Po co się uczyć o pantofelku/Mickiewiczu/elektronach?

Obrazek użytkownika deszczowy
Kraj

Głodówka w kościele na krakowskich Dębnikach wzbudziła prawdziwą burzę mózgów w wielu miejscach sieci.
Wielu komentatorów jest zdania, że tak drastyczna forma protestu nie ma uzasadnienia w demokratycznym kraju. Ponadto cześć blogerów jest zdania, że w ogóle nie ma sensu protestować, bo przecież reforma jest jak najbardziej słuszna, bo po co uczyć się o Mickiewiczu skoro kogoś to nie interesuje.

Pozwolę sobie niniejszym popolemizować z oboma stwierdzeniami.
Czy taki protest ma sens? Z naszą demokracją jest bardzo krucho. Ostatnie rządy pokazały, że zapowiadane szerokie konsultacje społeczne, także w sprawach edukacji, są równie rzetelnie realizowane, co budowa nowoczesnej sieci autostrad, masowy powrót młodych zza granicy, rozwiązanie senatu, ograniczenie przywilejów władzy, walka z korupcją, czy znaczące podwyżki płac. Jednym słowem, ludzie sobie gadają co chcą, rząd robi i tak to co chce a media grzecznie milczą. Dopiero tak drastyczny krok jak głodówka spowodował, że o zmianach które były znane już od wielu lat, zaczęto głośniej mówić. Tak więc, jeśli można wątpić w sens głodówki, to raczej pod tym kątem, że trzeba to było zrobić parę lat temu. Ale jak ktoś chce robić takie zarzuty głodującym, to od razu odpowiadam, że trzeba było samemu to zrobić. Jak pisałem w kilku komentarzach, jestem pełen szacunku dla tych ludzi. W czasach gdy nawet stojący na najwyższych szczeblach władzy dziwią się, że ktoś może protestować w sprawach które go bezpośrednio nie dotyczą (a to i tak tylko na krótką metę), ludzie którzy spokojnie mogliby to wszystko olać i zająć się dbaniem o własny portfel, ryzykują co najmniej własne zdrowie pro publico bono.
A teraz parę słów o samej reformie.
Można zrozumieć gimnazjalistę, czy nawet ucznia szkoły średniej, który stwierdza, że nie widzi sensu uczenia się o pantofelku/Mickiewiczu/elektronach, bo przecież mu to w życiu nie będzie potrzebne. Trudno, taki wiek, nastolatki się buntują od zawsze i trzeba to jakoś zrozumieć. Ewentualnie można próbować przetłumaczyć, choć jak wiadomo mając lat 16 człowiek we własnym mniemaniu właśnie osiągnął wyżyny intelektu i mądrości życiowej a perspektywa 40 lat wydaje mu się tak odległa, że zapewne jej nie dożyje ("ludzie przecież nie żyją tak długo", "jak umierać to młodo" itp. mądrości). Jak ktoś pamięta jak cielęciem był, to mi przytaknie.
Starsi panowie i panie, także czasem mają podobny pogląd na sprawy edukacji. Ale nie przeszkodzi to takiemu humaniście, który nie widział najmniejszego sensu w uczeniu się praw Newtona, natrząsać się z fizyka, który będzie mylił Słowackiego z Mickiewiczem a poza tym nie wie który to "wielkim poetą był". Tenże fizyk z kolei, będzie przy piwku z kolegami z uczelni opowiadał o znajomym humaniście, który nie wie co to prawo Archimedesa a po chwili zajmie się narzekaniem, że studenci nie potrafią napisać na egzaminie kilku sensownych zdań poprawnie i z sensem.
Jeśli jednak spojrzymy na sprawę nieco poważniej, to oczywiście możemy sobie wyobrazić społeczeństwo w którym chemik zna się tylko na chemii (i naukach pokrewnych), fizyk na fizyce, polonista na języku polskim, a muzyk na muzyce. Murarz mury buduje, krawiec szyje ubrania i wszyscy są zadowoleni. Taka piękna, i w dodatku poetycka, utopia.
Jak jednak z utopiami bywa, na świetlistym i kolorowym obrazku pojawiają się pewne rysy, które gdy się im bliżej przyjrzeć, sprawiają raczej wrażenie Rowu Mariańskiego (dla wyspecjalizowanych nie-geografów informacja: nie chodzi tu o część anatomiczną Mariana), niż drobnych niedoskonałości. Można tu przytaczać różne argumenty, ale skupię się na tych praktycznych, takie bowiem są najczęściej przywoływane przez zwolenników antyreformy edukacji.
Po pierwsze:
