PO CO DEMOKRACJA? 2 - „DEMOKRACJA SOCJALISTYCZNA”

Obrazek użytkownika Jacek Mruk
Kraj
]]>https://bezdekretu.blogspot.com/2019/04/po-co-demokracja-2-demokracja.html]]> Demokracji w ogóle zdefiniować niepodobna tak wielkie jest pomieszanie pojęć w tej sprawie. Samo przekonanie, że demokracja jest dobrym ustrojem, nie jest zabobonem. Jest natomiast zabobonem ślepe wierzenie, że tylko demokracja jest dopuszczalną formą ustroju - i to bez rozróżnienia różnych znaczeń tego słowa” - pisał niezrównany o. Józef Bocheński w swoich „Stu zabobonach”. Wprawdzie sklecono podręcznikową definicję, w której demokracją nazywa się „system rządów, w którym źródło władzy stanowi wola większości obywateli” - to ma się ona tak do rzeczywistości, jak określenia nadawane komunizmowi. Zaczadzeni tym tworem ćwierćinteligenci dostrzegali w komunizmie szlachetną utopią lub ideokratyczny totalitaryzm; jedni wywodzili jego podstawy z moralizmu, inni z nihilizmu; według jednych zrodził go idealizm i humanizm, zdaniem drugich wulgarny materializm i ucieczka od wolności; ci widzieli w nim fałszywą religię, inni oświecającą gnozę. Według niektórych, komunizm był ideologią, inni twierdzili, że doktryną polityczną i ekonomiczną. To pomieszanie świadczyło, że ludzie są zdolni wymyślić każdą brednię, byle usprawiedliwić swoje najniższe instynkty, a sam komunizm nigdy nie był tym, co stanowiły pseudonaukowe wywody. Odniesienie tej sytuacji do definicji demokracji jest w pełni uzasadnione, bo w jednym i drugim przypadku, mamy do czynienia z narzędziem, które bywa określane w zależności od proweniencji tych, którzy się nim posługują. A skoro nawet komunistyczni bandyci nazywali swoją tyranię „demokracją socjalistyczną”, czy można wątpić, że również dziś, pod mianem demokracji można ukryć każdą formę zniewolenia? Jedno natomiast jest pewne. Z prawdziwą demokracją, jak z niepodległością: jest lub jej nie ma. Nie istnieje stan, który można określić mianem pół lub ćwierć demokracji, jak nie można mieć pół lub ćwierć niepodległości. Tam, gdzie się kończą, mówimy o jawnej lub skrywanej tyranii, o dyktaturze, totalitaryzmie lub anarchii. I tu pojawia się pierwszy problem z tzw. „demokracją” III RP. Wyznawcy tej mitologii utrzymują bowiem, że istniejąca w tym państwie „demokracja” jest (tu: w zależności, która partia sprawuje rządy): ułomna, zagrożona, wadliwa, kwitnąca, fasadowa. Nietrudno dostrzec nonsens w tak fałszywej gradacji, bo przymiotniki te (ze względu na status demokracji) nie mogą opisywać rzeczywistości, lecz wyrażają subiektywne odczucia lub anonsują partyjną retorykę. Przypomnę, że przed kilkoma laty prezes PiS nawoływał Polaków do obrony „demokracji” III RP, ostrzegając jednocześnie, że jeśli tego nie zrobimy "pewnego dnia obudzimy się w systemie ukraińskim". Było to frapujące, bo choć demokracji wówczas nie obroniliśmy (PiS przegrał kolejne tzw. wybory), a przez następne cztery lata reżim PO-PSL dopuścił się kilkuset nowych draństw i "naruszeń demokracji", przekaz Kaczyńskiego nie uległ zmianie. Myliłby się ten, kto sądziłby, że po rządach Tuska i Komorowskiego obudziliśmy się w "systemie ukraińskim". Następnego dnia, po wygraniu przez PiS tzw. wyborów, Polacy dowiedzieli się, że „demokracja ma się dobrze”, a cały okres rządów poprzedników (razem z rokiem 2010 i jawnymi fałszerstwami z roku 2014) należy zaliczyć do stanu „ćwierć-demokracji”. Jeszcze w roku 2012, wyborcy PiS mogli usłyszeć od pana Kaczyńskiego podczas miesięcznicy smoleńskiej: „Polska nie będzie wolna, jeśli prawda o Smoleńsku nie wyjdzie na jaw! Polska nie jest wolna, bo nie możemy uczcić bohaterów Smoleńska, bo nie ma ciągle pomnika, bo stawiane są różne przeszkody, bo nieustannie trwa kampania obrażania tych, którzy zginęli”. Po czterech latach, podczas których prawda o Smoleńsku nie wyszła na jaw, nie uczczono bohaterów i nie zbudowano im pomnika, zaś „kampania obrażania tych, którzy zginęli” trwała w najlepsze, wyborcy usłyszeli: "Polska jest dzięki nam krajem wolności, jednym z niewielu w Europie!”