Groza szumiących pól (3)

Obrazek użytkownika Anonymous
Humor i satyra

Treści obrzydliwe. Za zgodą rodziców ;-)

Rozdział 3
Fanty z lombardu


No cóż, Suzi pojawiła się znów w życiu Alfreda wcześniej, niż ktokolwiek się mógł spodziewać. Rozeszła się bowiem wieść, że Alfred pisze habilitację o bardzo poważnym zagadnieniu biologii mikrobów żyjących na jakiejś zagubionej w przestrzeni planetoidzie pomiędzy merkurym a wenus. Co prawda o planetoidzie zupełnie nic nie wiedziano poza tym, że kilka sond lecących na merkurego odbiło się od niej jak piłka bilardowa, po czym utracono z nimi kontakt, ale na ten temat istniała już obszerna literatura, co pozwalało mieć nadzieję na wartościowy wynik naukowy. Co więcej, prestiż Alfreda znacznie wzrósł, gdyż widywano go jak kroczył pod rękę z Krystyną Wydrówną albo też Wydrzanką i prowadził ją na seanse psychofilmowe.

Prawda wyglądała tak, że Alfred potraktował tę całą hucpę z habilitacją jako zasłonę dymną do dalszych eksperymentów z kukurydzianymi skorpionami. Śledził uważnie wszelkie pogłoski - zarówno na ulicach, w metrze, jak i na blogach i portalach społecznościowych. Mimo działającej cenzury, temat wciąż wychodził na światło dzienne. Ktoś nawet stworzył nieszkodliwego wirusa komputerowego, który o określonej godzinie każdego dnia wyświetlał animowaną kukurydzę, z której rozchodziły się skorpiony i wylatywały szerszenie, a dudniący i ponury głos oznajmiał „dzień sądu nadchodzi”. Udało się też Alfredowi wyhodować w miarę przypominający skorpiona zarodek, który jednak - mimo desperackich wysiłków jego uczonego tatusia - zamierał w fazie początkowej. Alfred obwiniał o to zrazu przestarzałą technologię muzealnej macicy, ale z biegiem czasu doszedł do przekonania, że autor internetowej animacji ma rację: najwyraźniej narodziny skorpiona (i doczepionego do jego grzbieciku brata-bliźniaka, czyli wielkiego szerszenia) następowały tylko i wyłącznie w samej kukurydzy. Zastanawiał się też, co by się stało, gdyby tak część chitynowej kolekcji kupionej od handlarza wysiał w doniczce. Czy wyrosłyby kukurydze?

Nie dane mu było jednak się o tym dowiedzieć, gdyż - jak wspomniałem - w jego życie znowu wkroczyła Suzi. Prawda bywa bowiem najgorsza. Suzi, a raczej jednak Suzan, zakochała się w Alfredzie i odkryła swe homoseksualne, oczywiście wrodzone genetycznie, powołanie. Wiedziała już, że nie sprawi nic jako kobieta. Zerwała kontakty ze swymi mocodawcami, gdyż czuła do nich i do swojej roli w tym wszystkim coraz większe obrzydzenie. Postanowiła wrócić do swej płci zgoła naturalnej.

Niestety nie było to takie proste. Operacje zmiany płci - aczkolwiek refundowane w ramach ubezpieczenia na wypadek nagłej zmiany życiowej - nie należały do najtańszych, a ponieważ operacje zmiany płci zdarzały się aż nazbyt często, ubezpieczyciele na różne sposoby ocwaniali naiwniaków. Gdy więc Suzan ongiś zdecydował się na przemianę w kobietę (i przybranie nazwiska Grocka), agent ubezpieczeniowy ze słodkim uśmiechem oświadczył mu o wcześniejszej o pół roku zmianie umowy, która stanowiła o tym, że o nagłej zmianie życiowej należy informować z półrocznym wyprzedzeniem. Gdy zaś Suzan gwałtownie zaprotestował, agent uśmiechnął się jeszcze słodziej i odparł:

-No niechże pan będzie rozsądny, panie Suzanie. Wie pan dobrze, że w czasach kryzysu finansowego i powszechnego zadłużenia te pieniądze nie leżą w skarbcu i aby je pozyskać, musimy je skądś ściągnąć. Ludzie zmieniają płeć na zawołanie i prawdę mówiąc tylko z największą życzliwością operacje zmiany płci zaliczamy do „nagłych zmian życiowych”.
-Jak to?
-No wie pan, w polityce mówi się, że kampania wyborcza ma swoje prawa. A my przecież nie chcemy zniechęcać swoich klientów...

