Groza szumiących pól (2)

Obrazek użytkownika Anonymous
Humor i satyra

Treści obrzydliwe. Za zgodą rodziców ;-)

Rozdział 2
Szumiąca trzcina kukurydzy


W czasach, gdy wykonawcą wyroku śmierci był przypadkowy użytkownik automatu wydającego puszki z napojami, który miał nieszczęście wcisnąć przycisk podłączony do krzesła elektrycznego, ludzie odczuwali nieokreślony niepokój egzystencjalny, który nakazywał im poszukiwać ukojenia w przyrodzie. Ponieważ jednak miasta były szczelnie otoczone uprawami genetycznie zmodyfikowanych roślin, romantyczne spacery odbywały się pośród szumiących pól kukurydzy.

Tego brzemiennego w skutki dnia, zakochana para wybrała się na kukurydzianą wycieczkę wzdłuż drogi przecinkowej pomiędzy sektorem MON 92857 a MON 92858 czy jakoś tak. Skrót MON oznaczał Ministerstwo Obrony Narodowej, ponieważ w owych czasach wojsko (jak to było nadmienione) zajmowało się głównie defiladami i misjami pokojowymi, także we własnym kraju. Tu bowiem bohatersko walczyło z głodem, to znaczy problemami, które panujący ustrój sam wywołał.

Co warto wspomnieć, obowiązywał ścisły zakaz poruszania się po sektorach należących do Ministerstwa. Pomiędzy nimi zainstalowano ciągnące się wzdłuż i wszerz druty kolczaste, a nad polami kukurydzy unosiły się zazwyczaj sterowce, zamaskowane wynalezioną w XXI wieku czapką-niewidką. Przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja, jednak ponieważ nikt tych sterowców nigdy nie widział, poprzestawano na zapewnieniach, że ich zadaniem jest niedopuszczenie terrorystów na teren euro-atlantyckiego spichlerza. Ale na nic zakazy - „w tym kraju” roiło się od ludzi, których narodowym sportem było łamanie wszelkich przepisów. A szczególnie pola MON-u upodobały sobie zakochane pary.

Nie ulega wątpliwości, że sama możliwość nakrycia na zakazanym terenie dodawała szczyptę adrenalinki, podsycaną drugą ewentualnością - że ktoś nakryje kochającą się parkę in fragranti. Pola kukurydzy miały nieodpartą moc przyciągania. Tak więc nasza parka - on śniady szesnastolatek i ona - rudzielec z piegami - oboje płci naturalnej, z biciem serca i wypiekami na twarzy przeczołgali się pomiędzy widoczną dziurą w płocie, po czym wmieszawszy się dobrze między kukurydzianą trzcinę i znalazłszy trochę więcej miejsca dla siebie, zaczęli się w pośpiechu rozbierać. Nie zastanawiali się przy tym kto w płocie tę dziurę wyciął, a być może zakładali, że w każdej instytucji wojskowej są jacyś bumelanci i opoje, którzy dla swoich spotkań towarzyskich potrzebują mniej więcej tyleż intymności, co zakochani.

I wszystko potoczyłoby się naturalną koleją rzeczy, gdyby w połowie drogi między ustami a biustem młodzieniec nie przypomniał sobie, że co prawda sterowce to lipa, ale namierzyć można każdego bardzo łatwo, namierzając jego telefon komórkowy, przyczepiony do ucha.

- Słuchaj - powiedział do bardzo zdyszanej partnerki - czy możesz wyłączyć komórkę?

Otworzyła swe pokryte szkłami kontaktowymi niebieskie oczy szeroko i zamrugała przylepionymi rzęsami:

- A niby dlaczego?
- Bo nie chcę się znaleźć na youtube.
- Kamerkę i mikrofon wyłączyłam.

Tu gwoli wyjaśnienia dodam, że w tych czasach komórkowe kamerki instalowano w szkłach kontaktowych.

- Wiesz dobrze, że te kamerki można włączać zdalnie.

