Saga o ustawie medialnej

Obrazek użytkownika seaman
Blog

Twórcy tworzą prawo o twórczości i nikt nie woła larum, nikt nie krzyczy wniebogłosy o konflikcie interesów ?! No coś podobnego, jak te czasy się zmieniają ! Premier rządu dzisiaj nie ma nic przeciwko, żeby środowiskom twórczym powierzyć trzecie pisanie ustawy medialnej, a jeszcze niedawno w tym samym kontekście poddawał wątpliwość dobre intencje twórców.

Żeby nie być gołosłownym, zajrzałem do postulatów stawianych przez twórców zgorszonych niemocą rządu w tej kwestii. Twórcy, owszem, zastrzegają się, że oni nie są od pisania ustawy, oni są od ustalania zrębów. No więc zerknąłem na te zręby i okazuje się, że na poczesnym miejscu jest gwarancja wolności twórczej oraz uspołecznienie decyzji o finansowaniu, co brzmi wzniośle i szlachetnie. Jeśliby jednak przełożyć to na język bliższy rzeczywistości, oznacza to ni mniej, ni więcej tylko żądanie, żebyśmy dali kasę i nie wtrącali się do jej wydawania. Dlatego, kiedy słyszę od twórców kultury jednoczesne żądanie wolności twórczej oraz publicznych pieniędzy, to parafrazując klasyka, odbezpieczam rewolwer.

Z drugiej strony specjalnie się twórcom nie dziwię, że biorą sprawy w swoje ręce, w końcu wszyscy starają się coś wyszarpać, a twórcy nie od macochy przecież. Wbrew temu, co usiłuje nam rząd wmówić o wyjątkowej szlachetności środowisk twórczych, akademickich, artystycznych, to też ludzie. Kiedy patrzę na chronologię wydarzeń w tym kabarecie, to widzę, że rząd upodobał sobie środowisko twórcze akurat w momencie, gdy nie można już było dłużej ciągnąć przedstawienia z ministrem skarbu restrykcyjnie przestrzegającym prawa w podległej mu telewizji. Prorokuję też, że wkrótce wychynie na powierzchnię dwójka nobliwych profesorów, którzy delegowani zostali onegdaj do doglądania interesów rządu w mediach publicznych, a którzy nagle znikli, jak piorunem rażeni. Będą już wkrótce doradzać środowisku w tworzeniu zrębów ustawy, idę o zakład.

Z tego wszystkiego jednak najbardziej mnie dziwi, że samo środowisko twórcze jakoś przeoczyło potencjał sceniczny tej niekończącej się opowieści medialnej, którą rząd snuje już ze dwa lata. Przecież już sam fakt, że liberałowie układają się z byłym neonazistą, antykomuniści zaś z byłymi komunistami, tworzy teatralną atmosferę. Jakiż to byłby dramat społeczno-polityczny w rękach wytrawnego scenarzysty, jaki tu ładunek dramatyczny – stopniowanie napięcia i nagłe zwroty akcji; kontrapunkty i spiski; i kłamstwo, i zdrada i grzech. Czy to nie woła o pióro dramaturga, że wszyscy razem i każdy z osobna namawiają się po tajniacku w sprawie ustawy i jednocześnie od tych układów się odżegnują ?Liberałowie mówią, że były neonazista jest zły, antykomuniści przekonują, że chodzi im tylko o ratowanie mediów publicznych przed byłym neonazistą, byli komuniści czują się zdradzeni przez liberałów, z kolei były neonazista krytykuje w czambuł liberałów, antykomunistów i komunistów razem wziętych.

Nad tym wszystkim, niby duch nad wodami w dniu stworzenia, unoszą się zjednoczone media jako Wielki Narrator i one z kolei każdemu z graczy mają coś za złe. Antykomunistom media wypominają pakt z komunistami, bo wcześniej zgodnym chórem twierdziły, że ci pierwsi nie mają żadnej, ale to żadnej zdolności koalicyjnej, a tu masz ci los – wbrew medialnym ekspertom, wzięli i założyli koalicję. Komunistom zarzucają z kolei zdradę, z tym że media nie precyzują dokładnie, komu komuniści wcześniej przysięgali wierność, bo komuś przysięgać musieli, skoro teraz im się gorzko wypomina, że zdradzili. Liberałom stawia się najbardziej chyba absurdalny zarzut, a mianowicie, że za nic mają misję telewizji publicznej i chcą ją sprzedać, czyli sprywatyzować. Byłemu neonaziście natomiast stawia się zarzut dość tuzinkowy, a nawet wyświechtany - po prostu, że jest byłym neonazistą.

Na scenie dochodzi do zaskakujących zwrotów akcji, jak w dobrej komedii sensacyjnej. Przywódca liberałów, który przed kilkoma tygodniami odsądzał od czci i wiary środowiska twórcze z powodu ich rzekomej interesowności, teraz chce im oddać w pacht telewizję publiczną. Jeden z liderów komunistów negocjujący wcześniej z liberałami i wychwalający pod niebiosa ich intencje, teraz czuje się przez nich wpuszczony w maliny i oszukany. Prezydent, w końcu naczelny antytotalitarysta państwa, który brzydzi się byłym neonazistą, przyjął jednak bez specjalnego obrzydzenia jego sprawozdanie finansowe, co oznacza dla telewizji pozostanie w szponach byłego neonazisty i odroczenie wyroku na czas nieokreślony. Były neonazista, który odgrywa z powodzeniem najczarniejszy charakter, teraz twierdzi, że jeżeli dadzą mu spokój, to zrobi wszystkim dobrze w kampanii wyborczej, co spowodowało, że wszyscy gracze poczuli do niego jeszcze większe obrzydzenie niż zazwyczaj. Swoją drogą, jeżeli były neonazista faktycznie ma takie przekonanie, że jego adwersarzom chodziło o równy dla wszystkich dostęp do mediów publicznych, to nie mamy się czego obawiać - neonaziści nie są na razie zdolni do zdobycia władzy.

Poszczególne odcinki przedstawienia są bardzo harmonijnie wmontowane w rytm aktów ustawodawczych, które co i raz tworzą liberałowie, albo sami, albo z komunistami, albo jak teraz, z twórcami. Przy czym rytuał jest taki, że po każdej kolejnej próbie wspólnicy liberałów wypierają się współudziału, a liberałowie uspokajają naród, że na pewno nie wróci abonament. Odcinek trzeci zapowiada się równie emocjonująco, jak poprzednie - owszem, na razie nie znamy zakończenia, ale dwa pierwsze można już pisać, materiału jest dość na całą sagę.

Brak głosów