13 grudnia 1981. Mój 13 grudnia.

Obrazek użytkownika Stary Belf
Historia
13 grudnia 1981 roku około 8,30 rano obudziła mnie Mama. Była strasznie roztrzęsiona i mówiła, że jest wojna, a wojsko i czołgi są na ulicach. Jako, że była niedziela, a ja jak zwykle w niedzielę lubiłem sobie pospać do 10,00, niewiele wziąłem sobie ze słów Mamy, tylko obróciłem się na drugi bok i już miałem zasnąć, kiedy do mojego pokoju wpadli Ojciec i siostra. Ojciec starał się uspokoić ośmiolatkę, która krzyczała, że nie ma już telewizji. „Ech, co za życie” pomyślałem i zwlokłem się z łóżka. Poszedłem do kuchni, gdzie przy stole siedziała cała rodzina. Siostra lekko chlipała, a Mama i Ojciec milcząc spożywali kanapki. Na stole stało radio, nastawione na Wolną Europę. Jako, że Ojciec, będąc kiedyś w Związku Radzieckim, na jakiejś wymianie między związkami zawodowymi, kupił radio tranzystorowe, który odbierało Wolną Europę prawie bez zagłuszeń, słuchaliśmy co tam mówili. A mówili, że Jaruzelski wyprowadził wojsko na ulice i że zatrzymano jakichś działaczy „Solidarności”. Postanowiłem pójść do kościoła na Mszę na godzinę 10,00. Gdy wyszedłem z domu, zobaczyłem trzy transportery opancerzone, chyba BRDM-y. Obok stali żołnierze i postukując butem o but próbowali się rozgrzewać. Słynnych koksowników jeszcze im nie dowieźli. W kościele nie było zbyt wielu ludzi. Mniej niż zwykle na niedzielnej Mszy. Nie pamiętam co mówił ksiądz, więc chyba nie wzywał do oporu. Gdy wróciłem do domu Mama siedziała przy stole i obejmując siostrę, płakała. - Ojca zabrali. – powiedziała. - Kto zabrał ojca? Milicja? – zdziwiłem się, bo Ojciec w „Solidarność” nie za bardzo się angażował, uważał się za człowieka rozważnego i nie chciał narażać rodziny na szykany ze strony komunistów. - Milicja. Przyszło dwóch milicjantów w mundurach i jeden taki ubrany po wojskowemu, w moro. Kazali się ojcu ubrać i iść z nimi. Powiedziałam, żeby założył ciepłe kalesony i dałam obrazek z Matką Bożą Nieustającej Pomocy. Dobrze, że wróciłeś, bo ja muszę iść do ciotki Grażyny, no bo wiesz, jak ojca zabrali, to teraz nas mogą wykwate-rować z mieszkania i pewnie będziemy musieli mieszkać u Grażyny, oczywiście jeśli się zgodzi nas przyjąć. Potem Mama i siostra poszły do ciotki Grażyny. Z tym wykwaterowaniem, to nie były żarty. Mieszkanie nam przyznano w marcu lub kwietniu 1981 r., kiedy miejscowa organizacja „Solidarności” zgłosiła zastrzeżenia do rozdziału mieszkań przez spółdzielnie mieszkaniowe. Wówczas prezes spółdzielni mieszkaniowej, do której zapisani byli moi rodzice, przypomniał sobie o Ojcu i kazał w trybie natychmiastowym złożyć podanie o przyznanie lokalu mieszkalnego. Ojciec złożył podanie i okazało się, że dostaliśmy przydział na mieszkanie – trzy pokoje z kuchnią. Do tej pory gnieździliśmy się w jednym pokoju. Klucze do mieszkania otrzymaliśmy chyba w lipcu lub sierpniu 1981 r. No, ale jeszcze trzeba było mieszkanie wykończyć, położyć jakąś glazurę w łazience, klepkę w pokojach i ogólnie odmalować lokal. Tak więc, do mieszkania wprowadziliśmy się dopiero