Groza szumiących pól (6)

Obrazek użytkownika Anonymous
Humor i satyra

Treści obrzydliwe. Za zgodą rodziców ;-)

Rozdział 6
Mój osobisty ochroniarz


Alfred obudził się około drugiej po południu. Krystyna też już nie spała, spoglądając na niego lirycznie swymi niebieskimi oczyma. Pogłaskała go po głowie.

- Lubię cię - oznajmiła bez zbędnych formalności
- Ja też cię lubię - odparł Alfred szybko i dodał nie bez zażenowania - tylko proszę, nie mów o miłości i... o takich tam wielkich słowach. To zbyt intymne, a poza tym... łatwo nadużywać słów.
- No właśnie. To samo mówił mistrz.

Milczeli chwilę, cały czas patrząc sobie w oczy.

- Muszę ci się przyznać do kłamstwa - powiedziała Krystyna - pamiętasz, ten pedał zwany moją matką, gdy nas zapoznawał ze sobą, powiedział, że mam siedemnaście lat...
- Hm?
- Naprawdę nie mam skończonych szesnastu.
- To ja chodziłem z nieletnią?!
- W ten sposób mój mamo-tata chciał się zabezpieczyć na wypadek, gdybyśmy się zakochali...
- Mały szantażyk, co? - mruknął Alfred coraz bardziej rozbudzony i lekko oburzony - „Panie Alfredzie, albo pan zerwie z moją córką albo kompromitacja”, co? Albo jakaś cichutka aborcyjka, czy cuś?
- Ale ja naprawdę nie miałam wyjścia - ujęła go za rękę - miałam serdecznie dość życia z tym pedałem. Zagroziłam mu, że musi mi pozwolić na normalne randki z chłopakami. Nawet skontaktowałam się z adwokatem. Więc pedał podstawił mi ciebie. Myślał, że ma wszystko pod kontrolą...
- Miałby - odparł Alfred - miałby, gdyby nie Suzi i ta cała lampa kwarcowa... O, Boże, splot absurdalnych wydarzeń!
- Życie bywa kiczem - odezwał się zaspany głos zza jego pleców - polukrowanym na różowo - to Beata właśnie się ocknęła - słuchajcie, chyba mnie dopadło.
- Co dopadło? - spytał.
- Krysia, powiedz temu panu co dopada kobietę raz w miesiącu.
- Dać ci paracetamol? - zapytał Alfred jako wzorowy dżentelmen.
- Bez jaj! - parsknęła Beata - unikam leków, w większości są to ciche trucizny.

Przez chwilę trwało dziwnie niezręczne milczenie, gdy Beata powiedziała:

- Krysia, powiedz temu panu co dopada kobietę raz w miesiącu. I powiedz, żeby mi położył rękę na brzuchu. Męskie dłonie mają moc uzdrawiania.

Spojrzał Krysi w oczy, przerażony. Przełknęła ślinę.

- No, połóż jej rękę - powiedziała cicho, rumieniąc się.

Odwrócił się i położył dłoń mniej więcej na pępku (przez ubranie trudno było wyczuć gdzie między fałdkami brzucha Beaty znajduje się pępek). Beata delikatnie przycisnęła jego dłoń do brzucha i zamknęła oczy. Przypomniał sobie, jak przytulała go po raz pierwszy. Musiała się czuć samotna.

W tym czasie Krysia przytuliła się do Alfreda od tyłu i zaczęła go głaskać po głowie.

- Kiepska sprawa w życiu kobiety - mówiła Beata - potrafię być kobieca, uległa i miła, ale jak mnie dopada, nie mam na nic ochoty. Od kilku lat mieszkałam w wielkim mieście i pracowałam w firmie produkującej opakowania. Niestety, ani kodeks pracy ani mój szef nie uznawał, że jestem kobietą i że przez trzy dni w miesiącu dostaję małpiego rozumu. „Trzy dni urlopu? To 36 dni w roku! Niech pani weźmie pigułkę i do roboty! Kto ma spłacać te długi zaciągnięte przez Tuska?”. Czy oni myślą, że ja jestem jakimś pieprzonym futanari?
- Proszę... - szepnął Alfred - nie mówmy już o tym.
- Przepraszam - mruknęła i zamknęła oczy - o teraz czuję rozchodzące się ciepło. Od razu lepiej.

Krysia ciągle gładziła go po twarzy, więc czuł, że ona akceptuje tę sytuację.