Był to jawny i bezczelny szwindel, kant jakiego nie znał dom bez kantów. Suzana dosłownie zamurowało i nie wiedział co powiedzieć. Milczał, bo jako wyborca partii Hiper Ekspress był pewny tych 300 bilionów z Unii Planetarnej. Oto został oszukany. Ale głosować na tę nędzną opozycję, która nawet nie miała porządnych gladiatorów, to dopiero byłby obciach. Widząc stan ducha Suzana agent ubezpieczeniowy uśmiechnął się znów przymilnie i powiedział teatralnym szeptem:

- Widzi pan, mi się też to nie podoba. Pracuję w firmie ubezpieczeniowej, która płaci mi nędzne grosze i muszę dorabiać w lombardzie. Otóż znam taki jeden lombard - zapewniam pana, że to uczciwa firma - który z pocałowaniem ręki kupi od pana pewien fant i jeszcze doda panu kubeczek reklamowy. Powiem więcej, sprawi, że pańska operacja będzie odwracalna...
- Nie rozumiem.
- A na lekcje biologii pan chodził? Pamięta pan eksponaty w formalinie?
- No ale te eksponaty są martwe...

Agent zmrużył oczy i mrugnął okiem:

- Technika poczyniła ogromne postępy. Teraz można taki fant zamknąć w próbówce, dokarmiać sztuczną krwią i podtrzymywać w nim życie dłużej niż w człowieku...!
- Dłużej? Jak długo?
- Nikt tego nie wie. Pamięta pan CDRomy z XX wieku? Też mówili, że informacje na nich przetrwają pięćdziesiąt lat, a po dwudziestu latach już nie było czytników, które by je umiały odczytać... Ale powiem panu jeszcze coś, rewelacja... Otóż stwierdzono, że jeśli takiego fanta przywróci się właścicielowi, to...
- To co?
- On go odmłodzi!
- Niemożliwe!
- Możliwe. Wie pan, ludzie nie dbają o siebie. Faszerują się... khm... legalnymi i sprawdzonymi lekami... żywnością najwyższej jakości z certyfikatem CCCP... no i po kilku latach nie wyglądają już zbyt dobrze... Natomiast o te fanty dba się bardzo dobrze, bardzo... Są zupełnie, proszę wybaczyć, nie zużyte, że się tak wyrażę...

Tym sposobem Suzan sfinansował tę jakże potrzebną jego karierze operację. Miał nadzieję, że gdyby kiedykolwiek przyszło mu do głowy powrócić do swej płci naturalnej, to zarobi wystarczające pieniądze na wykupienie fanta z lombardu. Niestety stało się inaczej. Na skutek działań antykryzysowych światowy kryzys finansowy trwał już od stu lat. Jak wiele innych drobnych instytucji finansowych lombard podupadł i został zmuszony do wyprzedaży swoich zbiorów. Tym sposobem fanty trafiły do bogatych kolekcjonerów - tych co to palą cygara i przechadzają się w melonikach, a w przerwach na kawę jednym kliknięciem finansują bolszewicką partyzantkę w Nepalu albo wśród aborygenów.

Z nosem na kwintę Suzan stał przed lombardem, od dwóch lat zamkniętym i analizował sytuację. Kłódka na kracie była zardzewiała, szyby od dawna niemyte nie dawały nawet cienia szansy na zobaczenie wnętrza. A jednak Suzan był zdeterminowany. Czuł się znów mężczyzną, zdolnym do czynów bohaterskich. Nie zważając na to, że ktoś może go sfilmować, wyciągnął piłę do metalu, mocował się przez chwilę i otworzył kratę. Otwarcie drzwi też nie trwało długo - w owych czasach lombardy nie chroniły się aż tak mocno, gdyż prawdziwe zabezpieczenia były instalowane dopiero w drugim pokoju... W każdym razie Suzan dostał się do niewielkiego pomieszczenia, które kiedyś było salą kasową. Zamknął i zamaskował wejście. W sali kasowej nie mógł oczywiście zapalić światła, więc założył na oczy noktowizor i uważnie zlustrował otoczenie.