Podobno budujemy demokrację. Niektórzy nawet są przekonani, że nasza demokracja już jest ugruntowana i w dodatku tak wzorcowa, że mamy pełne prawo nauczać inne narody jak powinna wyglądać i jak ją skutecznie budować. Demokracja, jak wynika z definicji, to podobno rządy ludu. W naszej części świata i czasu, przyjęło się uważać za jej najdoskonalszą formę, demokrację przedstawicielską. Tak więc, lud ma wybierać spośród siebie swoich przedstawicieli, a ci mają stanowić mądre prawa. Innymi słowy jakość społeczeństwa przekłada się na jakość rządzenia. Tzw. zwykli ludzie, przynajmniej w teorii i przynajmniej pośrednio, mają decydować np. o takich sprawach jak energia atomowa, GMO, polityka zagraniczna. Mają więc mieć wpływ na bardzo wiele, bardzo kluczowych i bardzo różnych zagadnień. Tak więc w sejmie wyspecjalizowany humanista będzie głosował nad przepisami dotyczącymi biotechnologii, choć będzie przekonany, że gen to jest coś złego co mają organizmy modyfikowane genetycznie. Na następnym posiedzeniu będzie zaś podnosił rękę w sprawie "atomu" który to atom jak wiadomo może w każdej chwili wybuchnąć. Z kolei wyspecjalizowany, dajmy na to biolog, będzie spokojnie łykał opowieści o dobrym pułkowniku KGB, bo przecież wiadomo, że sowietów już dawno nie ma a poza tym to przecież ci bolszewicy to w zasadzie śmieszni byli a nie straszni, a dzień później przyjdzie mu decydować np. o odszkodowaniach za "polskie obozy śmierci". I tak dalej. Nie chodzi o to, żeby 40 letni historyk pamiętał budowę pantofelka a jego rówieśnik biolog pamiętał datę bitwy pod Warną, ale aby obaj mieli ogólną wiedzę która pozwalałby choćby na wychwytywanie oczywistych absurdów i ograniczałaby możliwości manipulacji.
Społeczeństwo wąskich specjalistów, mogłoby się sprawdzić, ale w przypadku rządów "oświeconej" jednostki, bądź też odpowiednio wykształconą elitę która decydowałaby o wszystkim. Całkiem zresztą możliwe, że zmierzamy do takiego modelu. I może nawet nie byłoby to takie złe, gdyby nie jakość tych "elit" które uzurpują sobie prawo do zarządzania "ciemnym ludem". Czy więc naprawdę tego chcemy? Jeśli nie, to powinniśmy przyjąć, że im społeczeństwo lepiej wykształcone, także ogólnie, tym lepiej dla nas wszystkich.
Po drugie:
Jak wspomniałem wcześniej, wiek gimnazjalno/wczesno-licealny, to nie jest jeszcze wiek kiedy człowiek jest dojrzały. To czas burzy hormonów, uczuć, a także nieraz gwałtownych zmian zainteresowań i poglądów. Wymaganie od ucznia 1 klasy Liceum (już nie Ogólnokształcącego), żeby wybrał z całą odpowiedzialnością drogę życiową jest bez sensu. Są oczywiście jednostki które już od podstawówki wiedzą, że będą np. archeologiem i nic ich decyzji nie zmieni. Ale dla pozostałych to po prostu za wcześnie. Taki bilet w jedną stronę zamyka masę możliwości dla młodego, zdolnego człowieka.
Po trzecie:
Ciągle słyszę, że czasy są takie, że ludzie powinni być elastyczni, mobilni i być w stanie się łatwo przekwalifikować, nawet kilka razy w życiu. No więc pytam: jak ludzie się mają przekwalifikowywać, skoro system edukacji ma być nastawiony na wąskie kształcenie?
Po czwarte:
Wątpliwa jest teza, że specjalistom z danej dziedziny nie jest potrzebna wiedza z innych dziedzin. Wielu specjalistów, nawet naukowców pracuje całe życie jakieś wąskiej specjalności i poza nią się nie wychyla. Ale niesłychanie ciekawe rzeczy dzieją się na styku różnych nauk, na przykład biologii i fizyki czy matematyki. Także wiedza ze styku nauk przyrodniczych i humanistycznych pozwala otwierać nowe horyzonty poznania. Nauka byłaby dużo mniej wydajna, gdyby rozwijała się wyłącznie przez podział na coraz drobniejsze specjalności.
Warto też pamiętać o tym, że gdyby "ścisłowcy" i przyrodnicy odcięli się od wiedzy i umiejętności humanistycznych, to świat byłby uboższy o wiele wspaniałych książek popularnonaukowych i dobrych podręczników które zapładniały umysły młodych przyszłych naukowców. Zamknięcie humanistów na osiągnięcia przyrodników zubożyło by też filozofię, czy literaturę.

Brak głosów