pod koniec listopada 1981 r. Mama i Ojciec cały czas mówili, że mieszkanie dostaliśmy dzięki „Solidarności”. Tak więc, kiedy Jaruzelski wprowadził stan wojenny, Mama przestraszyła się, że naszą rodzinę wykwaterują z mieszkania, a na nasze miejsce wprowadzą rodzinę jakiegoś partyjniaka. Siedziałem sam w domu, programu telewizyjnego jeszcze nie włączyli, a ile można słuchać Wolnej Europy? „Pójdę do „Hipisa”, bo pewnie już „Spółdzielnia” się u niego zebrała” pomyślałem i tak zrobiłem. Gdy przyszedłem do „Hipisa” drzwi otworzyła jego mama. - No, to jeszcze tylko ciebie brakowało. Bo pozostali koledzy już są. – powiedziała. - Mojego ojca milicja zabrała. - Co?! Twojego ojca?! Przecież on nie był nawet w „Solidarności”. - No, tak widzi pani, że teraz to nic nie wiadomo. Łapią chyba na chybił-trafił. W pokoju u „Hipisa” zebrała się cała „Spółdzielnia”. Oprócz „Hipisa” byli „Smok”, „Szlangbaum”, „Góral” i „Bychu”. Wrzało. Wszyscy mówili, jeden przez drugiego, ale tak naprawdę to nie wiadomo o czym. Nikt z nas nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Każdy uważał, że wejdą Ruski i wówczas będziemy się bić, że będzie coś na kształt Powstania Warszawskiego, tylko, że w całej Polsce. Dla siedemnasto-osiemnastolatków, wychowanych na Sienkiewiczu, legendzie Szarych Szeregów oraz młodych ochotników z 1920 roku, taki scenariusz wydawał się bardzo atrakcyjny. Ale, że Jaruzelski wyprowadzi wojsko na ulice? Nie, tego się nie spodziewaliśmy. W końcu „Hipis”, który siedział przy biurku, coś narysował i nam pokazał. - Podoba się? – zapytał. Na rysunku widniała milicyjna pałka z napisem PZPR, przy czym „z” wyglądało jak swastyka. Podpis pod rysunkiem brzmiał: „Pałką odnowa”. - No i co podoba się? – „Hipis” powtórzył pytanie. - E, no dobre. – chórem stwierdziliśmy wszyscy. - Teraz tylko trzeba to skopiować. – powiedział „Szlangbaum” – Tylko jak? - Masz kalkę? – zapytał „Smok” – Przez kalkę skopiujemy rysunek i będziemy mieli ulotki! „Hipis” wyjął kalkę z biurka, jakoś podzieliliśmy się robotą i w ciągu godziny mieliśmy coś koło 40 ulotek. - Będziemy to przyklejać na murach. Każdy weźmie po sześć, siedem sztuk, a potem się zobaczy. Ty „Pieszczoch” – tu „Szlangbaum” wskazał na mnie – masz taką drukarenkę dla dzieci. Przynieś ją do „Hipisa”, to będziemy robili lepsze ulotki i będzie ich więcej. Jako, że zrobiło się już po 14,00 i trzeba było iść na obiad, wyszliśmy od „Hipisa”. - Musimy się rozdzielić – powiedział „Szlangbaum” – podobno nie można chodzić w grupie większej niż trzy osoby. Takie komunistyczne fanaberie. Ale gdy zaczęliśmy się żegnać, „Smok” podniósł kawałek węgla leżący na ziemi. - Mam pomysł – powiedział i podszedł do ściany garażu, obok którego staliśmy. „Smok” wprawnymi trzema ruchami narysował węglem znak Polski Walczącej na ścianie. - No, dobre, fajne – wszyscy poczuliśmy adrenalinkę. - Cicho. – powiedział „Bychu” – Ktoś idzie. Szybko się pożegnaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Minąłem jakiegoś zgreda w oprychówce i kurtce w kratę, który bacznie mi się