Jedynka dla MEN

Obrazek użytkownika Anonymous
Kraj

Aby robić coś dobrze, w tym przypadku kierować resortem, trzeba mieć wiedzę teoretyczną oraz doświadczenie.

 

Niestety nic z tego nie posiada ministra od edukacji naszych dzieci. Wręcz przeciwnie. Nie dość, że nie posiada wiedzy teoretycznej i praktycznej, to jeszcze w swoim zadufaniu i zarozumialstwie twierdzi, że zna się na edukacji. Posunę się dalej w swojej ocenie: uważam, że nie tylko u ministry występuje brak myślenia i zarozumialstwo. Również jej urzędasy działają tak, jakby dopiero skończyli szkoły, których poziom sami sprowadzili do miernoty.

W czasach mojego dzieciństwa istniały 3 poziomy szkół: 8-klasowa szkoła podstawowa, 4-letnie liceum lub 5-letnie technikum lub 3-letnia zawodówka oraz uczelnia wyższa. Tamten system sprawdził się i należało go zostawić w spokoju. Mało tego: szkoła podstawowa nie kończyła się egzaminem. To szkoły średnie urządzały egzaminy, bo po co stresować dziecko, które chciało skończyć naukę na podstawówce? Ktoś chciał uczyć się nadal, to stawał do egzaminu na wyższy stopień. Szkoły średnie kończyły się egzaminem dojrzałości, czyli maturą, ale nie był to warunek konieczny do zaliczenia średniego wykształcenia. Nie przystąpienie do matury zamykało drogę na studia wyższe. Uczelnie też robiły egzaminy wstępne profilowane pod kątem przyszłej nauki, bo trudno wymagać, aby kandydat na inżyniera zdawał egzamin z języka polskiego lub kandydat na prawo zdawał matematykę.

Niestety urzędasy i tak zwani politycy, jak to mają w zwyczaju muszą spieprzyć to, co dobrze działa. Tak się stało i z edukacją. Z poziomu podstawowego zabrano 2 klasy, a z poziomu średniego, jedną klasę i stworzono poziom pośredni, czyli gimnazja. Siłą rzeczy znajdują się tam dzieci w wieku dojrzewania człowieka, który jest okresem najbardziej nieodpowiedzialnym w życiu. Tak więc w większości dzieciom nie nauka jest w głowie, ale wygłupy, bunt i próbowanie życia dorosłych. Gdy do tego dołożyć idiotyczne prawo, które daje wszelkie przywileje uczniom i ich roszczeniowym rodzicom, a nauczycieli sprowadza do sług usiłujących nauczyć czegokolwiek zbuntowaną młodzież - mamy obraz gimnazjum. Z kolei 3-letnie licea, czy technika nie są w stanie przekazać wiedzy z tego poziomu, bo za mało mają na to czasu.

Ani ministra, ani jej urzędasy tego nie widzą, bo nie ruszają się zza biurek. Mało tego, wymyślają kolejne kretyństwa, które jeszcze bardziej ośmieszają edukację. Poniższy przykład jest na czasie, bo akurat zaczynają się wkrótce egzaminy końcowe w gimnazjach. Otóż obostrzenia są zupełnie absurdalne i zakrawające na kpiny. W komisji egzaminacyjnej nie mogą być wychowcy klas zdających egzamin. Na egzaminach z części przyrodniczych nie mogą być nauczyciele np. z biologii. Dlaczego? bo mogą podpowiadać uczniom. Mogą już być natomiast na egzaminach z języków obcych, bo urzędasom się wydaje iż nauczyciel biologii to tuman nie mogący znać języków obcych i dlatego nie może podpowiadać uczniom. Członkowie komisji nie mogą chodzić po sali, mogą co najwyżej wstać z krzesła i stać obok stołu komisji. Jest to i tak postęp, bo w zeszłym roku członkowie komisji nie mogli nawet wstać z krzeseł.  Uczeń który napisał przed czasem może opuścić salę; w zeszłym roku musiał siedzieć do końca egzaminu. Członkowie komisji nie mogą opuścić sali egzaminacyjnej, choćby mieli się zesikać w majtki. Za to uczeń może iść do ubikacji, ale pod eskortą nauczyciela.Nauczyciele muszą mieć wyłączone telefony komórkowe, bo jakby nie daj Boże zadzwonił telefon to uczeń, który napisał słabo egzamin, mógłby złożyć zażalenie iż telefon go rozproszył. Ma takie prawo, bo jak wspomniałem uczniowie mają wszelkie prawa, nawet te najbardziej idiotyczne. To tyle o idiotyzmach dotyczących egzaminu. Nie wymieniłem wszystkich, bo szkoda czasu na zajmowanie się głupotą urzędniczą. Patrząc tak na kretyństwa dotyczące egzaminów łatwo dojść do wniosku, że egzamin w gimnazjum jest ważniejszy od matury, gdzie panuje normalność.