- A do tego wszystkiego - odezwała się znów Beata - w tym cholernym mieście nawet porządnego stanika nie można kupić, a bez niego ani rusz, wszyscy by się gapili jak na maszynę parową...
- Beata - wtrąciła nagle Krysia - jeśli kiedykolwiek będzie okazja, kupię ci w prezencie stanik. Albo uszyję. Zawsze miałam inklinacje w tym kierunku... tylko muszę znać wymiary.
- Osiemdziesiąt pięć H - odparła Beata nieco mniej przygnębionym tonem - wyobrażasz sobie? Przy
wzroście 164 mam wymiary 116-76-95. Klasyczny ideał, po prostu.
- Ale za to jesteś miła - odezwał się nagle Alfred - chroniłaś mnie przez rok cały. Znasz każdy szczegół z mojego życia.
- Wiem, wiem. Jestem miła i w ogóle - odparła sennie - akceptuję swoje ciało. Lubię je. Tylko inni go nie lubią.

Chwilę później znów spała, lekko pochrapując.

- Ona jest pełnoletnia - Krysia szepnęła mu do ucha - ja muszę jeszcze trochę podrosnąć - i dalej głaskała go po głowie - nie czuję się jeszcze gotowa, ale ona cię pragnie.

Alfred nie wiedział co powiedzieć. Wierzył w katolickie, monogamiczne stadła, choć wiedział doskonale, że jego niegdysiejsi współwyznawcy, Żydzi, w XXI wieku wrócili do poligamii i niemal natychmiast poprawiły się ich relacje z muzułmanami. Co więcej, przestali się trudnić lichwą, pozostawiając tę niegodziwą działalność ateistom. Reformy religii mojżeszowej to był jeden z najbardziej pasjonujących procesów ubiegłego stulecia, ale dla większości ludzi pozostał niezauważony. Ludzie tak byli zajęci swoimi penisami i waginami, że po prostu nie dostrzegli, co się wokół nich dzieje. Że świat się zmienia.

- Również i on był tak pochłonięty własnymi myślami, że nawet nie zauważył jak zasypia.

Ocknął się nagle, gdy Mistrz otworzył drzwi. W ślad za nim wszedł wąsaty mężczyzna w stroju i czapce myśliwskiej na głowie.

- Pobudka! - powiedział głośno Mistrz - bardzo was przepraszam, ale niestety musimy natychmiast opuścić ten dom. Bardzo tego żałuję. Przyzwyczaiłam się tu mieszkać od wielu lat...

Alfred poderwał się przerażony.

- Spokojnie - powiedział wąsaty mężczyzna - jestem mężem Mistrza. W pobliżu świętego gaju widziałem tygrysa szablozębnego. A to zawsze jest znak, że władza kogoś szuka.
- Tygrys... szablozębny...? - wybełkotał Alfred - przecież one wymarły kilkadziesiąt tysięcy lat temu...
- Do niedawna też tak myślałem - odparł myśliwy - kilka lat temu mało nie spadłem z drzewa ze zdziwienia, gdym go zobaczył. Jest faktem, że te sterowane przez radio zwierzęta są wysyłane w lasy, gdzie chronimy się my, zazwyczaj wtedy, gdy z miasta ktoś ucieka. Ktoś ważny.

Alfred zadrżał. Beata podniosła się i przetarła oczy:

- Władza nie chce brać na siebie odpowiedzialności za śmierć uciekinierów, rozumiesz - powiedziała - zawsze brzmi lepiej, gdy mentalmedia podadzą, że złoczyńcę zagryzł niedźwiedź albo tygrys. Przecież w totalitarnej demokracji nie ma kary śmierci.
- I co my teraz zrobimy? - zapytał Alfred - wiedzą już, gdzie jestem.
- Przynajmniej trochę odpoczęliście. - powiedział Mistrz - drogi Alfredzie. Wydaje mi się, że w tobie jedynym nadzieja.
- Nie rozumiem. Przecież jestem...
- Jesteś jedynym na planecie uczonym o otwartym umyśle. - Mistrz przykucnął i spojrzał mu w oczy - Alfred, posłuchaj. Musi być jakiś sposób, żeby zgładzić te cholerne skorpiony, szerszenie i inne dziadostwo. Ogólnie GMO. Masz teraz szansę ocalić nas wszystkich. - zmrużył oczy - ale strzeż się. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane...

Alfred wstał.