No cóż, to stwierdzenie też wymaga pewnego komentarza. Minęły dawno czasy, gdy komórkę można było „tylko” podsłuchiwać, nawet odłączoną od zasilania. Nastały czasy, gdy nagrania kamerek w szkłach kontaktowych wykorzystywano jako dowody w sądzie. Z tej przyczyny przestępcy unikali noszenia szkieł kontaktowych (i po tym policja ich rozpoznawała), natomiast uczciwi obywatele nosili je na wypadek, gdyby zostali zaatakowani lub zgwałceni. Bo w końcu po co kosztowne kamery obserwacyjne, skoro obywatele mogą je nosić ze sobą i dokładnie wszystko filmować własnymi oczami?

- Masz świra - odparła narzeczona młodzieńca z oburzeniem i narastającym podejrzeniem, że ma do czynienia z przestępcą.
- Nie. - odparł - dawaj!

Położył rękę na jej uchu i ściągnął komórkę, po czym dostrzegł, że wcale nie jest wyłączona, więc wcisnął czerwony przycisk. Ale bohaterska dziewczyna postanowiła walczyć z gwałcicielem. Wyrwała mu z ręki komórkę. Chwycił ją za rękę, próbując jej odebrać owo narzędzie permanentnej inwigilacji, lecz nie ustępowała. Nie na darmo ćwiczyła na siłowni. Nie na darmo chodziła na kurs samoobrony z rozszerzonymi zajęciami ideologicznymi. W świecie totalitarnej deregulacji trzeba być gotowym na spotkanie z szowinistycznym męskim gwałcicielem.
Gdy tak się szamotali, a dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy nie zacząć wołać „ratunku gwałcą”, nagle spomiędzy szumiących trzcin wypełzł malutki skorpion. Tu oczywiście czytelnik ma prawo się zdziwić, skąd „w tym kraju” wziął się skorpion. Ponieważ rzecz wyjaśni się wkrótce, powiem tylko, że istota owa bezceremonialnie truchcikiem podbiegła do rudowłosej dzieweczki i z całej siły dziabnęła ją w pupę. Rudowłosa z głośnymi piskiem podskoczyła w górę i w przerażeniu przytuliła się do młodzieńca, który w jej oczach natychmiast przestał być gwałcicielem, lecz zamienił się nagle w opiekuna i patrona. Ten zaś z przestrachem przyglądał się skorpionowi, który jakby nigdy nic truchtał sobie w koło w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się pupa dziewczyny.

Skorpion ten istotnie był dość dziwny, choć młodzieniec nie zdawał sobie z tego sprawy. Potwór ten miał po sześć nóg z każdej strony i miał wyraźne kłopoty z utrzymaniem pionu. Nogi wchodziły mu jedna w drugą i ciągle się zataczał. W dodatku miał piękny, złocisty kolor. A na pancerzu siedział mu wielki owad, przypominający osę lub szerszenia. Miał cztery pary nóg z każdej strony i niezbyt sympatyczną mordkę.

- Wiesz co, może lepiej stąd chodźmy... - wymamrotał młodzieniec, lecz w tym momencie ukochana poczuła działanie trucizny i osunęła się na ziemię zemdlona. Po chwili i młodzieniec poczuł ostry ból w łydce. To kolejny złocisty skorpionik z gigantyczną osą na grzbiecie dorwał swoją ofiarę. Również i młodzieniec osunął się na ziemię.

Zbielałe kości obojga odnaleziono podczas żniw. Stało się tak dlatego, że komórka, którą można by namierzyć i w ten sposób odnaleźć rudowłosą panienkę znikła z miejsca zdarzenia, a żadne z nich nie miało wszczepionego czipa i nikt nie wiedział gdzie parka wybrała się na romantyczne tete a tete. Chociaż żniwiarze byli żołnierzami „tego kraju”, zobowiązanymi do tajemnicy wojskowej, jednak jakimś sposobem informacja o tym wydarzeniu wyciekła do publicznej wiadomości. Co gorsza, zaczęły się mnożyć najróżniejsze niestworzone historie o tym co się wyprawia na polach kukurydzy. Tajemnicze skorpiony widziało coraz więcej ludzi. Ich chitynowe pancerzyki odnajdywano nawet w puszkach konserwowej kukurydzy. W MON-ie panowała cicha histeria.

