Rozprawa o rozkwaszaniu nosa

Obrazek użytkownika jazgdyni
Blog




Wiecie gdzie na twarzy macie lemiesz? Albo bardziej poważnie – kość lemieszową?
To cienka kostka w kształcie litery V, która rozdziela nos na lewą i prawą stronę.
Koledzy z bazy komandosów, która ma centrum w moim mieście, pokazali mi, jak jednym precyzyjnym ciosem można zabić człowieka.
W wielu filmach pokazują stek bzdur dotyczących walki wręcz. Na przykład, jak gość podchodzi do przeciwnika, łapie jego głowę oburącz z dwóch stron i nagłym szarpnięciem skręca mu kark. Raczej tego w walce nie próbujcie, bo wymaga to wielkiej siły, nawet jeżeli przeciwnik będzie nieprzytomny.
Natomiast precyzyjny cios, zadany nasadą dłoni odpowiednio uformowanej, wyprowadzony pod właściwym kątem i z odpowiednią siłą, powoduje przemieszczenie się właśnie tej niedużej kostki w nosie do góry, tak, że wbija się ona w płat czołowy mózgu i wtedy jest już praktycznie po wszystkim.




W szkole zawsze był problem z konusami. Choć w późniejszym życiu też. Na własny użytek, jako kawał chłopa, stworzyłem sobie teorię, że w ten sposób starają się oni zrekompensować swe mikre wymiary agresywnym zachowaniem, niepotrzebną butą i arogancją, jak również ciągłymi podbojami seksualnymi, jakby chcieli sobie bez przerwy udowodnić, że jeszcze mogą i liczą się w poważnym świecie samców i samic. Cóż... patrząc na naturę, coś w tym jest. Mniejsze i słabsze lwy, czy małpy, nie mają szans na kontakt z samicą.

Konusy potrafią być strasznie upierdliwe. Nawet skarcone, zaczepiają bez końca. W szkole był taki koleś. Nazywał się Nowak. On chyba kochał dostawać bańki. Nieustannie i bez przerwy dążył do tego, by się bić. I zawsze wybierał większych przeciwników. Byłem jednym spośród nich.

Bójki, nawet te "czyste", dżentelmeńskie, były oczywiście w szkole zakazane. W domu, rozumie się, też. Nie było ich zresztą dużo. Nie nadeszła jeszcze era mobbingu i maltretowania słabszych uczniów przez wypasionych byczków, przyszłych karków – blokerów i kandydatów na mafijnych żołnierzy, czy agentów BORu.

No więc tak, gdy Nowakowi nazbierało się już dostatecznie dużo, a mały kleszcz odpuszczał rzadko, to grupa umawiała się o określonej godzinie, zazwyczaj podczas długiej pauzy obiadowej, na trawniku, pod klonami, za szkolnym murem, na, jak by to dzisiaj nazwali nastolatkowie, solówkę.
Szliśmy tam grupą, która miała oceniać czystość i sprawiedliwość pojedynku i ostatecznie wyłaniać zwycięzcę. Był to oczywiście czysty teatr, bo Nowak zawsze dostawał bańki, lecz wszyscy lubili oglądać, jak on je dostaje. Jak wspomniałem, to był padalec powszechnie nielubiany. Ponadto, wiadomym było, że kabluje nauczycielom, choć nie był dopuszczany do istotnych tajemnic.

Tworzyło się kółko i stawaliśmy naprzeciwko, w odległości jakiegoś metra od siebie.
Ponad rok trenowałem judo, nie tylko ja, bo trener kadry Polski był naszym sąsiadem na Placu i lubił się nami opiekować, by nie przychodziły nam głupie pomysły (jak skakanie po drzewach, co było naszą najulubieńszą zabawą, albo wojna z Małym Kackiem lub Zegarkowem).
Uczył nas więc, zgodnie ze sztuką, postawy, poruszania się, padów, no i chwytów oraz rzutów.