. A usłyszeli tylko dlatego, że partia Kaczyńskiego wygrała tzw. wybory parlamentarne. Człowiek, który jednego roku (2013) twierdził – „W Polsce mamy do czynienia ze skrajną formą systemu postkomunistycznego”, zaledwie dwa lata później zapewniał, że „polska demokracja ma się dobrze”. Nie można się zatem dziwić, że w logice pana Kaczyńskiego triumfy święci hiper-brednia, wypowiedziana w roku 2015 przez byłego „działacza ekologicznego” prof. Piotra Glińskiego - "Żyjemy w ćwierć-demokracji”. Odpowiedziałbym – owszem, „żyjemy”, bo takie kłamstwa proponują nam ćwierćinteligenci. To znamienne, że po roku 2015, przedstawiciele poprzedniego reżimu natychmiast przeszli na pozycje partii Kaczyńskiego i zaczęli krytycznie oceniać stan „demokracji” III RP, stawiając zarzuty „pogwałcenia” lub wręcz „uśmiercenia” tej systemowej „wartości”. Wrzask różnych „obrońców demokracji” jest dziś arcyważnym dowodem, że demokracja to stan całkowicie nieznany Polakom. Bo partyjny bełkot na temat demokracji, dowodzi jednej rzeczy: zdaniem grup zarządzających III RP, demokracja istnieje wtedy, gdy one sprawują władzę i zanika natychmiast, gdy władza zostanie utracona. To, z kolei, powinno prowadzić do konkluzji, że rządy PO-PiS-PSL-SLD itd. nie mogą mieć nic wspólnego z autentyczną demokracją, a jej nazwa jest wykorzystywana przez partyjnych szalbierzy dla zapewnienia sobie osłony propagandowej. Gdyby było inaczej, demokracja nie mogłaby znikać w chwilę po ogłoszeniu tzw. wyników wyborczych ani pojawiać się natychmiast, gdy „nasi” przejęli władzę. Ludzie partii systemowych III RP traktują więc demokrację, w identyczny sposób, jak traktowali ją komuniści - nadając swoim rządom miano „demokracji socjalistycznej”. Użycie tego określenia ma zapewnić im „mandat społeczny” i usprawiedliwić draństwa dokonywane w imieniu „suwerena”. Kolejny problem pojawia się wtedy, gdy dostrzeżemy proweniencję najzagorzalszych obrońców systemu III RP. Człowiek rozumny zadałby sobie pytanie: jak to możliwe, że największymi rzecznikami owej „demokracji” są ludzie partii komunistycznej i ich mentalni sukcesorzy, że bronią jej rozmaici kapusie i donosiciele, wychwalają esbecy i kanalie służące okupantowi? Dlaczego właśnie takie postaci najmocniej krzyczą „w obronie demokracji” i na wszelkie sposoby wycierają sobie gęby odmianą tego słowa? Czy wolno nam wierzyć, że ludzie ci przeszli cudowną metamorfozę i ze zgrai prymitywnych zamordystów i pospolitych drani, stali się głosicielami „woli suwerena”? Jeśli wierzyć nie wolno, a ludziom rozumnym, nawet nie wypada, odpowiedź może być jedna: to, czego bronią tacy ludzie, nie jest żadną demokracją lecz jej erzacem, który ma zapewnić trwałość sukcesji komunistycznej i osłonić dyktaturę ciemniaków. Ale – zauważy dociekliwy czytelnik - przecież pochwałę „demokracji” III RP głoszą również politycy partii Kaczyńskiego oraz środowiska przyznające sobie miano „patriotycznych”. Czy ich „demokracja” jest czymś innym od tej, której bronią esbecy? Oczywiście – nie. Niezależnie, jakie atrybuty nadają owej „wartości” ludzie PiS, jakimi dekorują przymiotnikami, jest to ta sama „demokracja”, o którą walczą komuniści i ich sukcesorzy. Gdyby chodziło o inną, autentyczną demokrację, usłyszelibyśmy postulat obalenia systemu III RP i wyrugowania