Lombard sprawiał wrażenie, jakby jego właściciel zamierzał tu kiedyś powrócić. Co prawda wszystko spowijała gęsta sieć pajęczyn i gruba warstwa przemysłowego kurzu, ale mikrosegregatory ułożone były w idealnym porządku, a wirtualne szuflady otwierały się bez skrzypienia. Suzan szukał przede wszystkim segregatora KP z roku podpisania umowy. Pamiętał, że było to mniej więcej w maju i okazało się, że istotnie, fant przyjęto dokładnie 1 maja. Opisano go jako zdrowy i prężny, choć niezbyt okazały. Z tego powodu lombard udzielił Suzanowi mniejszej pożyczki niż ten się spodziewał. Ledwo starczyło na pokrycie kosztów operacji; rehablitację łaskawie opłacił ubezpieczyciel. Suzan przerzucał w pośpiechu kwarcowe kartki, szukając miejsca przechowywania fanta. W końcu odnalazł: „patrz KW segregator AB/1274/0000003”.

- K..a mać! - zaklął głośno Suzan - a więc te ...uje sprzedali mojego fanta!

Gdzie go teraz szukać? Suzanowi łzy pociekły po twarzy. Było to tak wzruszające, że demony wszelakiej doskonałości zlitowały się nad Suzanem i postanowiły mu pomóc. Segregator KW odnalazł się szybko. Fanta zakupił niejaki Farmazon Łebski, handlujący antykami, firma zarejestrowana w buszu. Psia krew! Gdzie on mógł mieszkać? Suzan nerwowo przerzucił kilka kartek i - uff - znalazł tymczasowy adres firmy - Ulica Gollumia w trzecim podziemiu.

Trzeba bowiem wiedzieć, że w owych czasach ostatnim krzykiem mody było budowanie mieszkań w suterenach, zwanych eufemistycznie podziemiami. Wiele firm, dla obniżenia kosztów, wynajmowało takie luksusowe apartamenty, a firma Farmazona Łebskiego, który wszystkim ciągle opowiadał jaki to jest biedny i jak to źle mu się wiedzie, z pewnością chciała zachować wszelkie pozory. Niestety z uwagi na rosnące od stu lat zagrożenie terrorystyczne, podziemia były wydzielonymi sektorami miasta, do których wstęp mieli tylko posiadacze stosownych dokumentów. Suzan pluł sobie w brodę, że zerwał kontakty ze swą dawną firmą. Śpieszyło mu się, więc postanowił ostatecznie wejść na drogę prowadzącą do więzienia. Ponieważ w więziennej drukarni na ulicy Gollumiej pracował jego przyjaciel z lat dziecinnych, skontaktował się z nim i poprosił o pomoc w uzyskaniu tam pracy. Dzięki temu nielegalnie uzyskał przepustkę do podziemia.

Na ulicę Gollumią wjeżdżało się specjalną hermetycznie zamykaną kolejką górniczą. Atoli Suzan - wyszkolony należycie - bez trudu rozhermetyzował drzwi kolejki i gdy tylko na chwilę przystanęła w ciemnym zaułku, wymknął się z pociągu, przemknął przejściem technicznym i znalazł się tuż za śmierdzącymi kontenerami na odpadki organiczne, już na ulicy Gollumiej.

Tłum różnobarwnych, wielopłciowych postaci sunął ulicą, gwarząc sobie wesoło. Suzan szybko przebrał się w damski kostiumik, założył buciki na szpileczkach i kapelusik. W pośpiechu pomalował twarz i zrazu niepewnie (bo zdążył się już przyzwyczaić do myśli, że jest znowu mężczyzną) dołączył do przelewającego się nurtu tak zwanych ludzi.

Nie bez przyczyny nazywano ich „tak zwanymi ludźmi”. Należeli bowiem do middle class, to znaczy do ludzi, dla których dyshonorem byłaby sytuacja, że cokolwiek w ich życiu jest wrodzone lub naturalne, z wyjątkiem, oczywiście orientacji seksualnej, którą należało rozbudzić w wieku niemowlęcym i odkryć w wieku przedszkolnym. Tak więc Suzan - kręcąc tyłkiem - sunął sobie koło tych wszystkich plastikowych pup, biustów i czego tam jeszcze i chyłkiem rozglądał się dokoła. Szukał, rzecz jasna, firmy pana Łebskiego. Znalazł ją dość szybko, ale już po chwili zorientował się, że jest to jedna z wielu firm tego zacnego obywatela i że nie należy on do middle class, tylko do mieszkańców dachów wieżowców i mieszka na samym szczycie wieżowca o archaicznej nazwie Intraco 2, gdzie - jak grzecznie mu wyjaśniła obsługa - hoduje ekologiczne warzywa, a zarządzaniem swymi rozlicznymi interesami zajmuje się raz w tygodniu.