Tak więc, jak chłopacy dali znak do walki, złapałem Nowaka za lewą rękę i ciuchy na piersi, lekko przyciągnąłem do siebie, zdestabilizowałem i wykonałem mój ulubiony i jakoś naturalnie mi pasujący, rzut, choć właściwie podcięcie nożne, Osoto Gari.
W pięć sekund Nowak leżał na glebie.
To zazwyczaj było zakończenie, w naszy mniemaniu uczciwej i sportowej walki. Ale nie z Nowakiem.
Widać, lekko oszołomiony, już przyjął postawę zaczepną i wrzeszczał: - No chodź! Dalej! Boisz się?!
Czasami wystarczyło go tak trzy razy położyć, czasami więcej. Później dodałem jeszcze klasyczne duszenie w parterze, on po chwili klepał trawnik, ja go puszczałem, a on znowu parł, by dostać bańki.

Przyznam, że dosyć szybko zrobiło się to nudne. Nie chciało mi się konusa poniewierać, lecz on wtedy latał po korytarzach wrzeszcząc: - Kamiński tchórz! Kamiński tchórz!

W parku pod kasztanami często zbierała się grupa znacznie starszych chłopaków. Grali w karty i palili papierosa. Raczej ich omijaliśmy, bo byli nieprzewidywalni, można było oberwać w ucho, albo być wysłanym do sklepu po coś tam.
Wojtek był o trzy lata starszym sąsiadem z domu obok.
- Janusz – mówi – po co ty się tak męczysz z tym Nowakiem? Lubisz to? Przypieprz mu raz, a dobrze i będzie koniec.

Jak mu to powiedzieć, że mój rycerski honor na to nie pozwala. Ciagle jeszcze byliśmy pod wpływem parokrotne obejrzanych "Krzyżaków". Lecz on tłumaczy:
- Weź dłoń zwiń w pięść, ale nie całkiem. Tak, jak szpony ptaka. Nie wal nigdy gołą pięścią, bo palce sobie połamiesz. Uderz Nowaka, raz a dobrze nasadą dłoni prosto w nos i będziesz miał spokój. Po co się z nim tarzać w trawie? Krzywdy nie zrobisz, a palant wymięknie.

- Coś w tym jest.... – pomyślałem. – może warto spróbować?

Nigdy jeszcze w dziecięcej bójce nie skrwawiłem świadomie przeciwnika. Gdy któryś z nas rozwalił sobie kolano albo rękę i pokazała się krew, to walkę przerywaliśmy i kończyliśmy.

No więc, kiedy Nowak znowu sobie nagrabił tyle, że wymagało to pojedynkowego rozstrzygnięcia i parł do walki, jak kogut szprycowany testosteronem, zdecydowałem się.
Tym razem walka trwała najwyżej sekundę. Walnąłem w nos, Nowak zalał się krwią, zbladł i osunął się na kolana. A ja się autentycznie przestraszyłem.
Dwóch kolegów złapało go pod ramiona i zaprowadziło do szkolnej higenistki. Powiedzieli, ze kolega biegł i wyrżnął o drzwi. Nie wiem, czy im uwierzyła. Lecz nie zrobiła afery. Może też nie lubiła Nowaka?
Do końca zajęć tego dnia chodził on z dwoma zakrwawionymi tamponami w nosie, będąc obiektem zainteresowania, co absolutnie mu się nie podobało.

Tak skończyłem z tym napastliwym konusem. Wyraźnie nie lubił, gdy coś działo się z jego nosem.

Muszę przyznać, ze sam też mam nos zlamany. Dostałem parę razy. A raz poważnie kluczami, które jak kastet wystawały pomiędzy palcami. Musiałem wówczas mieć nos składany w szpitalu.

Dzisiaj, po tylu latach od młodości nie mam w sytuacjach mano a mano problemów z konusami. Moja postura i przyjmowana pozycja odstręcza od ewentualnych ataków.
Lecz trzeba być ostrożnym. Upierdliwcy mogą być na prochach, a wtedy rozum śpi i nie wiedzą, co czynią.


.
 

4
Twoja ocena: Brak Średnia: 3.9 (10 głosów)