Czy kuranty na kremlu zagrają Mazurka Dąbrowskiego?

Obrazek użytkownika Anonymous
Idee

Przecieram oczy ze zdumienia! Andrzej Rozpłochowski powrócił. I nie sam, tylko z książką: Postawią ci szubienicę.

 

Jeszcze na studiach uczestniczyłem w seminarium prof. Marcina Kuli, w wyniku którego powstała zbiorowa praca studentów (zredagowana przez Profesora) pt. Solidarność w ruchu. W wyniku dyskusji uczestnicy projektu doszli do dwóch rozbieżnych konkluzji, które w tej pracy są zawarte. Jedna z nich mówiła o tym, że Solidarność była rewolucją, a druga stawiała hipotezę, iż ruch ten był w istocie rzeczy czymś w rodzaju staropolskiej, sarmackiej konfederacji, na czele której stała „generalność konfederacka”, czyli Krajowa Komisja Porozumiewawcza.

 

Jako świadek historii na seminarium tym wystąpił zaproszony profesor Karol Modzelewski, który wówczas potwierdził, iż sposób debatowania i dochodzenia do decyzji w Solidarności przypominał czasy staropolskie. Przy okazji w toku rozmowy nad innymi sprawami, Modzelewski przypomniał też znane słowa Andrzeja Rozpłochowskiego: „gdy walniemy pięścią w stół, to kuranty na Kremlu zagrają Mazurka Dąbrowskiego”.

 

Nie mam wątpliwości, że to dictum nie przysporzyło Rozpłochowskiemu opinii człowieka umiarkowanego i odpowiedzialnego. Zwłaszcza z perspektywy stanu wojennego i rozbicia Solidarności można było te słowa traktować jako niepotrzebne lub śmieszne „pobrzękiwanie szabelką”. A jednak zwróćmy uwagę: Rozpłochowski zaapelował tymi słowami do poczucia humoru słuchaczy. Poprzez ten żart zwrócił uwagę na to, że a) „strach jest złym doradcą” (słowa gen. Boruty-Spiechowicza); b) głównym wrogiem nie jest ani partia, ani rząd, ale Moskwa; c) Solidarność nie walczy o kiełbasę, tylko o Polskę; d) celem Solidarności jest Niepodległość Polski.

 

Mądrej głowie dość dwie słowie, jak mawiali nasi przodkowie. Przypomnienie o właściwym celu działania jest bardzo ważne. Przypomnę słowa Andrzeja Gwiazdy wypowiedziane niedawno w sali BHP stoczni gdańskiej: „Jeśli naród, jeśli społeczeństwo wie czego chce i trzyma się tych zasad, [zarówno] siła zewnętrzna [jak i] manipulacja stają się nieskuteczne”. Dodajmy: działania władz były nieskuteczne mimo tego, że sposób, w jaki Solidarność dochodziła do decyzji wydawał się na dłuższą metę z pozoru niefunkcjonalny, a ponadto wśród członków związku i w kierowniczych gremiach działała sowiecka agentura. Trzeba było aż czołgów i pałek policyjnych, aby zdusić ruch, który nie dał się odwieść od przyjętych przez siebie zasad i celów działania.

 

Od co najmniej kilkunastu lat zastanawiam się, jak to możliwe, że w czasach przed „sienkiewiczowskim” potopem (1648-1667), Sejm szlachecki działał na ogół sprawnie, uchwalał prawo i w miarę możliwości recenzował poczynania rządzących. Do tej pory było to sekretem naszych przodków. Ale powrót Gwiazdy i Rozpłochowskiego uświadomił mi, że państwo oparte na zasadzie zgody może istnieć także dzisiaj, że nie jest ono tylko i wyłącznie zależne od chwilowej euforii i chwilowej „solidarności” okazywanej sobie nawzajem w obliczu wspólnego wroga. Że możemy podjąć wyzwanie i zjednoczyć się wokół tej idei, ale - pod kilkoma warunkami.