O tej sprawie Alfred dowiedział się wkrótce po pożarze sali konferencyjnej od wędrownego handlarza pamiątek. Handlarz ten miał cały zbiór chitynowych pancerzy, odnóży oraz skorpionich „zębów”, które - jak twierdził - odpędzały wszelkie złe moce, a szczególnie „Żydów”. Jako Żyd z krwi i kości Alfred natychmiast za ciężkie pieniądze kupił od handlarza całą jego kolekcję i popędził do laboratorium, w którym - jak pamiętamy - prowadził ostatnio po godzinach badania nad tajemniczymi cechami genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy.

A było to tak: kilka miesięcy wcześniej Alfred intensywnie hodował w próbówce tkankę genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy, aby naukowo potwierdzić zdrowotne walory i obalić szamańskie mity na jej temat. Ponieważ jednak zgłodniał poważnie, pobiegł do okolicznego fastfoodu przekąsić małe conieco. Jak zwykle zapomniał o tym, że do laboratorium miała przyjść Suzi. Narzeczona nie zastała go w pokoju, ale niewiele myśląc postanowiła wykorzystać ten czas na opalenie się w dobroczynnych promieniach laboratoryjnej lampy kwarcowej. Miała sporo szczęścia, bo lampa nastawiona była na wyjątkowo niską emisję, gdy zaś Alfred (pachnący musztardą, majonezem i keczupem) wrócił do laboratorium, odstawiła lampę, zapomniawszy o konieczności jej wyłączenia. Wyszli oboje z Alfredem na zakupy do galerii idiotów. Przez całą noc lampa kwarcowa naświetlała próbówkę z kukurydzianą tkanką.

Nazajutrz, gdy Alfred jak zwykle mocno spóźniony wczłapał do laboratorium, zadzwonił arcydziekan z awanturą, dlaczego wyniki badań, udowadniających korzystne cechy kukurydzy nie są jeszcze u niego na biurku. Przerażony asystent natychmiast spłodził na komputerze żądany raport i pobiegł do arcydziekana. Gdy wrócił, postanowił sprawdzić, czy raport ma jakiekolwiek cechy prawdopodobieństwa, więc poddał tkankę serii standardowych testów. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Alfred nieopatrznie zapragnął obejrzeć tkankę pod mikroskopem i ze zdumieniem stwierdził, że nie jest to tkanka roślinna, lecz... zwierzęca. Zauważył też, że lampa kwarcowa jest mocno przegrzana i działa od co najmniej piętnastu godzin.

Od tej pory jego życie zamieniło się w ciche piekło. Wykonywał, rzecz jasna, wszystkie zadane eksperymenty, których wynik był z góry wiadomy, po godzinach natomiast rzekomo pisał habilitację, a w rzeczywistości każdego dnia od nowa inicjował hodowlę komórek kukurydzy i przyglądał się jej zachowaniom, naświetlając ją różnymi dawkami słoneczka dla pań i panów. Potem także naświetlał ją promieniami słonecznymi. Niestety wszystko się zgadzało. Rozpoczynał hodowlę komórek roślinnych, a po naświetleniu otrzymywał hodowlę komórek zwierzęcych.