- Co mam zrobić?
- Wyprodukuj antidotum na GMO - szepnął cichy głos. To żona Mistrza wychynęła zza pleców męża Mistrza.
- Ale jak? Nie mam dostępu do choćby najprymitywniejszego laboratorium, do naukowej bazy danych...
- Policja je ma - odparła żona Mistrza - śledziliśmy uważnie działania podporucznika Potockiego. Możesz mu zaufać. Nawiązaliśmy już z nim kontakt. Powinien być na polanie za jakieś pół godziny. Chodzi teraz o to, żeby nie zauważył cię tygrys szablozębny.

Te pół godziny należały do jednych z najbardziej emocjonujących w jego życiu. Ostrożnie wychynął z chaty Mistrza. Był czwarty maja. Na zazieleniony las padały lekkie płatki śniegu. Było ich zrazu mało, lecz z każdą chwilą coraz więcej i więcej, tak że widoczność pogarszała się szybko. Miał iść na północ starą drogą leśną aż do samej polany.

Szedł raźno ścieżką prowadzącą do drogi leśnej, gdy... ujrzał tygrysa. Osobliwy ten potwór szedł przed nim na północ leśną drogą, którą ścieżka przecinała pod ukosem. Wyraźny kształt bestii przenikał między drzewami jak senna zjawa. Uczony struchlał ze strachu i odruchowo kucnął. Co robić? Za pół godziny ważne spotkanie. Tygrys był piekielnie niebezpieczny, ale co gorsza gdyby skierował oczy w jego stronę, śledzący go prześladowcy mogliby go zlokalizować w oka mgnieniu przez ukryte w oczach kota kamery.

Nagle usłyszał szmer za plecami i poczuł, jak czyjeś ręce oplatają mu się na ustach. Próbował się wyrwać, lecz na próżno. Ktoś szepnął mu do ucha:

- Bądź cicho, to może nas nie zauważy.

Odetchnął, rozluźnił się. Odwrócił głowę i zobaczył człowieka w policyjnym mundurze. Ów puścił go i konspiracyjnie wyciągnął rękę do przywitania:

- Herakliusz Potocki, podporucznik wiercisławskiej policji.
- Alfred Kukuruźnik... - odparł Alfred szeptem.
- Alfred... Wiesz o tym, że pod nogami chrust bardzo chrzęści?
- Wiem.
- Więc odwróć się cicho i idź za mną. Musimy się dostać do windy. Potem będziemy już w aero-aucie i polecimy do laboratorium. Ale musimy iść cicho. To bydlę ma słuch lepszy, niż anteny projektu SETI.
- Nie możecie go zabić?
- Lepiej nie, bo wtedy zaraz się tu zlecą ludzie z wojskówki. A teraz idziemy.

Właściwiej byłoby powiedzieć: a teraz czołgamy się. Bo istotnie Potocki położył się na brzuchu i nieśpiesznie podążył ścieżką w tę stronę, z której Alfred przybył. Alfred czołgał się za nim. Gdzieś z tyłu rozległo się miauczenie wielkiego kota. Alfred mało nie zsikał się za strachu. Na szczęście śnieg padał tak gęsto, że dźwięk był zupełnie stłumiony, a wiatr wiał z północy. Alfred odetchnął. Tygrys nie mógł ich wyczuć...

Miauczenie oddaliło się. Kiciuś najwyraźniej udał się na północ. Kilkadziesiąt metrów dalej wstali na nogi i biegiem podążyli do windy. Kwadrans później Alfred oglądał już wielkiego kota z bezpiecznej wysokości, a raczej oglądałby go, gdyby przez śnieżną kurzawę cokolwiek było widać.

- Skąd wiedzieliście, że jestem na ścieżce? - zapytał Potockiego, który sprawnie sterował aero-autem, starając się jak najszybciej wbić w śnieżną chmurę.
- Ostrzegła nas twoja dziewczyna, Beata - odparł podporucznik - szła przed tobą.
- Moja dziew... a co z nią?
- Nie wiem - odparł podporucznik - nie możemy używać radia, rozumiesz chyba. Ale i tak byś nas zdekonspirował tymi swoimi odgłosami...

Alfred zmieszał się. Wyśmienite paszteciki z kiszoną kapustą zjedzone u Mistrza dawały znać o sobie.

- Masz jakiś pomysł co zrobić z tym piekielnym GMO? - spytał Potocki, starając się zmienić temat.
- Chyba tak - odparł Alfred - to znaczy myślę, że to się musi udać. Bóg nie może opuścić ludzi w tak krytycznym momencie.