Że takie państwo jest czymś lepszym, niż obecna globalna biurokracja (z elementami demokracji), nie muszę nikogo przekonywać. Do tej pory jednak sądzono, że dobrowolna zgoda jest możliwa jedynie wśród aniołów. No cóż, jeśli tak, to chyba Gwiazda i Rozpłochowski są naszymi aniołami-stróżami, którzy przypominają nam, iż dawne Sejmy zaczynano mszą do Ducha Świętego, który w ówczesnym przekonaniu patronował zgodzie. Na szczęście jednak dawni obywatele Rzeczypospolitej znali sposoby dochodzenia do zgody nawet wtedy, gdy ich umysły były bardzo poróżnione. Mowa tu o okresie przed Sejmem 1652 roku, to znaczy przed tym Sejmem, który na zasadzie precedensu umożliwił proceduralne zrywanie obrad i otworzył drogę do liberum rumpo, czyli zrywania obrad pod byle jakim pretekstem lub bez żadnego pretekstu.

 

To o czym mówię, zostało już zbadane i opisane w uczonych dziełach. Myślę, że do prawdy prowadzą nas profesorowie Jan Dzięgielewski i Janusz Ekes. Czytałem sporo interesujących opracowań innych autorów, jak choćby Edwarda Opalińskiego, Wacława Uruszczaka, państwa Staniszewskich, Izabeli Lewandowskiej-Malec, Przemysława Paradowskiego, Roberta Kołodzieja; czytałem też co najmniej kilka diariuszy sejmów z czasów drugiej połowy panowania Zygmunta III i panowania Władysława IV. Większa część amatorów historii wie całkiem sporo o zrywaniu sejmów w XVIII wieku, roztrząsa próby reform w drugiej połowie wieku XVII, ekscytuje się reformami egzekucyjnymi w wieku XVI, a także mocno przeżywa opisy tych sejmów, na których rzekomy mąż stanu Jan Zamoyski próbował obalić urzędującego króla Zygmunta III (którego wcześniej sam wsadził na tron). Ale o wiele mniej interesujemy się Sejmami z czasów, gdy instytucja ta działała w miarę sprawnie i bez nadzwyczajnych wstrząsów. Dlaczego? Bo to nie jest „ciekawe”. Bo to nie jest „podniecające”. Bo to nie jest news na pierwszą stronę „Gazette de France”. Bo wtedy rządzili ci „okropni Wazowie”. I dlatego wreszcie, że czytając opisy tych sejmów widzimy po prostu żmudną i ciężką pracę parlamentarzystów, o której dzisiaj członkowie Sejmu i Senatu nie mają nawet bladego pojęcia.

 

Jak to się działo, że Sejmy kończyły się zgodnie?

 

Już na kilka miesięcy przed datą rozpoczęcia Sejmu było doskonale wiadomo nad czym Sejm będzie obradował. Skąd się o tym dowiadywano? Po pierwsze z dochodzących zewsząd wieści i plotek. Ziemianie znajdowali zawsze dość czasu na towarzyskie spotkania przy różnych okazjach (weselach, pogrzebach, polowaniach itp), podczas których wyrabiali sobie opinie i chciwie łowili nowiny z dworu królewskiego i ważniejszych domów senatorskich. Ostatecznym sygnałem o czym na Sejmie będzie mowa, była instrukcja królewska (tzw. legacja). Z instrukcji królewskiej, którą król rozsyłał na sejmiki i do ważniejszych osób, obywatele dowiadywali się o kluczowych zagadnieniach polityki międzynarodowej i najważniejszych problemach wewnętrznych. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom król wspominał też w instrukcji o ważniejszych sprawach spornych lub petycjach obywatelskich. W ten sposób władca definiował, które sprawy uważa za sprawy dotyczące wszystkich obywateli.

