ZACISZNY „BOŻY ZAŚCIANEK”

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Moja pamięć sięga 1930 r., gdy narodził się mój braciszek Stasio, do dziś pamiętam jego chrzciny w naszym kościele par. pw. Narodzenia Najświetszej Maryi Panny w Swojczowie. Byłam wtedy na tej uroczystości i była tam także cała nasza rodzina. To była piękna i słoneczna niedziela, poza tym niewiele rozumiałam z tego, co się właśnie działo. Pamiętam także narodziny Lodzi i Krysi, byłam już dużym dzieckiem i o wiele więcej rozumiałam, z tego wszystkiego. Obie najmłodsze siostry również zostały ochrzczone w Swojczowie. Ja tymczasem i Władzia zostałyśmy ochrzczone we Włodzimierzu Wołyńskim w kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Kolonia Barbarówka i wieś Smolarnia należały już bowiem do parafii we Włodzimierzu Wołyńskim. Moi rodzice chrzestni to Jan Borkowski i Helena Borkowska z d. Górka.

Dzieciństwo, zresztą bardzo radosne przeżywałam pośród drzew, łąk i kwiatów leśnych. Od kiedy pamiętam bardzo lubiłam naszą gajówkę, nasz leśny dom. Codziennie rano budził mnie przepiękny śpiew ptaków, a do snu utulało mnie wdzięczne rechotanie żab, których na pobliskich bagnach, było całe mrowie. Chociaż mieszkaliśmy tam sami, a do najbliższego gospodarstwa w polskiej kolonii Teresin, było conajmniej 2 km, nie czułam się odludkiem. W możliwie najpiękniejszy sposób korzystałam z uroków tej „leśnej pustelni”. I ja i moje siostry, byłyśmy dziećmi o wesołym i żywym usposobieniu i do tańca i do różańca. Widzę, że pomimo upływu czasu, pozostało nam to, po dziś dzień. Prawdziwe jest więc powiedzenie: „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Miałam codziennie dziesiątki nowych pomysłów, jak urozmaicić i tak ciekawe już nasze dzieciństwo. Nie przypominam sobie, abyśmy tam z siostrami, kiedy z nudów umrzeć miały. Piękne położenie, urok lasu i ta niezwykle kojąca cisza, a raczej muzyka leśna sprawiały, że niemal codziennie ktoś nas odwiedzał. Tym bardziej, że było nas dużo rodzeństwa, a każdy miał swoich kolegów i koleżanki.

Niedy nie zapomnę jedynego, takiego smaku na świecie, to jest oczywiście naszych kohyleńskich poziomek oraz wspaniałego sosu z naszych rodzimych grzybów. Prawdziwków było mniej, ale opieniek to tyle, że całe miasto Włodzimierz Wołyński by wykramił, dlatego we właściwej porze w nasz las zapuszczało się wielu ludzi. I niekiedy można ich było spotkać, roześmianych od ucha do ucha, targających w rękach, a nawet na plecach, pełne kosze pięknych grzybów. Najczęściej odwiedzała nas moja kuzynka Helenka Borkowska oraz jej brat Kazimierz, dzieci Jakuba i Zofii Borkowskich z kolonii polskiej Barbarówka. Jakub był rodzonym bratem mojej mamusi Jadwigi. Często przychodzili do nas także Mieczysław, Franciszka i Zdzisław Kielak, to byli również nasi bliscy kuzyni, dzieci naszej cioci Anny Kielak, rodzonej siostry naszej mamusi. Poza tym często odwiedzały nas nasze bliskie koleżanki z polskiego Teresina, w tym: Michalinka Rusiecka, Wacka Wawrynowicz, Zosia Wawrynowicz, Weronika Topolanek i Felicja Sobolewska. Wszystkie one były moimi koleżankami, a gdybym tak miała wspomnieć, kolegów i koleżanki mego rodzeństwa, to mielibyśmy swoisty spis młodzieży teresińskiej. Było to po części zasługa naszego tatusia Władysława, który był człowiekiem dobrym, o miłym usposobieniu i niezwykle gościnnym. Nie tylko, że lubił z mamusią potańcować na różnych przyjęciach i zabawach, organizowanych w całej naszej okolicy, a najczęściej w Swojczowie. Stać go było, nawet kupić najprawdziwszy gramofon, aby nasze dzieciństwo stało się jeszcze radośniejsze. I rzeczywiście, moje siostry, co tylko nazbierały trochę poziomek, zaraz leciały do miasta Włodzimierz, a było to ok. 12 km, sprzedawały poziomki i kupowały kolejne płyty. Do dziś pamiętam, ten nasz leśny gramofon, miał taką charakterystyczną, dużą trąbę, a nakręcałyśmy go korbką. Jakże on pięknie i głośno wygrywał, a pomnożony przez „leśne echo” czynił muzykę, czymś niezwykle pięknym i niepowtarzalnym.