Kolejną sprawą dotyczącą zwyczajnej głupoty MEN-u i polityków są darmowe podręczniki, które obiecuje rząd. Już od dawna wiadomo, że jak się coś dostaje za darmo, to się tego nie szanuje. Uczniowie nie szanują nawet włąsnych książek, a co będzie ze szkolnymi, łatwo można sobie wyobrazić. I jak będzie się zmuszało rozwydrzoną bezkarnością młodzież do szanowania darmowych podręczników oraz do ich zwrotu? Kto będzie płacił za dokupywanie nowych podręczników, aby uzupełniać straty? O tym już urzędasy od nauki nie pomyślały. Jest jeszcze jedna sprawa związana z darmowymi podręcznikami. Wydawnictwa dostosowując się do kwot za jakie miały wydrukować podręczniki okroiły je, ale byłyby w stanie zdążyć na czas z ich drukiem. Teraz MEN zaczął przebąkiwać, że nie ma pieniędzy i wszystko będzie trzeba odłożyć w czasie. 

Kolejną głupotą w szkolnictwie są tak zwane klasy integracyjne. Do nich uczęszcza młodzież zdrowa oraz młodzież kaleka. Gdyby to chodziło tylko o dzieci kalekie fizycznie, nie byłoby problemu. Niestety do klas tych są przyjmowane dzieci z ułomnościami psychicznymi i umysłowymi. Dzieci te nie są w stanie pojmować materiału szkolnego, więc tworzone są dla nich specjalne programy, zatrudniani są indywidualni nauczyciele, zdają egzaminy dostsosowane do ich poziomu. Cały szkopół polega na tym, że normalne szkoły przekazują wiedzę dostosowaną do poziomu zdrowych dzieci; nie nauczą chore umysłowo dziecko radzenia sobie w życiu nawet w podstawowym zakresie, tzn. np. ubrania się, pójścia do sklepu i dokonania zakupów. Tego uczą szkoły specjalne, bo od tego są. Niestety rodzice dzieci kalekich mają chore ambicje i posyłąją dzieci do normalnych szkół, bo uważają że "szkoła specjalna" to ujma. O tym, że krzywdzą tym swoje dzieci, bo będą nieprzystowane do życia, nie myślą. Ponadto rodzice dzieci kalekich są bardzo roszczeniową grupą, bo wychodzą z założenia że są tak pokrzywdzeni przez los, że wszystko im się należy. A chcąc się pozbyć dziecka z domu na cały dzień oddają go do świetlicy od otwarcia, a zabierają przy zamknięciu.

O kretyństwie popełnionym przez ministrę wynikającą z jej niewiedzy (delikatnie to określając), a dotyczącą prawa do przebywania dziecka w szkole w dniach wolnych od zajęć szkoda pisać. Ta spraw dobitnie świadczy o poziomie ministry i jej urzędasów.