Coraz bardziej zaintrygowany, z błyskiem szaleństwa w oku, próbował dociec jakiego to zwierzęcia komórki otrzymuje w próbówce. Nie miał, co prawda, dostępu do profesjonalnej macicy dwudziestej generacji, ale wiedział, że główna księgowa ma pod swoja kuratelą zmagazynowana macicę starszej generacji. Zresztą gdy przyglądał się głównej księgowej przed wypłatą, miewał wariackie pomysły, aby zapłodnione jajeczko zaszczepić owej personie w jej naturalnej macicy, ale ostatecznie uznał pomysł za co prawda etyczny, lecz nie wykonalny i postanowił skoncentrować wysiłek na uzyskaniu dostępu do macicy naukowej. Niestety księgowa uważała go za zwykłego chama, który bezczelnie domaga się wypłaty w terminie. Musiało więc minąć osiem miesięcy, nim Alfred jej zdołał udowodnić, że nie tylko będzie czekał na wypłatę, lecz także zgodził się zdjąć z jej obwisłych ramion ciężar ponad siły - to znaczy pisanie stu kilkunastu umów dla pracowników merytorycznych. Robił co prawda przy tym mnóstwo błędów, ale księgowa robiła większe i nikt się specjalnie nie dziwił, gdy wynagrodzenie otrzymywał, dajmy na to, w rublach czy dirhemach. Krótko mówiąc, Alfred wkupił się w łaski księgowej, a co więcej, księgowa zauważyła, że jest on nader przystojny. Chcąc go co nieco ośmielić, poprosiła o pomoc w uporządkowaniu zakurzonego magazynu. Alfred przychodził więc prawie codziennie ze szczotką i kubłem i skwapliwie czyścił te szlachetne eksponaty, poszukując wśród rupieci rzeczonej macicy, a w przerwach redagując umowy dla pracowników. Wreszcie, gdy odnalazł macicę w jakiejś spróchniałej szafie, główna księgowa postanowiła mu udostępnić również i swoją naturalną macicę i tylko niespodziewana awaria kaloryferów i tragiczny wyciek wody uratowały go przed absolutną katastrofą.

Alfred był przekonany, że to Opatrzność nad nim czuwa. Naturalnie „wyniósł” z magazynu całą macicę wraz z instrukcją obsługi, zaś księgową starał się na wszelkie sposoby spławić i powtórnie zniechęcić do swojej pyszałkowatej osoby. Macicę zainstalował w starej szafie pancernej, która zdaniem ciecia była nie do otwarcia, ponieważ gdzieś zaginęły klucze, a na dorobienie nowych nie było pieniędzy i świat cały o niej zapomniał. Alfred oczywiście doskonale wiedział gdzie są klucze. Popołudniami otwierał szafę i uruchamiał aparaturę. Ponieważ na noc prąd był wyłączany, zwierzęcy płód się nie rozwijał i zamierał w stadium zygoty. Potem zaś nastąpił pożar w sali konferencyjnej, poznanie „genetycznej anomalii” w postaci panienki w kapeluszu oraz awantura z Suzi, którego przyjaciele nazywali Suzanem, z przyczyn o których już wspominałem.

I oto nagle pojawiła się ta historia ze skorpionami! Alfred bezzwłocznie poddał zdobytą kolekcję szczegółowym badaniom. Wyodrębnił kod genetyczny i wiązanie po wiązaniu porównywał z kodem genetycznym w próbówce. To żmudne badanie - nie miał dostępu do specjalnych czytników kodu genetycznego, które również zaharapczył arcydziekan - trwało długo. Kod genetyczny był niby podobny, ale wykazywał dość istotne różnice. Przecież był to w końcu kod genetyczny kukurydzy, co prawda nieco zmieniony, ale jednak do kodu genetycznego skorpiona wiele mu brakowało. Z przepracowania Kukuruźnik nabawił się worów pod oczami, Suzi była coraz bardziej niemiła i zaczynał już wątpić w sens całego przedsięwzięcia, gdy nagle w telemózgwojach podano jako nius, że słońce weszło w fazę intensywnej emisji wiatru słonecznego, czy coś w tym rodzaju. Nagle kod genetyczny w tkance roślinnej zaczął mutować. Alfred był prawie pewien, że mutuje w stronę genów skorpiona, ale w milionach połączeń cząsteczkowych dostrzegał tylko pojedyńcze zmiany, więc nie miał naturalnie żadnej pewności. Postanowił więc podłączyć macicę do prądu stałego z akumulatora i uniezależnić się od zasilania z sieci. Po trudach i znojach udało mu się wyhodować zarodek zwierzęcia; niestety w momencie, gdy zwierzę zaczęło przybierać jakieś kształty, akumulator doznał nieodwracalnej awarii i konieczna była aborcja eksperymentu.