„Psia jego mać” - zaklął w duchu Suzan i grzecznie podziękowawszy obsłudze opuścił lokal. Po wyjściu zorientował się jednak, że jest poszukiwany. Jego umalowana facjata pojawiła się na wszystkich eterotorach ulicy Gollumiej, toteż Suzan natychmiast ukrył się w kolejnym korytarzu technicznym, w pośpiechu przebrał się w męskie ciuchy, zmył makijaż, zresetował dane w dokumentach i wprowadził nowe. Wiedział, że nie na długo to wystarczy. Potrafił wprowadzić ciągi cyfr, które umożliwiały legalne poruszanie się po ulicy Gollumiej przez godzinę; niestety nie znał dalszych wzorów. Miał świadomość, że po godzinie detektory wykryją intruza. Ale miał też mapę podziemia, ukradzioną ze strony kacapfreedom.com. Ulica Gollumia miała długość około dziesięciu kilometrów. Jeżeli uda mu się dostać do windy technicznej w dziewiątej trumnie - będzie ocalony.

Trumnami nazywano sypialnie middle-class. Były to luksusowe, choć niezmiernie ciasne norki, w których middle class udawała się na spoczynek. Na całej ulicy Gollumiej było ich dziewięć, a najbliższa miała numer jeden. Widząc stojącego nieopodal sklepu z perukami riksziarza, Suzan poprosił go o zawiezienie do dziewiątej trumny.

- Pan tutaj nowy? - wypytywał riksziarz.
- Nie - odparł Suzan - z wycieczką.
- Wycieczką? - Suzan nie widział siedzącego za nim riksziarza, ale wiedział, że riksziarz zesztywniał ze strachu - a... z której... firmy... jeśli wolno spytać...
- Nie wolno - uciął Suzan. - ściśle tajne. Mogę wam tylko powiedzieć w sekrecie, że to ma związek z finansami...
- Ooo... - mruknął riksziarz ze zrozumieniem - to jakaś grubsza historia. Wywiad skarbowy, co? Ale nie mówmy o tym za głośno. Ta cała tutejsza hołota myśli, że jest klasą średnią...
- Ile płacę? - zapytał Suzan, gdy dotarli na miejsce.
- Ależ... nic. - odparł riksziarz przymilnie.
- Zwariowaliście? - syknął Suzan - przecież wiecie, że darowizny są opodatkowane. Chcecie zapłacić karę?
- Ależ... szanowna pani... przepraszam, szanowny panie... gdybym rozdawał bochenki chleba...
- Pan sprzedaje usługi. Czy takie darowizny zamieszcza pan w zeznaniu podatkowym?

Riksziarz chrząknął i wycedził cicho:

- Dwieście kredytów poproszę.

Suzan przez chwilę zastanawiał się, czy w ogóle jeszcze ma jakieś pieniądze, ale, na szczęście, w pormonetce spoczywała stosowna gotówka. Czasami dobrze być kobieta. Kobiety są przecież takie zapobiegliwe...

Riksziarz przyjął przekaz na swoim portfelu, spojrzał spode łba na Suzana i jego damską portmonetkę i odjechał. Suzan rozejrzał się dokoła. Wszędzie na ścianach ulicy Gollumiej, niczym komórki w ulu, wyglądały drzwiczki sypialni middle class. Ale windy nigdzie nie było nawet śladu. Suzan zastanawiał się przez chwilę czy przypadkiem winda nie znajduje się w którejś z komórek, ale poszukiwanie tej jednej jedynej było zadaniem beznadziejnym. Potem Suzan spojrzał na sufit. Gdzieś u góry migało czerwone światełko. A więc winda była gdzieś tam, w górze. Należało tylko ją wywołać. Ale jak?