przyglądał. Pomyślałem, że to ormowiec i poczułem strach. Po drodze minął mnie jeszcze jakiś patrol wojska wraz z dwoma „partyzantami”. „Partyzanci” to byli ormowcy lub partyjniacy, którzy chodzili wraz z patrolami wojskowymi lub milicyjnymi. Nie nosili mundurów, a jedynie biało-czerwone opaski na rękawach, jak prawdziwi partyzanci podczas II wojny. Stąd wzięła się ich ksywka. Strach opuścił mnie dopiero, gdy doszedłem do domu. Mamy i siostry jeszcze nie było. Zrobiłem sobie herbatę, włączyłem radio i słuchałem Wolnej Europy. Podali, że w Warszawie strajkuje huta i Ursus. Chyba tak. Potem włączyłem telewizor. Program już był nadawany i prawdopodobnie leciało przemówienie Jaruzelskiego. „Bracia i siostry”, tyle z tej mowy zapamiętałem. Po 16,00 przyszły Mama z siostrą. - Grażyna się zgodziła, zgodziła się nas przyjąć do siebie, gdyby nas wyrzucili z mieszkania. – czułem w głosie Mamy ulgę. – Teraz trzeba się dowiedzieć co z ojcem. Nie wiadomo czy go aresztowali i za co. Jutro pójdę do Zygmunta (brat mojej Mamy) i ustalę co mam dalej robić, bo na dziś nie mam głowy. A dzwonić nie można, bo przecież czerwonym zachciało się wyłączyć telefony. Tuż przed 18,00 rozległ się dzwonek do drzwi. Siostra pobiegła otworzyć. W drzwiach stał Ojciec. Przemarznięty. - Puścili cię! – Mama podbiegła do Ojca i tak go objęła, jakby Ojciec wrócił z wojny po sześciu latach. Potem do Nich przytuliła się siostra. - Nie, nie aresztowali mnie. – powiedział Ojciec – Okazało się, że ten kierownik administracyjny, co go w sierpniu przyjęli do roboty, jak się dowiedział, że jest wojna, to przyjechał samochodem pod zakład i wyniósł dwa telewizory, radio stereo, magnetofon i mikroskop. Ale ktoś go zauważył i doniósł o wszystkim na milicję. No, a że u mnie całą dyrekcję zmilitaryzowali i wywieźli do Szczytna, to jako, że ja odpowiadam w robocie za obronę cywilną, wzięli mnie, żebym razem z milicją szukał tego kierownika administracyjnego razem z tymi wywiezionymi telewizorami, radiem, magnetofonem i mikroskopem. I wiecie co? Ten kierownik wywiózł wszystko do swojego brata na wieś, dwadzieścia kilometrów stąd. A, że jechał jakimiś bocznymi drogami, to go milicja nie zatrzymała. Bo na bocznych drogach w ogóle nie ma patroli, ani wojska ani milicji. Jeździliśmy więc cały dzień, aby ustalić miejsce pobytu tego kierownika, a potem ustalić, dokąd wywiózł sprzęt. Usiedliśmy ok. 19,00 do obiadokolacji, bo okazało się, że przez cały dzień nie było nawet kiedy zjeść. - To ich koniec – powiedział Ojciec – Skoro musieli wyprowadzić wojsko na ulice, to czerwoni się kończą. Teraz nikt już im nie uwierzy. Nas też nie wykwaterują. Oni sami są w strachu. Jak tak jeździłem z tymi milicjantami, to oni cały czas się mnie pytali, czy ludzie chcą ich wieszać. A ja im mówiłem, że kto miałby ich wieszać? Wałęsa z Gwiazdą? Tak… Czerwoni się kończą… Po kolacji, chyba około 20,30 wyłączyli prąd. Nie było co robić, więc poszliśmy spać. Tak kończył się dla mnie 13 grudnia 1981 r. Pierwszy dzień stanu wojennego.
5
Twoja ocena: Brak Średnia: 4.5 (8 głosów)