 

Bez wątpienia nie wszystkim obywatelom takie stawianie sprawy się podobało. Wielu chciało na Sejmie przeforsować niewygodne dla króla postulaty większości, a także sprawy mniejszościowe lub zgoła prywatne. Ustrój staropolski przed rokiem 1652 nie odmawiał mniejszościom prawa do lobbowania, ale na zasadzie dobrego zwyczaju ustalano które sprawy są ważniejsze, a które mniej ważne. Już od pierwszych dni obrad sejmowych było jasne co posłowie uznają za ważne i nad czym będą chcieli dyskutować, a co uznają za postulaty mniejszościowe. Najczęściej uchwalano czasowy porządek debat, a mimo licznych wykroczeń dyscyplinarnych, to jednak marszałek poselski przedkładał temat pod dyskusję. Zasada zgody nie oznaczała automatycznie, że każda sprawa ma jednakowe znaczenie. Równość głosu obowiązywała przede wszystkim w sferze wolności słowa, ale i tu były pewne ograniczenia. Jeśli jakiś poseł uporczywie ponawiał swój egzotyczny wniosek, dezorganizował toczącą się na jakiś temat debatę i nie pomagały próby przekonania go, aby zaniechał swojej niszczycielskiej działalności, większość „zakrzykiwała” go, pokazując tym samym gdzie jest jego miejsce. Z podobną niechęcią podchodzono do niepunktualnych posłów, którzy przybyli na obrady wiele dni po ich rozpoczęciu i próbowali podważać już osiągnięty konsensus.

 

Inaczej podchodzono do rzeczy, gdy uchwalenia jakiegoś projektu domagała się większa choć będąca w mniejszości, grupa posłów. Szczególnym autorytetem cieszyły się zwarte reprezentacje poszczególnych sejmików, jednym głosem domagające się powzięcia jakichś postanowień. Reprezentacje tzw. „górnych województw”, (to znaczy posłowie krakowscy, poznańscy i wileńscy), cieszyły się też większym autorytetem, niż pozostałe reprezentacje wojewódzkie. Podczas Sejmu w roku 1627 ledwie sześcioosobowa reprezentacja krakowska jednogłośnie i uporczywie forsowała swój projekt ustawy o mennicy, a ponadto groziła, że wyjedzie z Sejmu z protestacją i zerwie obrady. Na tym Sejmie działała jednak jeszcze i druga o wiele liczniejsza mniejszość, a mianowicie posłowie litewscy. Rzeczpospolita dzieliła się bowiem na trzy prowincje sądownicze: prowincję wielkopolską, małopolską i litewską, przy czym w skład prowincji litewskiej wchodził cały obszar znanego nam z atlasów historycznych Wielkiego Księstwa Litewskiego (w ramach Rzeczypospolitej po unii lubelskiej 1569 roku). Rozumiemy więc, że mniejszość reprezentująca całe Wielkie Księstwo nie mogła zostać „zakrzyczana”. A właśnie na tym sejmie posłowie litewscy równie uporczywie nie chcieli się zgodzić na zamknięcie handlu portu królewieckiego (król chciał, aby zamknąć handel, gdyż dochody z niego czerpali okupujący wybrzeże Szwedzi). Z tak liczną mniejszością trzeba było postępować delikatnie. W obecności króla i senatorów Litwini pod naciskiem zgodzili się, aby sprawę poddać pod głosowanie województwami. Większość województw opowiedziała się za zamknięciem handlu. Litwini zażądali więc pewnych ustępstw, na co większość udzieliła zgody, więc ustawa została uchwalona. Wówczas posłowie krakowscy, przestraszeni, że „górne województwo” zostanie poddane w obecności króla upokarzającej procedurze przegłosowania, również poszli na ustępstwa...

 

Sytuacja ustrojowa Rzeczypospolitej zaczęła się komplikować za czasów Władysława IV. Z jednej strony król coraz bardziej zniecierpliwiony był znojem ucierania kompromisu w pocie czoła. Szczególnie nużące dla monarchy były tzw. „konkluzje sejmowe”, czyli ostatnie dni sejmowania, podczas których posłowie i senatorowie radzili we wspólnej izbie w obecności króla. Owe „konkluzje” odbywały się często przy bardzo słabym oświetleniu w późnych godzinach nocnych i nad ranem ostatniego dnia Sejmu, który przecież według Paktów Konwentów powinien był się skończyć po upływie sześciu tygodni. Ten wymóg czasowy okazywał się na ogół nierealny. Wobec tego proszono posłów poszczególnych województw, aby dali zgodę na przedłużenie obrad. Ówcześni politycy coraz silniej zaczynali wyznawać legalizm proceduralny, toteż zmuszenie ich do łamania norm proceduralnych przybierało postać swoistego rytuału. Był to rytuał łamania prawa, podczas którego większość posłów różnymi argumentami próbowała przekonać mniejszość do przedłużenia obrad. Błagali ich o to senatorowie, powołując się na miłość Ojczyzny. Sam król musiał niekiedy prosić o patriotyczne złamanie procedury.