Potocki spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem. Sądził, że rozmawia z uczonym, a tymczasem okazało się, że wiózł proroka.

- To znaczy - zająknął się Alfred - badania nad tym mikroorganizmem przerwano w XXI wieku. Nawet w naszych bibliotekach zachowały się ledwie wzmianki.
- Cenzura?
- Tak myślę. To bakteria z rodziny Firmicutes. Bardzo odporna, behawior niesamowicie zmienny, skrajnie uzdolniona w zakresie kombinacji własnego kodu genetycznego. Mutuje dosłownie jak na zawołanie.
- Myślisz, że można z niej zrobić broń biologiczną?
- Można, ale to nie ma sensu.
- Nie rozumiem. Ty, uczony, masz narzędzie do ratowania świata i mówisz, że to nie ma sensu.

Lecieli teraz w gęstej mgle. Potocki włączył autopilota, zdjął ręce z drążka i przeciągnął się leniwie.

- Wiesz, poruczniku, mam serdecznie dosyć manipulowania przyrodą. Po prostu dosyć. Jedyne co mogę dla was zrobić...
- Taa...?
- To tylko zbadać jak ta bakteria reaguje na aktywność słoneczną.
- Czyli przypuszczasz, że słońce ją przebudzi do działania?
- Słońce? Nie, to tylko przypadkowa zbieżność - uśmiechnął się Alfred.
- Nie rozumiem.
- Widzisz, gdyby za to odpowiadało słońce, bakteria ta ożywałaby cyklicznie od wielu, wielu lat. A jednak nic takiego się nie dzieje. Tym razem będzie inaczej.
- Skąd to przypuszczenie?

Alfred westchnął.

- Jak by ci to wytłumaczyć... Widzisz, poruczniku, całe życie uczono mnie myśleć scientystycznie. Zawsze szukać przyczyny i skutku. I oto jest przyczyna: miłosierdzie boże.
- Deus ex machina?

Tym razem Alfred spojrzał na niego zdumiony.

- To ty znasz łacinę?
- Nie, oczywiście, że nie. Ale czytałem trochę o greckim teatrze. A ponieważ od lat mam wrażenie, że żyjemy w jakiejś komedii, w której nasze losy zawikłały się w niepojęty i absurdalny sposób, więc ten deus ex machina przyszedł mi do głowy w pierwszym odruchu, gdy mówisz o miłosierdziu bożym. Ale ponawiam pytanie: dlaczego ta bakteria?
- Nie znam innej broni przeciw GMO - odparł Alfred - GMO jest niesłychanie wrażliwe na tak zwane zdarzenia losowe. A ponieważ zdarzeń losowych nie ma, więc muszę założyć, że wszystko dzieje się nieprzypadkowo. Tylko ta bakteria pasuje mi do roli destruktora GMO. Ale oczywiście nie mam pojęcia który to szczep, jaki gatunek. Jest ich niezliczona liczba, także w kosmosie. Myślę jednak, że ta bakteria wypełznie z wnętrza ziemi, gdy poczuje odpowiednie warunki. I oczywiście napadnie na to wszystko, co sprzeczne z prawidłami natury.
- A czemu chcesz zbadać wpływ wiatru słonecznego na tę bakterię?
- Czy naprawdę nie rozumiesz? Do tej pory byłem demiurgiem-kretynem, usiłującym zmieniać wszystko dokoła. Zmienić, czyli zepsuć, bo nic innego nie potrafię. Teraz jedyne co mogę zrobić to wcielić się w postać astrologa, to znaczy zajrzeć Panu Bogu w myśli i przewidzieć kiedy nastąpi to, co musi nastąpić.
- Jesteś optymistą?
- Ufam w miłosierdzie boże.
- Obyś się nie przeliczył - pokręcił głową Potocki. - podobno poznałeś tego Savonarolę?
- To raczej on poznał mnie. Widzieliśmy się w metrze. Zaraz... - Alfred zawahał się, sięgnął do kieszeni spodni i wymacał fiolkę. - jest...

Potocki z zainteresowaniem przyjrzał się włosom w fiolce. Założył na oko małą elektroniczną lupę i analizował zawartość przez chwilę.

