećmi już mówić „Ojcze Nasz” w swoim języku? Że już nie możesz im przekazać, tego z czego byłeś dumny? Że nie ma Goethego i Schillera? Że od teraz istnieje tylko język tajlandzki lub francuski, a twój niemiecki język już jest nikomu nie potrzebny. Wtedy dosłownie wszyscy przyznawali, że postąpiliby dokładnie tak jak ja. Zaczynali mnie rozumieć i patrzeć na mnie normalnymi, wolnymi od stereotypów i innych uprzedzeń oczami i się często nawet zaprzyjaźnialiśmy – mówi Polak.

- Czy było warto? Nie miałem wyboru. To był wybór pomiędzy szubienicą, albo gilotyną. To był zwykły, brutalny szantaż rodem z czasów Adolfa Hitlera. W demokratycznym i wolnym państwie, gdzie respektuje się prawa człowieka, nikt nie miał ani nie ma prawa stawiać kogokolwiek przed takim „wyborem” rodem z Trzeciej Rzeszy. Gdybym dał się złamać i pozwolił moim dzieciom i mi zwyczajnie napluć w twarz, utraciłbym sam dla siebie szacunek. Pozwoliłbym też – stając się wspólnikiem bezprawnych zarządzeń Jugendamtu i ich urzędowych stronników – na szmacenie i poniżanie moich córek i naszej intymnej relacji zbudowanej na języku polskim – dodaje.

Na szantaż i bezprawie nie wolno się nigdy zgadzać i iść na prymitywną kolaborację z chamską płycizną. Cena miłości, normalności – też cena zwykłej ludzkiej godności – jest czasem bardzo wysoka i trzeba umieć ją godnie płacić gdy przyjdzie czas sprawdzianu. To takie Westerplatte w życiu, o które czasem przyjdzie walczyć i bić się do końca. Ja biję się o godność moich córeczek i moją, a także innych Polaków już od ponad 13 lat. Aby walczyć z najniższych lotów prymitywnym niemieckim i austriackim – wynikającym z głębokiego ich zakompleksienia – zwykłym barbarzyństwem, bezprawiem, strasznym poniżaniem i krzywdą, które nam uczyniła ta post-hitlerowska zarówno niemiecka jak i austriacka organizacja do spraw Zarządzania Dziećmi i Młodzieżą o nazwie Jugendamt robiłem i nadal robię dosłownie wszystko co mogłem i co mogę.

Dlatego mam czyste sumienie i zawsze mogę sobie patrzeć w lustrze w oczy. Wiem, że postąpiłem tak jak mi mówiło moje sumienie i dokładnie tak jak bym oczekiwał od własnego ojca. Bandyckiemu szantażowi bandyckich organizacji w obłudnych krajach wspierających dyskryminację nie wolno się nigdy ugiąć. Nigdy nie wolno się stać kolaborantem bandytów i kolaborować w poniewieraniu wszystkiego tego co najświętsze i nietykalne. Inaczej staje się jednym z nich. Bezprawie trzeba jedynie zwalczać z całych sił. Nie wolno z nim nigdy kolaborować.

(AWLP)

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (4 głosy)