 

Tymczasem w roku 1637 doszło do sytuacji dość niebezpiecznej. Król w instrukcji na sejmiki zaproponował, aby sejmy kończyć terminowo. Można się domyślać, że chciał w ten sposób zdyscyplinować obrady i zmusić posłów do usprawnienia obrad przed konkluzją. W odpowiedzi sejmiki skwapliwie zakazały swoim posłom przedłużania obrad. Gdy zaraz po wotach senatorskich marszałek poselski Kazimierz Leon Sapieha zaproponował, aby radzić o obronie, poparła go tylko część posłów, przede wszystkim ukrainnych, podczas gdy większość zażądała debaty o egzorbitancjach (czyli o przypadkach łamania prawa przez króla). Z analizy obrad przedstawionej przez Roberta Kołodzieja wynika jednak wyraźnie, że owe przypadki łamania prawa były w istocie rzeczy zbiorem różnych postulatów wielu różnych mniejszości. I tak na przykład Litwini żądali, aby w Prusach królewskich na urzędy mianowano raz Litwina, raz Koroniarza (zasada alternaty). Chcieli zniesienia ceł na Niemnie i Wilii oraz w Królewcu dla wszystkich towarów wywożonych i wwożonych do Litwy. Żądali, aby czwarta część cła piławskiego na pewien czas zasiliła skarb litewski. Domagali się, aby założyć fortece i skład towarów ryskich pod Dyneburgiem oraz skład towarów przewożonych Niemnem pod Kownem. Żądali, aby pieczętowanie sukien w Gdańsku zostało zniesione lub by osobna sygillacja została wprowadzona w Królewcu. Chcieli też, aby wygnańcy z Inflant nie otrzymywali ziemi w Wielkim Księstwie Litewskim, ale jedynie w Prusach i na ziemi czernichowsko-siewierskiej. Województwa koronne też wysuwały szereg postulatów i próbowały przehandlować ich spełnienie za podjęcie tematu obrony państwa. Jak by tego było mało, posłowie prowincji małopolskiej (dzisiejsze województwa małopolskie, podkarpackie, świętokrzyskie, lubelskie oraz większa część Ukrainy) opuścili wspólne obrady i na osobnej sesji z udziałem hetmana Stanisława Koniecpolskiego dali mu wolną rękę w sprawie zaciągów wojskowych. Krok ten wywołał oburzenie pozostałych posłów. Starosta liwski Jan Oborski zagroził, że skoro Małopolanie dali zgodę na zaciągi, to sami będą płacić wojsku. Gdy w odpowiedzi Zbigniew Gorayski oświadczył, że „nie z nami się będziecie rachować, ale z wojskiem”, wybuchła wielka wrzawa. Surogator poznański Stanisław Sokołowski stwierdził, że małopolanie „sobie sesje albo raczej secesje czynią, obronę bez nas obmyślawają, żołnierza zaciągają i tu nam jeszcze onym grożą”. W uspokojeniu zamętu na pewno nie pomogły także mniejszościowe żądania innowierców. W rezultacie po raz pierwszy w historii Sejmu, na pięć dni przed ostatnim dniem sejmu posłowie nie mieli jeszcze żadnego uzgodnionego projektu ustawy.

