Ściema (prawie) dwudziestoletnia

Obrazek użytkownika Humpty Dumpty
Kraj

Historia Janusza G. w wersji opowiadanej przez lat prawie dwadzieścia jest jednoznaczna. Prawy biznesmen padł, bo wszedł w działkę opanowaną przez WSIowych i postkomunistów.

Uważna lektura dokumentów załączonych do skądinąd kuriozalnego pisma skierowanego do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro w tzw. pierwszym rządzie PiS każe zrewidować wciskaną nam od lat bajeczkę.

Zgodnie z nią pan Janusz G. pracował, wg zapewnień siostry jako menadżer, w firmach zajmujących się dostawami dla służby zdrowia oraz służb mundurowych.

Rzekomo ta działka miała być opanowana przez WSIoków itp. lub/i członków ich rodzin. Prawy Janusz G. niczym jakiś don Quichote czy inny Pawlik Morozow wydał im wojnę postanawiając uczciwie prowadzić biznes, do tej pory rojący się od oszustw, przekrętów i wyłudzeń. Zniszczyła go prokuratorsko-sędziowsko-policyjno-WSIowska mafia.

Tymczasem prawda jest zupełnie inna.

 

W drugiej połowie lat 1990-tych handlem ze Służbą Zdrowia zajmowali się… pasjonaci.

Każdy, kto w owym czasie założył firmę i chciał podpisać umowę o dostawy jakiegoś farmaceutyku, opatrunku itp. nie miał najmniejszego problemu ze znalezieniem kontrahenta.

Dyrektorzy szpitali nie mieli żadnych oporów, by umowę podpisać z dowolną firmą. Ba, nawet musieli tak robić…

W tych czasach problemem było otrzymanie pieniędzy w zamian za dostawę. Stąd m.in. brała się dużą fluktuacją dostawców – ktoś, kto nie uzyskał zapłaty nie był skory do zawierania kolejnych umów z zapominającym o zapłacie kontrahentem.

Łże Rebeliantka, być może po dwudziestu latach opowiadania tego samego kłamstwa zaczęła wierzyć w jego prawdziwość, że ta działka była „zarezerwowana” dla stricte czerwonych czy też „arbuzów” (czerwony w środku, na zewnątrz zielony).

Pracując przez kilka miesięcy w ZOZ (Zespół Opieki Zdrowotnej) zetknąłem się z problemem od drugiej strony.

Właśnie wtedy, kiedy to J. miała dotknąć „mafijna” dintojra.

Państwo, które w owym czasie było „właścicielem” szpitali i ośrodków zdrowia nie miało pieniędzy.

Szpital, będący status fictii Skarbu Państwa tym bardziej nie miał pieniędzy.

Pacjenci jednak wymagali leków oraz przynajmniej symbolicznego pożywienia.

Do dzisiaj czuję ból w kostce, jaki towarzyszył mojej krytycznej uwadze podczas odbioru działającego do dzisiaj ośrodka leczenia narkomanów i osób uzależnionych. Skądinąd co najmniej interesująca jako kobieta główna księgowa ZOZ kopiąc mnie wymusiła milczenia, choć usterki wykonania były aż nadto widoczne. Kiedy tylko zostaliśmy sami (tzn. bez wykonawcy) usłyszałem: co robisz, przecież my i tak nie mamy pieniędzy, aby mu zapłacić!

Niespełna kwartał później zajmowałem się już potrzebną działalnością, czyli… zacząłem obracać wierzytelnościami Skarbu Państwa.

Układ był prosty. Szpital zaciągał długi, których nie spłacał.

Ktoś skupował te długi i „płacił” nimi swoje zobowiązania podatkowe. Banki traktowały takie długi jako pewną lokatę, oprocentowaną na dodatek wyżej, niż obligacje SP.

Wierzyciel tracił co prawda na takiej transakcji 2-3%, ale za to miał pieniądze za usługę i nie musiał plajtować.

Być może z tego wynikało to rzekome „oszukiwanie” kontrahentów, o którym od lat wrzeszczy rodzeństwo G. – część sprzedawców zawyżała nieznacznie ceny po to, by w perspektywie kilku miesięcy oczekiwania na zapłatę czy też sprzedaży zobowiązania wyjść na swoje.

Przy czym na taki układ godziły się osoby odpowiedzialne za zaopatrzenie.

Janusz G. zajmujący się organizowaniem dostaw do szpitali itp. w ramach prowadzonej przez kogoś innego firmy najwidoczniej nie miał pojęcia, jak wygląda finansowanie. Szefowie nie dzielili się informacjami nt.