- Są oczywiście sztuczne - zauważył po chwili i zdjął lupę. - ale to nic, zbadamy gdzie facet kupił tę brodę... bo to była odklejana broda, prawda?
- Mistrz ci mówił?
- Owszem.
- Skąd ją znasz?
- Wiesz co, Alfred, jest takie wschodnie przysłowie, które mówi: „gdy uczeń jest gotów, pojawia się mistrz”. Sama się pojawiła. Ja jej nie szukałem.
- Dokąd lecimy?
- Niestety z powrotem do miasta, tylko trochę okrężną drogą. Laboratorium jest w podziemiach... pewnej placówki finansowej.
- Złapiecie tego Savonarolę?
- Nie wiem - odparł Potocki - i nie wiem co on właściwie knuje. Facet pracował dla spółki Eden, która wchodzi w skład Nankin-Group. Był masonem, ale z jakichś powodów znienawidził masonerii. Co gorsza znienawidził całej ludzkości. Uznał, że ludzie to matoły, które dają sobą manipulować, więc jedynym sposobem ich zbawienia jest zapewnienie masowej śmierci. Wyhodował tę cholerną kukurydzę i ulotnił się. Ale myślę... myślę, że jeśli nasze życie rzeczywiście jest komedią, to on pojawi się w odpowiednim momencie, odegra swoją rolę przez pięć minut... albo przez całą wieczność, w której nas już nie będzie...

Aero-auto wychynęło ze śnieżnej chmury. Pod nimi rozciągał się dobrze znany Alfredowi widok: panorama stołecznego Wiercisławia.

- Jesteśmy zakonspirowani - ostrzegł go podporucznik - zdziwisz się...

Istotnie, laboratorium znajdowało się w samym centrum miasta, w pomieszczeniach starego lombardu. Tego samego, w którym ongiś Suzan zostawił swojego cennego fanta...

Na szczęście oszczędzono Alfredowi jakichkolwiek nowych szczególików i ploteczek z życia jego niedawnego „ex-narzeczonej”; uczonemu należało przecież stworzyć odpowiednie warunki pracy. Alfred czułby wielką radość na widok aparatury tego fantastycznie wyposażonego obiektu badawczego, gdyby udostępniono mu go jakieś dziesięć miesięcy wcześniej. Teraz czuł, że dostaje prezent dokładnie wtedy, gdy jego ego wcale takiej zabawki nie pożąda, ale może właśnie dlatego jest tutaj odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu.

W laboratorium przywitał go zgrany zespół policyjnych ekspertów, na czele którego stała... profesor Kobyła. Alfred o mało nie zemdlał.

- Panie Alfredzie - powiedziała ciepło. - ktoś musiał się podjąć pracy dla policji, więc padło akurat na mnie. Wiem, że nie zrobiłam na panu najlepszego wrażenia wtedy, podczas prezentacji marsjańskich ogórków, ale...
- Ależ, pani profesor... - Alfred zapanował nad sobą.
- Doktor - poprawiła go Kobyła - profesor to mój pseudonim operacyjny. Jesteśmy równi stopniem.

Alfred poczuł się od razu lepiej. W zetknięciu ze światem nauki jego ego działało nadal starym trybem.

- Mamy jeszcze jedną niespodziankę dla pana, Alfredzie - dodał Potocki i sięgnął do komunikatora - Waciak.pl, jesteś tam?
- Waciak.pl, zgłaszam się. Mam ją przyprowadzić?
- Tak, do holu, proszę.

Ku nieopisanemu zdumieniu Alfreda do holu razem z Waciakiem.pl weszła Beata.

- A ty skąd tutaj? Nie zostałaś u Mistrza?
- Przecież wiesz, że jestem twoim ochroniarzem! - odparła z wyrzutem - najpierw wyszłam przed tobą, żeby wypatrzyć tego tygrysa i w razie czego odciągnąć jego uwagę, a potem zawieźli mnie tutaj. Będę o ciebie dbać i pilnować, żeby ci się nic nie stało. Zgadzasz się?

Podeszła bliżej. Spojrzał na nią ze wzruszeniem i ujął za rękę. Rozległy się oklaski. To Kobyła i pozostali pracownicy nagrodzili tę scenę w teatralny sposób. Ale Alfred poczuł, że musi stanąć na wysokości zadania:

- No, moi drodzy. Mamy mało czasu, musimy wziąć się do roboty.

Jeszcze nigdy praca w laboratorium nie szła tak raźno jak od tego dnia, gdy Alfred został szefem zespołu. Zostawimy go jednak w świątyni nauki, aby przyjrzeć się bliżej postaci, którą poznaliśmy do tej pory stosunkowo słabo, to jest - samego czarnego charaktera wszechczasów, Savonaroli.

 

Ciąg Dakszy Nastąpi

Jakub Brodacki

0
Brak głosów