 

Nie będę już dalej opisywał przebiegu obrad ostatniego dnia Sejmu, gdyż przebiegały one ciągle pod znakiem postulatów mniejszości i Sejm bezowocnie zakończył się tradycyjną ceremonią pocałowania ręki królewskiej. Czytelnik chyba rozumie na czym polegał błąd ówczesnych liderów politycznych. Dopuścili oni mianowicie do tego, aby sprawy o wadze ogólnopaństwowej (obrona) traktować na równi z postulatami mniejszości. Co więcej, zwolennicy debaty nad obroną sami siebie zdefiniowali jako mniejszość, dokonując secesji z izby poselskiej i obradując odrębnie. W rezultacie izba poselska straciła jakikolwiek kierunek w którym powinna była podążać. Nie wytworzyła się żadna większościowa koalicja, a uchwalenie ustaw byłoby możliwe jedynie na zasadzie przetargu różnych mniejszościowych grup interesów. A co gorsza sam król jeszcze przed Sejmem sugerował terminowe zakończenie Sejmu, odbierając posłom cenne dni nadliczbowe, podczas których można było wyładować emocje i uporządkować obrady. Sejm z roku 1637 był niestety krokiem w stronę zjawiska, które Jarosław Kaczyński (i nie tylko on) nazywa „polityką transakcyjną”, a ja określam dosadnie mianem „tęczowej demokracji”. Polega ona na tym, że decyzje organów władzy publicznej są wynikiem swoistego przetargu interesów partykularnych, wypadkową siły grup nacisku i wpływów. Priorytety władzy są w istocie określane przez partykularne interesy, a nie przez dobro wspólne”. W wersji tragikomicznej oznacza to np równouprawnienie związków homoseksualnych z naturalną instytucją rodziny.

 

Skoro już wiemy, jak to się działo, że nasi przodkowie nie będąc wcale aniołkami, dochodzili do zgody i skoro rozumiemy przyczyny, dla których czasami nie udawało się im osiągnąć zgody, klarownie przedstawia się nam sposób funkcjonowania nowej Solidarności, u progu której być może stoimy. Bo że zbliża się jakiś huragan, to czujemy wszyscy, ale nie wiemy ani skąd przyjdzie, ani jak będzie przebiegał. Nie wiemy też jakie instytucje wytworzy ta nowa Solidarność, gdyż zmieniło się bardzo wiele. Przede wszystkim pojawiły się techniczne nowinki o znaczeniu znacznie większym, niż wynalazek druku, radia czy telewizji, wśród których prym wiedzie blogosfera. Blogerzy toczą debaty nieco podobne do debat toczących się ongiś w izbie poselskiej. Tak dalece odeszliśmy jednak od naturalnego porządku rzeczy, że aby te dyskusje toczyć blogerzy muszą korzystać z usług maszyn zwanych komputerami i ich administratorów, toteż o pełnej wolności słowa i demokracji bezpośredniej nie może być mowy. Blogosfera to zaledwie model demokracji bezpośredniej, swego rodzaju „wersja testowa”. Jeśli ktoś myśli, że za pośrednictwem internetu można przeprowadzać debaty, wybory i referenda, to jest w błędzie, ponieważ możliwość manipulacji, inwigilacji i fałszerstwa jest tak ogromna, iż byłaby to raczej demokracja totalitarna.

 

A więc nie wiemy jakie instytucje stworzy nowa Solidarność. Jednak zgodnie z hasłem Jana Pospieszalskiego, „mamy tyle wolności, ile możemy jej sobie wyobrazić”. Możemy więc zarysować zasady, na których nowa Solidarność powinna się opierać. Pisałem tu wiele o prawie i zgodzie, ale nie wspomniałem o rzeczy najważniejszej - o etyce. Każdy ruch prawdziwie demokratyczny musi się opierać na zasadach etycznych, bo inaczej zamieni się w niemoralną rewolucję. To jest prawdziwy sekret Solidarności: ona była „samoograniczającą się rewolucją” nie tylko dlatego, że na granicach i w kraju stały sowieckie czołgi, ale także dlatego, że bez moralności nie miałaby ona w odczuciu powszechnym ani legalności, ani autorytetu, byłaby po prostu obrzydliwa.