Nic dziwnego, że kiedy otworzył własną po kilku dostawach stanął przed wizją braku gotówki.

Teoretycznie winien był Skarb Państwa. Realnie – konkretny szpital.

Trzeba przyznać, że sposoby ściemniania kontrahentów ludzie odpowiedzialni za płatności mieli opanowane perfekcyjnie.

Dlatego mniej więcej 40% rozmów z wierzycielami szpitali kończyło się fiaskiem, bo z jednej strony szpitale rzucały jakiś ochłap wierzycielowi, z drugiej – straszyły, że nigdy już nie będą zawierać kolejnej umowy. Niektórzy więc woleli czekać, aż szpital będzie miał pieniądze, niż sprzedać wierzytelność i pożegnać się z kolejnymi zleceniami.

Oficjalnie mówili o tym zagrożeniu przedstawiciele resortu. Inna sprawa, że były to tzw. strachy na Lachy.

Janusz G. najwyraźniej uważał, że jego powyższe nie obowiązuje. Dla niego pieniądze powinny się znaleźć.

Przeglądając spis dokumentów dołączonych przez rodzeństwo G. do skargi widać wyraźnie taki a nie inny przebieg wydarzeń, który na prawie dwadzieścia lat spaskudził polski Internet.

Pacta sunt servanda – umów należy dotrzymywać.

W latach 1990-tych była to jednak mrzonka.

Robienie w bambuko wierzyciela było wręcz sportem narodowym.

Pierwsze miejsce należy się kopalniom, które potrafiły zapewniać swoich wierzycieli, że żaden wniosek układowy nie został skierowany do sądu nawet kilka tygodni po jego złożeniu.

Janusz G. nie był wyjątkiem.

Z dokumentów dołączonych do skargi wynika jednak, że na powszechną sytuację zareagował wyjątkowo.

On miał dostać swoje co do grosza.

Ba, kontrahent miał mu także wynagrodzić wszelkie straty, jakie by tylko sobie nie wymyślił.

Taka roszczeniowa postawa kryje się za opowieściami o rzekomym prześladowaniu, w których udział brali sędziowie, prokuratorzy, komornicy, psychiatrzy itp. a pewnie i niżej podpisany. ;)

Oczywiście za taką „akcją” muszą kryć się odpowiednio „potężni” wrogowie.

Rodzeństwo G. pisze zatem w swoich skargach, rozsyłanych gdzie tylko się da, o „mafii”, która postanowiła zniszczyć Janusza.

To najwyraźniej jest sedno konfliktu rodzeństwo G. vs. wymiar sprawiedliwości III RP.

W sierpniu 2002 r. w stosunku do firmy „Multitechnika” PPHU pojawił się tytuł wykonawczy KM 989/02. Dotyczył on odsetek od faktury nie opłaconej w terminie, wystawionej przez jednego z poddostawców firmy. Klientami „Multitechniki” PPHU jest wiele szpitali, które często nie regulują zobowiązań w terminie, stąd też i firma „Multitechnika” nie zawsze mogła na czas wywiązać się ze zobowiązań zaciągniętych wobec dostawców sprzętu.

A niby dlaczego kontrahent Janusza G. miałby rezygnować z odsetek?

Czy ja, jako przedsiębiorca, mam ponosić koszty złego wyboru odbiorcy przez firmę, która ze mną zawarła umowę? I mi nie płaci?

Tak samo przecież mam rodzinę oraz pracowników, którym nie mogę powiedzieć, że nie będzie pieniędzy, bo kontrahent ma problemy, więc w tym miesiącu są zmuszeni pościć!

Poza tym, jako człowiek doskonale znający realia działalności gospodarczej tamtych lat uważam, że pozew złożony został dopiero przed upływem terminu przedawnienia, a ten w sprawach gospodarczych wynosi 2 lata.

Czekano więc dość długo, by Janusz G. rozwiązał swoje problemy.

To była praprzyczyna, która w efekcie doprowadziła do wyrzucenia Janusza G. poza margines życia gospodarczego.