zeń zamordystów, przypisujących sobie miano demokratów. To naturalne, że żaden zwolennik autentycznej demokracji nie chciałby stać w jednym szeregu z ludźmi, którzy przez całe życie gwałcili prawa suwerena. Gdyby partia Kaczyńskiego miała na myśli prawdziwą demokracje, nie mogłaby uczestniczyć w inscenizacjach zwanych „wyborami”, bo każda z nich służy utrwaleniu zwodniczego systemu. Gdyby chodziło o wprowadzenie prawdziwych rządów suwerena, ta partia nie mogłaby traktować sukcesorów komunizmu niczym partnerów ani nadawać antypolskiej zgrai miana „opozycji”. Należy więc uznać, że w każdym przypadku jest to ta sama „demokracja” III RP, a ten, kto uczestniczy w systemie władzy lub aplikuje do udziału w tym systemie, kultywuje i broni tej samej „wartości”, o którą zabiegają członkowie partii komunistycznej i esbeccy bandyci. „Patriotyczna” retoryka tych środowisk, jakieś odmienne „programy polityczne” itp. namiastki „różnic programowych”, mają identyczne znaczenie, jak rzekoma odrębność PZPR, SD i ZSL w okresie komuny. Imitują pluralizm polityczny i służą utrwaleniu „demokracji socjalistycznej”. Po raz trzeci napotkamy problem, gdy spróbujemy dostrzec fundament, na jakim wspiera się owa „demokracja”. Nie mam na myśli „fundamentu ideowego”, bo taki – ze względu na niemożność jednoznacznego zdefiniowania demokracji istnieć nie może, lecz fundament ustrojowy. Praktykowanie demokracji pośredniej (a taką dziś najczęściej spotykamy) wymaga, by władza polityczna sprawowana była poprzez wybieranych przez suwerena (społeczeństwo) przedstawicieli. To zaś oznacza konieczność organizowania tzw. wyborów powszechnych, podczas których suweren ma możliwość wyrażenia swojej nieskrepowanej woli. Nietrudno zauważyć, że aranżowanie takich „wyborów” jest głównym i podstawowym fundamentem „demokracji” III RP. Ponieważ organizują je instytucje powołane przez „ojców założycieli” (prezydent, PKW), a nadzór sprawują gremia najzagorzalszych zwolenników obecnej „demokracji” (tzw.”sądy”), zagrożenie popełnienia „błędów systemowych” - czyli wyboru przeciwników systemu, zostało ograniczone do minimum. Mając w pamięci trzy dekady tej państwowości i ogrom ujawnionych patologii, owe „wybory powszechne” można uznać za jedyny element „demokracji” ustanowionej przy „okrągłym stole”. A skoro pamiętamy, że pod tym pojęciem kryje się władza „naszych” nad „waszymi”, wolno twierdzić, że „wybory” służą wyłącznie grupom zarządzającym tym państwem. Gdyby ich nie organizowano, nie miałaby miejsca rotacja imitująca pluralizm, a spory „naszych” z „waszymi” nie mogłyby udawać „różnic politycznych”. To narzędzie jest potrzebne dla utrwalenia mitologii III RP i konieczne dla tych, którzy z tej mitologii żyją. Ponieważ organizacja wyborów powszechnych, nie może być uważana za atrybut demokracji (urządzano je w PRL-u, urządza dziś w Chinach, Rosji i innych państwach totalitarnych), trzeba uznać, że jest to fundament głęboko niewiarygodny. Nie tylko ze względu na możliwość fałszerstw – tak powszechnych w III RP. Wbrew oficjalnej narracji, która każe postrzegać fałszerstwa w kategorii „błędów” i aberracji, są one naturalnym i logicznym następstwem reguł ustanowionych na początku tej państwowości i wynikają z „pragmatyki” procesu wyborczego. Jeśli nie można dopuścić, by po władze sięgnęli przeciwnicy systemu, fałszerstwo należy do głównych instrumentów regulacji. Jeśli o roszadach politycznych decydują „kluby miłośników cygar” lub obce ambasady, fałszowanie wyborów urasta do rangi racji stanu. Fakt, że w dziejach tego państwa nie znajdziemy przykładów śledztw i dochodzeń dotyczących fałszerstw wyborczych i nikt nie poniósł z tego