Suzan znał różne sposoby na elektronikę, ale mimo uruchomienia różnych przyrządów, które zabrał w swojej damskiej torebce, winda nie chciała zadziałać. Na ekraniku w szkłach kontaktowych pojawiał się wprawdzie ekranik z konsolą windy, ale po uruchomieniu przycisku „start” pojawiało się okienko „enter password”. Suzan wprowadzał do niego różne myśli, kody, nawet uruchomił genialne programy deszyfrujace - ale cenny czas uciekał, a co gorsza powoli zbliżała się ku niemu riksza, wioząca... dwóch policjantów.

- Dowodzik poproszę - powiedział wyższy z policjantów, uśmiechając się z lekka swoją plastikową gębą.

Lecz Suzan był już na drodze zupełnej deprawacji. Postanowił drogo sprzedać swoje życie. Miliony neuronów w jego głowie połączyły sie w jedno hasło: „a ch... wam w d...”. Sięgnął do kieszonki, gdzie ukryty był granat. Nagle okienko „enter password”, które cały czas miał w oczach zamigotało i poczuł, że siła antygrawitacyjna unosi go ku górze.

Widząc to policjanci próbowali zatrzymać windę, lecz na próżno. Nie pomagały znane im hasła, gdyż hasło, które pomyślał Suzan było hasłem administratora, hasłem najwyższego dostępu. Cały system został zablokowany; Suzan stał się na ten moment administratorem windy. Wyciągnęli więc z kabur swoje laserowe cacka, lecz wiedzieli dobrze, że ich użyć nie mogą, gdyż winda była dobrze zabezpieczona, więc wołali tylko bezsilnie: „stój, bo strzelam!” a Suzan coraz szybciej unosił się ku górze.

Wreszcie zassał go sufit. Suzan wyobraził sobie teraz, że jest na szczycie wieżowca. Winda pomknęła w górę i z olbrzymią prędkością uniosła go ponad miasto. Widział teraz przed sobą Intraco 2, a po chwili był już na jego szczycie. Winda odpłynęła. Suzan pośpiesznie skorygował strumień cyfr śladowych, a potem go odciął. Mogli go teraz szukać długo i namiętnie - i tak nie wiedzieli, gdzie jest. Winda będzie na długo zablokowana, a gdy ją odblokują - nie będą mogli zlokalizować trasy przelotu. Oczywiście mają inne sposoby poszukiwań, ale to da mu trochę czasu, ot, choćby trzy godziny, aby odzyskać to, co do niego należy.

Na dachu Intraco 2 rozciągał się stylowy ogródek, otoczony drewnianym parkanem i niewidzialnymi zabezpieczeniami przed silnymi podmuchami wiatru. Suzan stał wśród porządnie usypanych grządek, na których rosły dynie, kabaczki, cukinie, warzywa korzeniowe, pomidory i zioła. Znać było, że właściciel ogródka jest fanem naturalnego sposobu życia, który jednak z sobie znanych powodów nie zdecydował się na życie poza miastem.

Pośrodku ogrodu wznosił się tradycyjny dworek z portykiem. Suzan widział takie na muzealnych widiozirach. Oczarowany tym widokiem podszedł bliżej i próbował znaleźć jakieś elektroniczne urządzenie, pozwalające mu zakomunikować gospodarzowi swoja obecność. Znajdowała się tu tylko kołatka. W końcu Suzan po prostu zakołatał do drzwi.
Otwarły się wkrótce. Na progu stał lokaj w liberii, który zapytał, patrząc z wysoka:

- Pan do kogo?
- Do pana Farmazona Łebskiego.
- Jest pan umówiony?
- Nie, ale...
- A w jakiej sprawie?
- W sprawie pewnego eksponatu z jego kolekcji.
- Pan Łebski nie handluje swoimi eksponatami.
- Nie chodzi o handel. Ten eksponat do niego nie należy. Ja...
- Acha! - mruknął lokaj dobitnie - a więc pan jest adwokatem, tak? Zapytam pana Łebskiego czy zechce się z panem widzieć.

I zamknął drzwi bezceremonialnie. Suzan nie czekał długo. W progu stanął brzuchaty jegomość w meloniku i z cygarem w grubych, obrzydliwych ustach.

- Proszę, niech pan wejdzie, panie mecenasie. - powiedział, wyjmując cygaro z ust.