Była to godzina 20:00. Alfred był wściekły. Ciskał przyrządami pomiarowymi, wyklinał nieobecnej Suzi i wygrażał wszystkim skorpionom świata. O 20:05 nagle zadzwonił televizjofon. Drżąc cały Alfred odebrał. W środku pokoju pojawiła się trójwymiarowa postać profesor Wydry. Jej twarz wyrażała zimną wrogość. „Zapraszam” - powiedziało widmo profesor Wydry i zniknęło. Alfred natychmiast usunął wszelkie widome ślady swoich eksperymentów, założył koszulę (pracował wyłącznie ubrany w spodnie i koszulkę na ramiączkach, z pod której wylewało się obfite owłosienie), wrzucił na szyję wiecznie zawiązany krawat (którego nigdy nie nauczył się wiązać), zarzucił na grzbiet marynarkę i roztrzęsiony podreptał do gabinetu profesor Wydry.

Profesor Wydra była w owym czasie już prodziekanem. Zajmowała obszerny gabinet, bez mała cztery razy większy niż przeciętne laboratorium. W gabinecie tym zazwyczaj wygłaszała tyrady o trudnych warunkach lokalowych całego instytutu i mobilizowała do wytężonej pracy, która pozwoli udowodnić decydentom, że instytutu jeszcze nie trzeba rozwiązywać. Na ścianach zwieszały się gobeliny z laserowych włókien. Obrazy na nich zmieniały się jak w kalejdoskopie. Gdy Alfred wszedł do gabinetu zrazu nie zauważył profesor Wydry, więc przez dłuższą chwilę przyglądał się zmieniającym się obrazom. Najpierw ukazywała się scena stworzenia Adama z Kaplicy Sykstyńskiej. Bóg-Ojciec wyjmował Adamowi żebro i tworzył Ewę. Potem Ewa jadła owoc z drzewa poznania i tu programista gobelinu pozwolił sobie na małą fantazję. Po zjedzeniu jabłka Ewa zmieniła się w mężczyznę i pod rękę z oniemiałym Adamem wędrowała ku zachodzącemu słońcu. Alfred był coraz bardziej przerażony, gdy odwrócony tyłem fotel nagle obrócił się i ukazała się profesor Wydra w całej okazałości.

- Prawda, że dzieło sztuki? - zapytała niby uprzejmie - panie Alfredzie, niech pan siada. Musimy poważnie porozmawiać.

Alfred pomyślał, że gdzieś to już słyszał. Ostatnio takimi słowami zwracała się do niego Suzi. Profesor Wydra sięgnęła po jakąś teczkę, otwarła ją i zaczęła czytać.

- No tak - mruknęła - proszę pana. Jako prodziekan do spraw kontaktów z biznesem studiuję uważnie dokonania naszych pracowników. Mamy ich lepszych i gorszych, ale o panu myślałam zawsze jak najlepiej.

Zrobiła znaczącą pauzę i spojrzała na niego znacząco.

- Panie Alfredzie. Pan w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy niczego nie opublikował. Każdy asystent opublikował trzy artykuły, a pan - nic. Dziewięć miesięcy... Mam nadzieję, że pan nie zaszedł w ciążę - dodała z przekąsem.

Alfred odetchnał z ulgą. Może nic nie wie. Może...

- A w dodatku - ciągnęła Wydra - dochodzą mnie słuchy...

Alfred zdrętwiał.

- ...że pan mizdrzy się do pani księgowej i udaje, że sprząta magazyn muzealny. W dodatku uszkodził pan kaloryfer. Czy pan wie ile kosztuje sprowadzanie hydraulika do tej naszej muzealnej instalacji z 1945 roku?
- Nie mam pojęcia... - wyszeptał Alfred. Czuł ulgę, że jednak Wydra chyba nic nie wie...
- Nieistotne! - machnęła ręką Wydra - panie Alfredzie, proszę nie sprawić mi zawodu - spojrzała na niego znów znacząco. - księgowa to nieodpowiednia partia dla pana. Mogę panu znaleźć lepsze towarzystwo. Widzi pan, moja adoptowana córka, Krystyna...
- ...Ttak, tak?
- No cóż, potrzebuje trochę rozrywki i trochę opieki. Rozumie pan?
- Ależ oczywiście -próbował się uśmiechnąć, a na czoło wstąpił mu pot perlisty.
- Oczywiście z tą rozrywką to proszę nie przesadzać... - zniżyła głos tonem ostrzeżenia i kontynuowała dalej - ta młoda dama potrzebuje kogoś do towarzystwa na pewien czas i nic więcej. A ja... ja panu pomogę naprostować pańską nieco zwichniętą karierę.