tytułu odpowiedzialności, doskonale uwidacznia systemową logikę. Niewiarygodność procesu wyborczego ma jednak głębszą przyczynę. Gdybyśmy mieli poważnie potraktować system demokratyczny (który do ideałów nie należy), to jego zasadniczą cechą jest dostęp do wiedzy na temat państwa i ludzi sprawujących funkcje publiczne. Ta cecha odróżnia demokrację od rządów opartych na podstępie i fałszu, w których obywatel-mieszkaniec kraju, jest traktowany przedmiotowo i podlega różnorodnej manipulacji. Skoro w demokracji, obywatel ma sprawować funkcję suwerena i brać odpowiedzialność za system polityczny – musi posiadać wiedzę. Po to zaś, by stał się suwerenem, a w ramach tego przywileju mógł dokonywać wolnych i świadomych wyborów, musi posiadać wiedzę rzetelną- o realiach państwa, w którym żyje, o postaciach, którym powierza swój los, o przeszłości tych ludzi, ich intencjach i planach. Bez tej elementarnej wiedzy, nie tylko nie można dokonać prawidłowego (a zatem nieobciążonego błędem wyboru), ale nie można sprawować funkcji suwerena. Bez takiej wiedzy – demokracja staje się żerowiskiem dla hordy oszustów i łajdaków, a mityczny „suweren” - żałosnym niewolnikiem. Tu właśnie III RP ujawnia swoją prawdziwą naturę i objawia bliskość komunistycznej sukcesji. Nasza wiedza o rzeczywistości, jest bowiem ograniczona przez cały szereg czynników, świadomie i celowo ustanowionych przez prawodawcę. Od pragmatyki pracy służb specjalnych poczynając (tu dostęp do informacji kształtują zasady rodem z PRL-u), po rozliczne ograniczenia ustawowe i rzecz zasadniczą - brak wolnych mediów. Każdy z tych czynników sprawia, że o realiach III RP wiemy tyle, ile życzą sobie ludzie zarządzający sukcesją. To oni decydują, jakie informacje przedostaną się do przekazu publicznego, co należy ukryć, ile powiedzieć i co przemilczeć. O ile w czasach PRL-u potrzeba było instytucji cenzury, o tyle w III RP wyśmienicie zastępuje ją „zasada samoograniczenia”, oparta na mechanizmach finansowych, towarzyskich, niekiedy agenturalnych. Głównym narzędziem regulacji są prywatne przekaźniki partyjne oraz tzw. media publiczne, wykonujące pracę na rzecz każdej grupy zarządzającej III RP. Istnienie wolnych mediów – wzorem PRL-u – jest niemożliwe. Dlatego nie ma tu ośrodków medialnych, które mogłyby realizować prawa podmiotowe obywateli lub zabiegały o poszerzenie ich wiedzy. Są za to media rezonujące interesy poszczególnych grup wpływu, narzucające nam narracje partii politycznych i bełkot antypolskich środowisk. Obraz, jaki wyłania się z tego przekazu, musi być na tyle „sformatowany”(skrzywiony),by umacniał przekonanie o istnieniu wolności słowa, a jednocześnie chronił interesy tych grup i skrzętnie ukrywał realia III RP. Podjęte pod wpływem takiego przekazu decyzje – w tym decyzje wyborcze, zawsze będą skażone i błędne. Jeśli nie z winy tych, którzy wiedzieć nie chcą, to za przyczyna tych, którzy wiedzy zakazują. Ten mechanizm – odbierania obywatelom prawa do rzetelnej wiedzy i skazywania na czerpanie z „zatrutych źródeł”, dobitnie ukazuje wartość „demokracji” III RP, ale też obnaża fikcję władzy suwerena. Bo obywatel głupi, nieświadomy i poddany ciągłej manipulacji – suwerenem być nie może. Czwarty problem z ową „demokracją”, dotyczy przymusu, konieczności. Zwracałem już uwagę, że w konstytucji III RP (wzorem PRL-u), zawarto zasadę konstytucyjną, rozstrzygającą o kształcie ustrojowym tego państwa: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. W sposób oczywisty nawiązuje ona do normy art. 1.1. tzw. „konstytucji PRL”: „Polska Rzeczpospolita Ludowa jest państwem demokracji ludowej”. Warto przypomnieć, że takich „zasad