Rodzeństwo pisze:

Asesorzy komorniczy S. Żurek i L. Wietchy zachowywali się brutalnie i spowodowali groźny dla życia atak serca u J. Górzyńskiego i przewiezienie go do szpitala na OIOM. Lekarka lecząca Górzyńskiego na OIOM oświadczyła na żądanie policji o tym ataku serca następująco: „Częstoskurcz ponadkomorowy z czynnością komór 170/min jest chorobą realnie zagrażającą życiu, w przypadku stwierdzenia której pacjent jest hospitalizowany. W przypadku takiej choroby jest zagrożenie zatrzymania akcji serca i może ona doprowadzić do śmierci”.
Nie wstrzymało to czynności komorniczych. Po przewiezieniu przez pogotowie J. Górzyńskiego do szpitala komornicy wrócili, wezwali z naruszeniem przepisów Art. 765 § 1 kpc asystę policji i dokonali zaboru ruchomości należących głównie do dzieci, m.in. z naruszeniem przepisów Art. 829 punkt 6 kpc.


Po powrocie ze szpitala Janusz Górzyński dowiedział się, że jest prowadzone przeciwko niemu śledztwo /Sygn. Akt Prokuratury Rejonowej w Środzie Wlkp. Ds. 807/03/, w związku z rzekomym utrudnianiem przez niego wykonywania prawnych czynności służbowych przez Komornika, rzekomym znieważaniem asesorów komorniczych, a nawet ich pobiciem.

Przyznam, że mnie zatkało. Wg ruskiej paniusi uważającej się za prawnicze guru atak serca powinien powstrzymać egzekucję. Nie tłumaczy też ona w żaden sposób na czym miałoby polegać naruszenie art. 765 § 1 kpc czy też art. 829 pkt 6 kpc.

Przypominam, że brak rozwinięcia powyższych zarzutów zawarty w piśmie mającym spowodować ingerencję prokuratora generalnego może mieć tylko jeden efekt – kosz.

To nawet nie jest amatorstwo.

Pismo, by odniosło efekt, musi zawierać konkrety. Tak było przed wojną, w PRL i jest teraz.

Tymczasem rodzeństwo G. uważa, że ktoś będzie miał czas i będzie analizować akta sprawy po to tylko, by znaleźć uzasadnienie dla ich zarzutów!

O santa simplicitas!

Gorzej, bo w tę niedorzeczną zabawę wciągani są internauci wierzący, że to, co Rebeliantka pisze, ma oparcie w faktach.

Tymczasem jest to tylko jej subiektywna wizja rzeczywistości.

Kolejny zarzut.

Po powrocie ze szpitala Janusz Górzyński dowiedział się, że jest prowadzone przeciwko niemu śledztwo /Sygn. Akt Prokuratury Rejonowej w Środzie Wlkp. Ds. 807/03/, w związku z rzekomym utrudnianiem przez niego wykonywania prawnych czynności służbowych przez Komornika, rzekomym znieważaniem asesorów komorniczych, a nawet ich pobiciem.

Problem w tym, że słowo Janusza G. mamy przeciwko słowom asesorów komorniczych.

Od 1990 roku wszystkich moich znajomych uczulam, by do urzędów chodzili z dyktafonem (wcześniej nie było to możliwe ze względów technicznych – brak dostępności sprzętu!). Może to jest jakaś fobia, ale faktem jest, ze dzięki nagraniom stałem się pierwszym w Polsce (i do tej pory jedynym) człowiekiem, który wygrał proces o naruszenie dóbr osobistych z Dyrektorem Izby Skarbowej.

Ba, z tego tytułu dostałem nawet 500,- zł od Skarbu Państwa. ;)

Dlatego dokładnie wiem, o czym piszę, bo niezbędną wiedzę zdobyłem na własnej d..ie w odróżnieniu od Rebeliantki, która wypisuje dyrdymały w oparciu o swoje rozumienie przepisów nie będąc przy tym prawnikiem.

Rodzeństwo G. nie dysponuje żadnym materialnym dowodem, który mógłby zachwiać opinią organów.

Zajęcie rzeczy należących do kogo innego jest częste podczas egzekucji, bowiem jest dopuszczone przez obowiązujące prawo. Ba, nawet w Austro-Węgrzech i Cesarstwie Niemieckim było podobnie. Nikt jednak z tego powodu nie wszczyna awantur tylko grzecznie występuje z tzw. powództwem ekscydencyjnym.

Komornik ma bowiem prawo zająć rzeczy, którymi dłużnik włada.

Na dodatek to, że komornik zajmował ruchomości znajdujące się w mieszkaniu państwa G. dowodzi, że zanim przystąpił do egzekucji sąd rozszerzył tytuł wykonawczy na współmałżonka w trybie ówczesnego art. 787 KPC. (dopiero od 20 stycznia 2005 r. do rozszerzenia tytułu potrzebna jest zgoda współmałżonka na zaciągnięcie zobowiązania).