Oferta nie była do odrzucenia. Alfred oczywiście zgodził się na wszystko. Wydra dała mu kilkaset kredytów na pokrycie drobnych wydatków związanych z obsługą jej adoptowanej córki, Krystyny, zaproponowała temat habilitacji (równie bezsensowny co artykuły w czasopismach dla kobiet) i narzuciła mu terminy jego pracy naukowej. Obiecała też podwyżkę.

- Oczywiście - dodała - o ile tylko nie sprawi mi pan zawodu. Ale nie mam wątpliwości, że pan jak zwykle postąpi jak duży chłopiec. Mam rację? - wstała podając mu rękę.
- Ależ, naturalnie... - odparł Alfred, skwapliwie tę rękę całując, choć w głębi duszy pomyślał, że ta ręka po prostu śmierdzi facetem.

Gdy wreszcie jechał do domu, pomyślał, że będzie mógł dalej prowadzić swoje badania. Ale w gruncie rzeczy miał świadomość, że jak zwykle wdepnął w jakieś ka-ka. Był na tropie czegoś niezwykłego, a teraz będzie musiał tracić czas z jakąś Krystyną (pewnie równie zboczoną, jak jej „matka”) i robić karierę naukową. Albo „naukawą”, jak mówią niektórzy.

Wsiadł do metra i usiadł obok jakiegoś faceta, który po chwili wydał mu się co najmniej dziwny. Ubrany był jak skończony intelektualista w rozciągnięty sweter domowej roboty i wytarte sztruksy. Buty od dawna domagały się czyszczenia. Łysa głowa, grube szkła kontaktowe i ogromna siwa broda dopełniały widoku.

Alfred miał jednak wrażenie, że towarzysz podróży jest jakiś sztuczny. Ten chyba wyczuł zainteresowanie, więc odezwał się cicho do Alfreda:

- Nic pan nie odkrył, prawda?
- Słucham? - zdumiał się Alfred.
- No przecież bada pan te... pająki. Prawda?
- Jakie pająki? - Alfred zmarszczył brwi.
- Bo widzi pan - ciągnął tamten, jakby nie słyszał pytania - te pertuberancje słoneczne mają z tą sprawą ścisły związek. Te hm, pająki, to moje dzieci. Rozumie pan?
- Że co proszę?

Intelektualista przybliżył głowę do jego ucha i powiedział szeptem:

- Słuchaj, Alfred. Nie znamy się i pewnie już mnie nigdy nie spotkasz. Mogę ci tylko powiedzieć, że na skorpiony nie ma lekarstwa. To one są lekarstwem. Ludzkość to choroba i nadszedł czas sądu.

Alfred oniemiał. Wracał ze spotkania z mdłą i oślizgłą profesorską kanalią, a niespodziewanie natknął się na czarnego charaktera wszechczasów.

- Savonarola - szeptał tamten dalej - to jest mój pseudonim. Jeszcze o mnie usłyszysz.

Pociąg zatrzymał się. Savonarola wstał i wysiadł, gubiąc z brody kilka włosów. Drzwi zamknęły się. Savonarola zamachał mu przyjaźnie, po czym odlepił brodę i schował ją do torby, zaśmiewając się z miny Alfreda do rozpuku. Potem porwał go tłum wysiadających.

Alfred wiedział już, że Wydra nie ma nad nim żadnej władzy. Najwyraźniej nadchodził czas samodzielnych decyzji. Chwycił te kilka włosów Savonaroli, które leżały na podłodze i pieczołowicie schował do fiolki, którą na różne okazje trzymał w kieszeni. To był jedyny ślad tego osobnika. Savonarola... Dobry Boże, czy nie o tym rozmawiał niedawno z Suzi?

 

Ciąg dalszy nastąpi

Jakub Brodacki

0
Brak głosów