konstytucyjnych” próżno szukać w ustawach zasadniczych II Rzeczpospolitej. Zapisy te oznaczają, że jedynym, dopuszczalnym w III RP ustrojem politycznym oraz jedyną formą sprawowania władzy – jest demokracja. Nieprzypadkowo mamy do czynienia z przymusem ustrojowym. Wprowadzenie takiego przymusu w konstytucji PRL świadczyło, że namiestnicy Moskwy nie dostrzegali żadnych niebezpieczeństw z praktykowania owej demokracji. Ani „wybory powszechne” ani „pluralizm partyjny”, o parlamencie i mediach nie wspominając, nie stanowił takiego zagrożenia. Póki była to „demokracja socjalistyczna” - ustanowiona według reguł farsy wyborczej z roku 1947 i nadzorowana przez instytucje okupacyjne, nie zagrażała interesom komuny. Przeciwnie – parodiowanie mechanizmów demokratycznych pozwoliło najeźdźcom uzyskać status legalizmu w oczach „wolnego świata”, a przez kolejne dekady umacniało przekonanie, że żyjemy w państwie polskim. Ta „demokracja socjalistyczna”, tak dalece stała się mitem służącym zniewoleniu Polaków, że na potrzeby uwierzytelnienia antypolskiego paktu zdrajców z bandytami, uknuto zgrabny termin „opozycja demokratyczna”. Tak, by stworzyć wrażenie, że z systemem komunistycznym można walczyć przy pomocy "demokratycznych" metod. Uważam, że identyczną praktykę zastosowali „ojcowie założyciele” III RP, wprowadzając swoją zasadę ustrojową. Analogicznie - oparto ją na sfałszowanych wyborach z roku 1989 i umocniono podczas farsy z 1991 roku, gdy z życia politycznego wyrugowano już wszystkich przeciwników „okrągłego stołu”, a system wyborczy oparto na instytucjach pokomunistycznych. Dzięki tym mistyfikacjom, państwa „wolnego świata” okrzyknęły III RP krajem wolnym i suwerennym, a Polacy uznali ją za Niepodległą. Wszystko, co wiemy dziś o rzeczywistych regułach III RP, o jej obrońcach i ludziach uprawiających tą mitologię, jasno dowodzi, że owa "demokracja" nie stanowi dla nich najmniejszego zagrożenia. Gdyby było inaczej, żaden komunista, kapuś czy zdrajca, nie gardłowałby „w obronie demokracji”, a w realiach naszego kraju nie byłoby setek komunistycznych „złogów”. Póki jest to „demokracja” według reguł III RP – a więc sprowadzona do karuzeli tych samych partii i tych samych postaci, póki blokuje ona dostęp do wiedzy o tym państwie i wyklucza z życia publicznego przeciwników systemu – stanowi idealne środowisko dla sukcesorów komuny i pozwala utrzymywać Polaków w stanie narodowego „znieczulenia”. Konkluzja jest oczywista: żeby obalić system III RP, trzeba skończyć z erzacem takiej „demokracji”, odrzucić jej narzędzia (w tym, udział w „wyborach”) i dążyć do wprowadzenia ustroju, który zerwie z komunistyczną sukcesją. Na takim etapie, nie może być to ustrój demokratyczny. Praktykowanie rzeczywistej demokracji – a zatem odwołanie do woli ogółu i praw całej społeczności, byłoby niedorzeczne. Społeczność tak zdemoralizowana, że „wybrała” onegdaj Tuska i Komorowskiego, i tak ogłupiała, że dziś chce „glosować” na Dudę i Kaczyńskiego, nie może decydować o losie Polski. Ponieważ „demokracja” III RP opiera się na fałszu, przymusie i indoktrynacji, muszą być wprowadzone ograniczenia, które zniszczą atrybuty szalbierzy i zneutralizują środowiska zagrażające Polakom. Nie da się tego dokonać praktykując „reguły demokracji”, bo każda z nich zostanie bezwzględnie wykorzystana przez przeciwnika. Dopiero zrozumienie tych konkluzji, otwiera drogę do znalezienia właściwej formuły walki z sukcesją komunistyczną. Tekst miał kończyć się zapowiedzią "CDN", ale z uwagi na problemy związane z dalszym funkcjonowaniem bezdekretu, nie odwazyłem się umieścić tych liter.
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (1 głos)