Na koniec wspomnę o związkach zawodowych nauczycieli. Na miejscu tej grupy zawodowej już dawno bym kopnął związkowców w tylną część ich ciała. Przez większą część roku związkowcy śpią, a gdy się obudzą - wrzeszczą o pieniądzach, co od razu wyzwala nienawiść do nauczycieli. A w edukacji po polsku nie wynagrodzenia stanowią w tej chwili problem. Część problemów opiałem powyżej, ale są i inne. Należałoby zreformować całą oświatę wracając do sprawdzonej formuły; należałoby wprowadzić 40-godzinny czas pracy nauczycieli, w ramach którego uczyliby oraz zajmowali się biurokracją, którą teraz zajmują się w domach, bo w szkole nie ma na to czasu. Niestety związki nie walczą o normalność w szkołach, dlatego są niepotrzebne.

 

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 4.7 (15 głosów)

Komentarze

Akurat w tym wypadku działania zwiazków to jedna wielka ściema

art. świetny +5

Vote up!
5
Vote down!
0
#1474882

Nie tylko biologi !!!!!!!!!!!!!

 

                                 

Vote up!
6
Vote down!
0
#1474931

gdyż ministerstwo i jego światli przedstawiciele wymyslili koniecznośc dołączania planu sali egzaminacyjnej, podzielonej na sektory obserwacji abiturientów. Każdemu z członków komisji egzaminacyjnej przypada odpowiedni sektor oraz obowiązek skwitowania tegoż podpisem w protokole maturanym. Nie dość tego, stawia się członków komisji w roli odpowiedzialnych za ewentualne ściąganie i żeby było śmieszniej, nie ten winien kto odpisuje, lecz ten, co pilnuje! Tych absurdów jest znacznie więcej, zatem egzaminy gimnazjalne i maturalne na wielu genialnych pomysłach decydentów oświatowych oparte.

Vote up!
6
Vote down!
0

mika54

#1475106

Przecież oni są nie po to, aby poziom nauczania był progresywny.

"Okrojone" zagadnienia do omówienia z uczniami, "okrojone" godziny (bądź zupełnie wyeliminowane) lekcje historii, geografii, języka polskiego, a nawet matematyki i fizyki powodują, że szkoły średnie zamieniane są przez MEN na "fabryki głąbów".
Na przykład absolwenci z maturą, którzy podjęli naukę na wyższych uczelniach technicznych - nie mają zielonego pojęcia o rachunku różniczkowym i całkowym, bowiem usunięto je z programu nauczania w klasach maturalnych. Wyjątek stanowią tzw. licea akademickie, które pod auspicjami kadry dydaktycznej wyższych uczelni przygotowują maturzystów w tym zakresie w ramach zajęć fakultatywnych.

Tak więc niedouczeni studenci pierwszego roku siedzą na wykładach czy ćwiczeniach tak, jak Turek na niemieckim kazaniu, bowiem obydwa te rachunki są podstawowymi w obliczeniach - szczególnie w matematyce i fizyce oraz przedmiotach pokrewnych (mechanika, elektronika, mechatronika, wytrzymałość materiałów itp.).

Zatem czy urzędasy z MEN-u wykonali chociaż minimalny krok w skorygowaniu programu nauczania dla klas maturalnych? - Owszem, wykonali, a dotyczy on... okrojenia godzin przeznaczonych na omówienie i ćwiczenia z działu o nazwie "Rachunek prawdopodobieństwa". Nie muszę nikogo przekonywać, że ów rachunek jest dość istotny w kształceniu socjologów na uniwersytetach. 

Muszę tu zauważyć, że MEN-owi poszło w sukurs Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Zamiast bowiem w sposób elastyczny (w zależności od potrzeb przemysłu) wymuszać na uczelniach dostosowywanie programu studiów, zajmują się... pierdołami. 

 

Pozdrawia Cię elbod z +5 stary belfer akademicki

 

 

 

Vote up!
3
Vote down!
0

___________________________
"Pisz, co uważasz, ale uważaj, co piszesz". 

© Satyr


 

#1475494