W postępowaniu tym małżonka G. mogła i powinna dochodzić swoich racji. Nawet w przypadku fiaska podjętej obrony czasu było aż nadto, by poczynić sensowne kroki.

W latach 1990-tych prawdziwą modą wśród biznesmenów różnego kalibru było sądowne ustanowienie rozdzielności majątkowej ze współmałżonkiem, na dodatek z datą wsteczną.

Wierzyciel mógł więc żądać zaspokojenia jedynie z majątku swojego dłużnika.

Taki podział chronił także przed roszczeniami fiskusa.

Rebeliantka tymczasem sprawia wrażenie osoby, która nie ma o tym najmniejszego pojęcia.

Co więcej, wg niej organ rozpatrujący sprawę powinien olać zeznania świadków a dać wiarę Januszowi G.

Dlaczego?

Bo to brat Rebeliantki.

Raz jeszcze powtarzam tym, którzy będą imputować mi, że opowiadam się za „WSIową” mafią – w żadnym kraju demokratycznym opowieści Rebeliantki i jej brata nie mają nawet najmniejszych szans na uznanie za wiarygodne.

Ba, w Szwecji czy też w Niemczech skutkowałoby obserwacją psychiatryczną, zaś w Norwegii odebraniem dzieci Januszowi G. ze względu na pieniactwo ojca, potraktowane przez Bernawernet jako zagrożenie dla rozwoju małoletnich.

W tym miejscu może was zdziwię. Otóż znając sposób działania tzw. organów od mniej więcej 1984 roku (praktyka w prokuraturze rejonowej podczas studiów) wiem, że w dużej części R. może mieć rację.

Niestety, metoda działania rodzeństwa G. w każdym demokratycznym państwie przyniosłaby takie same efekty..

Przede wszystkim dlatego, że w swojej skardze zamiast dowodów posługuje się epitetami.

I tak policjanci to ludzie „nadużywający władzy”, „bezspornie przestępcy”.

Z kolei prokurator Krzysztof Grześkowiak to „postkomunista”, które to słowo traktowane jest jako obelga.

Na dodatek prokurator ten jest mocno powiązany „ze średzką grupą działającą w triumwiracie policyjno-prokuratorsko-sądowym”.

Jeszcze gorsze są sądy:

Natomiast w sądownictwie reprezentowana była przede wszystkim przez „niejasno powiązaną” z organami ścigania, Przewodniczącą IV Wydziału Karno-Odwoławczego przy Sądzie Okręgowym w Poznaniu, SSO M. Ziołecką, wspieraną przez sędziów wizytatorów SSO S. Siewierskiego i M. Małeckiego, którzy sprzeniewierzając się niezawisłości sędziowskiej, orzekali wbrew dowodom i podżegali do analogicznych zachowań sędziów z wielkopolskich sądów, którzy podlegają ich kontroli instancyjnej lub też sądzą w tym samym Wydziale. Bezspornie w/wymienieni są wspólnie odpowiedzialni za stworzenie antyludzkiego systemu, godzącego w prawa człowieka i obywatela na terenie Wielkopolski oraz za powstanie psychiatrycznego GUŁAG-u w Wielkopolsce, dzięki podporządkowanym ich woli psychiatrom (m.in. Cierpce, Król-Berdzik, Pawlak-Kanareckiej, Bzowemu, Szczepańskiej, Szydlarskiemu i Bogackiemu, Gonerce, i in.). W/wym. funkcjonariusze publiczni są także odpowiedzialnymi za stworzenie systemu bezprawia, który m.in. polega na stosowaniu kłamstw zawartych w orzeczeniach wydawanych przez organa śledcze i sądowe oraz na orzekaniu bez dowodów, lub wbrew dowodom.

Walka z systemem nie polega jednak na wygłaszaniu epitetów.

Janusz G. nie miał i nie ma nawet najmniejszych szans na to, by wygrać „odpowiednie” odszkodowanie za rzekome prześladowania przy takiej argumentacji.

Moim zdaniem nie tylko „odpowiednie”, ale i „jakiekolwiek”.

(Rzekome używam w pojęciu prawnym, a więc jako nie udowodnione ponad wszelką wątpliwość.)