 

Harmonia i zgoda budowały nasze kresowe rodziny

Urok tego miejsca, przyciągał zatem wiele polskiej młodzieży, bowiem Ukraińcy do nas nie zachodzili, stąd i często, były u nas potańcówki. Pragnę podkreślić, że piękno otaczającej nas przyrody, taki niemalże: „Boży Zaścianek”, sprawiał, że wcale nie potrzebowaliśmy wódki, czy innych detali, by się dobrze bawić, by miło spędzać ze sobą czas. Pomimo, że Ukraińcy nie przychodzili do nas, żyliśmy z nimi w zgodzie i we właściwie, przyjaznej harmonii. Wielu Ukrainców poważało naszych rodziców, dlatego często byli zapraszani na przeróżne spotkania, a nawet na rodzinne spotkania w ukraińskich chatach. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wrócili z takiego spotkania smutni i niezadowoleni, a już na pewno, aby czuli się upokorzeni. Ja właściwie z rodzicami na takie zabawy nie chodziłam, poza jednym wyjątkiem, kiedy to rodzice zabrali mnie do ukraińskiej wsi Kohylno, była tam zabawa biletowa. Pamiętam, że na początek odegrano przedstawienie, było to tak: kilka ukraińskich dziewcząt i chłopców śpiewało: „Zebrały wsi dziewczata, taj wsi parobki rozejszły się zbierać jahody.....”. Pokazywali przy tym, jak zbierali te jagody do dzbanów. Przedstawienie było oczywiście dłuższe i dość ciekawe, tak że spodobało mi się nawet. Potem była już zabawa taneczna, bawiłam się bardzo dobrze, chętnie tańcowałam z ukraińskimi chłopakami, nie wyczuwałam żadnej wrogości do nas Polaków, przeciwnie czułam się tam dobrze.

Osobiście widywałam także wielu chłopców i dziewcząt ukraińskich, na wielu pobliskich, leśnych łąkach, gdzie wypędzali bydło. Uderzało mnie piękno ich pieśni, których śpiewali dużo, jeszcze bardziej zachwycały mnie ich głosy, były niezapomniane, po prostu piękne. Kiedy tak lubiłam słuchać tych dumek, ukraińskich pieśni, nigdy nie przyszło mi na myśl, że ktokolwiek z tych śpiewających, może próbować odciąć mi głowę siekierą. Nigdy nie uwierzyłabym, gdyby ktoś w proroczej wizji odsłonił mi, tę naszą najbliższą przyszłość, gdyby ktoś usiłował przekonać mnie o tym, co się miało przecież stać faktem i to już za kilka lat. Póki co, w naszej gajówce młodzież lubiła urządzać sobie różne imprezy okolicznościowe, najlepiej zapamiętałam „Andrzejki”. Lubiłam nasz las jeszcze z jednego powodu, było tam oczywiście dużo zwierzątek, które lubiłam podpatrywać. Najczęściej spotykałam sarenki i zajączki, choć raz spotkałam nawet żółwia i do dziś nie mam pojęcia, skąd i jak się tam nawinął.

Przed II wojną światową częstymi gośćmi w naszym domu, byli polscy oficerowie z miasta Włodzimierz Wołyński. Przyjeżdżali do nas latem, a jeszcze częściej w zimie na polowania. Imponowała mi kultura tych oficerów oraz dobre obyczaje, warto także wspomnieć ich pobożność. Dla przykładu, kiedy który wchodził do naszego domu, nie zapomniał powiedzieć staropolskiego: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Z perspektywy, tak długiego czasu, widzę wyraźnie, że na takiej właśnie armii, można było potem budować bohaterskie szeregi 27 Wołyńskiej DP AK. Dywizji na sztandarze której, z dumą i gorącą wiarą, czytaliśmy ideały całego naszego życia: Bóg, Honor i Ojczyzna. Dziś natomiast często modlę się do Boga, aby ustrzegł naszych żołnierzy i nasz narodowy honor, bowiem czego można się spodziewać od ludzi, dla których ideały chrześcijańskie, tak niewiele znaczą.

Najpiękniejszym miesiącem w naszym domu i w naszym lesie, był naturalnie maj i doprawdy nie sposób opisać, czym jest właściwie przejście lasu ze stanu zimowego w stan letni. To tak jakby człowiek ze śnieżnej pustyni, nagle trafił do raju i natychmiast popadł w ciężką rozterkę: czym się cieszyć od zaraz, a co zostawić sobie na deser. Po prostu, gdy wszystko w około Ciebie rozwija się, cudownie pachnie i niebiańsko śpiewa, czujesz się mocno zagubiony, świat traci się niejako w Twoim urzeczonym sercu. Dlatego szczerze wyznam, że kilkadziesiąt lat spędzonych w małym miasteczku Nowa Sól na Dolnym Śląsku, choć także pięknych, jednak w jakiejś cząstce niepełnych. Oto bowiem w moim sercu, nawet dziś, na każde wspomnienie o tamtych latach, budzi się tęsknota, a może nawet szczypta niewinnej zazdrości, o tamten czas, o tamten „Boży Zaścianek”. To nasz wołyński maj, ale i zima miała swoje uroki. Każdy kto raz zobaczy świerkowy las, pod grubym puchem śnieżnym zaręczam, że nigdy już nie zapomni, tej bajkowej, śnieżnej bieli i ciszy. [fragment wspomnień Heleny Wójtowicz z d. Karbowiak z Osady Budki Kohyleńskie na Wołyniu]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (8 głosów)

Komentarze

serdeczne pozdrowienia z dróg niegyś i tamtejszych :)

Vote up!
2
Vote down!
0

gość z drogi

#1529661