 

A zatem nowa Solidarność może zaistnieć tylko w trójkącie etyka-zgoda-prawo. Od dawna podejrzewam, że większość obywateli modli się o etyczną politykę, a spora część z nich słodko marzy również o „inkwizycji” (zbożnej lub bezbożnej). Ale nie tędy droga. Po pierwsze „inkwizycja” reprezentuje tylko jakąś mniejszość. Istnieje w Polsce szereg mniejszości, które próbują narzucić większości swoją wolę. Jest mniejszość chrześcijańsko-narodowa, jest mniejszość socrealistyczna, jest aparat ludowy oraz redaktorzy z ulicy Czerskiej. A w tle tego wszystkiego - biznesmeni, urzędnicy i funkcjonariusze służb lokalnych i obcych. Żadnej z tych mniejszości nie można nazwać mniejszością etniczną w pełnym tego słowa znaczeniu, ale wszystkie one zachowują się jak mniejszości we wspomnianej „polityce transakcyjnej”. Rzecz jasna prawa mniejszości też się liczą. Nie mówię tu o prawach przestępców, bo tych jako rymkiewiczowskich „wampirów” nie dopuszczamy do wigilijnego stołu. Mówiąc przekornie: zasada zgody wszystkich to „polska korekta” do cywilizacji łacińskiej. Gdybyśmy bez zasady zgody chcieli rządzić się etycznie, faktycznie musiałaby nami rządzić jakaś „inkwizycja” lub ewentualnie generał Franco. Zasada zgody dobrze łagodzi fanatyzm i przycina różki moralnego integryzmu. Piszę to otwarcie jako nie-katolik i wiem, że jest to w moim dobrze pojętym interesie.

 

Na samym dole hierarchii wartości jest prawo. Dlaczego? Bo prawo to tylko kiepskie narzędzie realizowania etyki. Nie da się przewidzieć wszystkich możliwości nadużywania prawa i procedur. Słowa i definicje zmieniają się co kilka lat. A więc dążenie do doskonałości prawa, to zadanie beznadziejne, przekraczające możliwości umysłu ludzkiego. Wiem, że żyjemy w czasach prawniczych szumowin, uzurpatorów zasiadających w rozmaitych trybunałach, którzy decydują o tym, co jest dobre, a co złe. Jest też tragedią dla państwa, jeśli wierność prawu, a zwłaszcza prawu proceduralnemu, jest postawiona ponad interesem państwa, ponad etyką, ponad zgodą i nawet ponad wolą tylko większości obywateli. Jeśli jakaś mniejszość czuje się pokrzywdzona, to zamiast próby manipulowania prawem, oczekiwałbym raczej odwołania się do etyki, a jeśli etyka zawiedzie (bo filozofowie i duchowni bywają też kanaliami) - do zgody. Jeśli pomimo licznych prób zgoda nie jest możliwa, należy prawo przyjąć w drodze głosowania większością, starając się zagwarantować mniejszości niezbędny zakres tolerancji i swobód.

 

Zarysowałem tu zasady nowej Solidarności w najbardziej ogólnych słowach. Zachęcam każdego Polaka do własnych badań w tym kierunku. Albowiem wkrótce może się okazać, że rządzi nami ustrój oparty na triadzie etyka-zgoda-prawo, a my nie wiemy jak on działa w szczegółach i jak wyeliminować jego wady. Muszę też Państwu uświadomić, że gdyby w Polsce zapanował ustrój nowej Solidarności, to bez wątpienia ściągnęlibyśmy na siebie nienawiść wszystkich proceduralnych diabłów tego świata. Albowiem jeśli diabeł istnieje, to jednym z jego podstawowych celów jest zamiana człowieka w maszynę, która ślepo wykonuje rozkazy, nie oglądając się ani na słuszność, ani na zdanie większości.

 

Cieszyłbym się, gdyby kuranty na Kremlu zagrały Mazurka Dąbrowskiego. Jeszcze bardziej bym się radował, gdyby najpierw w sercu każdego z nas bił dzwon Zygmunta. I by z głębi XVIII wieku zabrzmiał stary Hymn do miłości Ojczyzny Ignacego Krasickiego, a o naszej wolności każdy Polak mógł powiedzieć:

Większaś nad przemoc! A kto ciebie godny -

Pokruszył jarzma, albo padł swobodny.

 

Jakub Brodacki

0
Brak głosów