Gdy Suzan wkroczył do sieni, gospodarz zlustrował go uważnie i powiedział:

- Na mecenasa pan nie wygląda...
- Bo też i nie jestem.
- Lokaj mi powiedział...
- Źle zrozumiał.
- Acha - powiedział pan Łebski, zastanawiając się czy wzywać policję - ale mimo wszystko zapraszam do mojego gabinetu.

Gabinet Farmazona Łebskiego znajdował się w lewym skrzydle dworu. Obwieszony był antykami i bez wątpienia urządzony z ogromną dbałością o styl.

- Przygląda się pan tym wszystkim zdobyczom, co? - mruknął Łebski. - wszystko oryginalne. Niektóre nawet wypożyczyłem z muzeów.
- Z muzeów? - osłupiał Suzan.
- No chyba tutaj wyglądają ładniej, prawda? Tam by się tylko kurzyły, a gipsowe meble przecież także dają wyobrażenie o tym, jak żyli nasi przodkowie. No ale my tu gadu, a ja mam bardzo mało czasu. Jestem człowiekiem interesu. Proszę, niech pan siada. Z czym pan do mnie przybywa?

Suzan usiadł, ale w tejże samej chwili wzrok jego przykuła szklana gablota. Znajdowała się w niej kolekcja fantów, które z pewnością nie pochodziły z muzeum.

- Ach, więc o to panu chodzi? - mruknął obrzydliwy kapitalista, usiadł za biurkiem z czasów faraona Ramzesa i zapalił cygaro. - a któż znowu upomina się o te śmieszne organa?
- Ja. - odparł Suzan i zbladł.
- Pan? - Łebski wstał, pochylił się nad biurkiem i uważnie przyjrzał się spodniom Suzana - no faktycznie, jakby czegoś brakuje. - mruknął dobrotliwie i usiadł w fotelu. - ale widzi pan, one nie są na sprzedaż. One są dla mnie symbolem mojej pozycji. To ja i mnie podobni jesteśmy omnipotentami „tego kraju”, reszta niech biega sobie w kółko. Zresztą, nie może być inaczej. Gdyby nie my, sąsiedzi zjedliby „ten kraj” w trzy minuty. Za dużo tu buntowników i ludzi nieodpowiedzialnych, którzy mogliby nas pchnąć do wojny, na przykład z powodu wypadku lotniczego lub włamania do garażu. Pan rozumie?
- Tak, tak - wybełkotał Suzan.
- Ale widzi pan - Łebski się znów rozpogodził - chcę mieć czasem poczucie, że ludzie mi coś zawdzięczają. - Podszedł do gabloty i otworzywszy ją wyjął sporej wielkości próbówkę z jednym z fantów. Suzan otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Takiego „fanta” nie widział nawet w męskiej umywalni na basenie, gdzie przegląd możliwych fantów był statystycznie nieograniczony.
- Rozmiar panu odpowiada? - zapytał Farmazon filuternie.
- Dosko... nały! - wydusił Suzan - tylko ten kolor...
- Przeszkadza panu czarny? Ja bym wziął bez wahania, gdybym musiał. Ale od młodości jestem ekologiem i wolę naturę. No to jak, bierze go pan?
- Nnaturalnie! Ale czy on...
- On jest utrzymywany w stanie ciągłej gotowości. W rzeczywistości jest trochę mniejszy, ale na pewno się pan przyzwyczai. No, bierz pan, bo mam masę zajęć. - wepchnął Suzanowi próbówkę do ręki.
- Dddziękuję! Ddziekuję! - bełkotał Suzan, kłaniając się w pas swemu dobrodziejowi, wypychany przez lokaja za drzwi. A gdy te się zamknęły, Łebski otarł pot z czoła i powiedział lokajowi z westchnieniem ulgi:
- Słuchaj, Janie. Tym razem mieliśmy szczęście. Ale na przyszłość uważaj z tymi frustratami. Ten mi wyglądał na niebezpiecznego.

- Dobrze, jaśnie panie. Czy mam zadzwonić na policję?
- Nie, Janie. Połącz mnie tylko z Niedźwiadkiem. Musimy wynegocjować nowy kontrakt na dostawy gazu, bo coś zimno w domu, żona narzeka. - A mnie przygotuj sporą porcję grzanego piwa z jajkiem.

Na tym dialogu musimy pożegnać się z panem Łebskim i powrócić do dalszych losów Suzana i Alfreda.

 

Ciąg Dalszy Nastąpi

Jakub Brodacki

0
Brak głosów