Naiwność zarzutów zawarta jest choćby w tym akapicie:

W konkluzji końcowej należałoby powiedzieć, że efektem dotychczasowych działań organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości w Środzie Wlkp. /tuszowanie przestępstw oszustów i „kłamców sądowych”, działających na szkodę Janusza Górzyńskiego oraz oskarżanie go o niepopełnione przestępstwa/ jest nie tylko ciężka sytuacja zdrowotna Janusza Górzyńskiego, ale także prawie całkowity upadek firmy „Multitechnika” PPHU, którą on prowadzi.
„Zasobem strategicznym” rodzinnej firmy Górzyńskich jest unikatowa wiedza Janusza Górzyńskiego nt. najnowocześniejszych technologii gastronomicznych i pralniczych oraz świetna znajomość światowego rynku dostawców oraz polskiego rynku odbiorców. W sytuacji, gdy Janusz Górzyński przez 15 dni w miesiącu musiał odwiedzać prokuratury, policję i Sądy, nie był w stanie skutecznie prowadzić firmy, opierającej się na jego potencjale osobistym i wysokiej dyspozycyjności czasowej i psychicznej. W wyniku dotychczasowych działań prokuratorsko-policyjnych zniszczono nie tylko zdrowie człowieka, którego jedyną winą była determinacja w dochodzeniu sprawiedliwości, ale także budowaną wielkim wysiłkiem małą firmę o dobrych perspektywach na przyszłość oraz doprowadzono do utraty majątku osobistego całej rodziny.

Śmieszniej się nie da.

Każdy, kto zetknął się realnie z działalnością sądów i prokuratur zdaje sobie sprawę, że pisanie o kimś zmuszonym przez pół miesiąca krążyć między tymi instytucjami to kpina z rozumu.

Tak mogłoby się, przynajmniej teoretycznie, zdarzyć tylko w czasie tymczasowego aresztowania G.

„Na powietrzu” (na wolności – gryps.) nie ma takiej możliwości.

Twierdzenie o utracie majątku osobistego całej rodziny dla każdego prawnika jest niczym innym, jak tylko mało udolnym szantażem emocjonalnym.

Po pierwsze dlatego, że mąż i żona, o ile nie zawarli tzw. intercyzy, dysponują majątkiem wspólnym, tzw. dorobkowym, a każde z nich posiada majątek osobisty, w skład którego wchodzą przedmioty nabyte przed zawarciem małżeństwa (w trakcie małżeństwa również, ale dla niniejszego wywodu aspekt to pomijalny).

Pisanie o „majątku osobistym rodziny” to dowód na nieznajomość elementarnych pojęć.

 

Jest jeszcze jeden aspekt całej tej sprawy, świadczący negatywnie o Januszu G.

Kto wie, czy nie najważniejszy.

„Zasobem strategicznym” rodzinnej firmy Górzyńskich jest unikatowa wiedza Janusza Górzyńskiego nt. najnowocześniejszych technologii gastronomicznych i pralniczych oraz świetna znajomość światowego rynku dostawców oraz polskiego rynku odbiorców.

Ten „zasób strategiczny” to wiedza zdobyta w czasie, gdy Janusz G. był pracownikiem innych firm.

Dla własnej korzyści wykorzystał wiedzę pozyskaną podczas pracy najemnej u innych przedsiębiorców.

Jako pracownik najemny pozyskał bazę klientów oraz bazę dostawców. Wykorzystał cudzy dorobek by móc prowadzić własny biznes.

Nie tylko moim zdaniem takie wynoszenie danych klientów i dostawców firmy na zewnątrz a następnie korzystanie z nich we własnej działalności gospodarczej stanowi czyn nieuczciwej konkurencji.

Na dodatek menedżer Janusz G. miał wgląd w dokumenty przetargowe firm, w których pracował, a zatem doskonale był zorientowany co do sposobu kształtowania cen ofertowych.

Mając dane klientów, znając dostawców a także orientując się, jaki może być poziom ofert konkurencji zyskiwał przewagę nad innymi.

Jeśli nawet uznać, że Janusz G. był szykanowany to trzeba powiedzieć jednocześnie, że nie jest to prawy i uczciwy obywatel, ale tzw. sprytny Zbyś, dorabiający się cudzym kosztem.

Kradzież, bo tak chyba należy to nazwać, cudzego dorobku intelektualnego jak świat światem nikomu nie przyniosła profitów.

Oczywiście w krótszej bądź dłuższej perspektywie czasowej.

Janusz G. chciał wygryźć innych, a wygryźli jego.

Cała reszta to komentarze.

28.07 2019

Twoja ocena: Brak Średnia: 3.7 (9 głosów)