PieŚni miasta Eleny Guro

Obrazek użytkownika Andrzej Pańta
Kultura

Elena Guro

 

PIEŚNI MIASTA

 

Był poranek. Za kamiennymi murami

gamy spadały kroplami w deszczową mgłę.

Za zakurzonymi szybami migotały mrocznie

ciężkie rośliny Petersburga. Odbijały się w oknach.

                Pomyśl o gwiazdach, pomyśl o nich!

I nie obawiaj się obłędu promieniujących gwiazd,

rozmarz się o gorączce oczu i umysłu,

o nerwowych palcach muzyka przed koncertem;

wierz w samotne okna,

jaśniejące nocą nad miastem,

o ich powołaniu…

O uwadze płoszonej elektrycznymi iskrami!

Pomyśl o możliwościach bliskiego występu,

o gorączce sceny.

 

… …

Zapala się latarnie,

w mieszkaniach jaśnieją jadalnie…

                mój szept do człowieka z długą grzywą;

przytula się do okna, umierając,

i nagle słyszę głos jego dziecięcej obietnicy,

gdy kiedyś pojawiły się gorączkowe noce.

I gdy blady przyszedł do domu

po swym przehulanym dniu, w połowie zidiociały,

na mieście czuło się już tęsknotę za teatrem —

spieszyły się powozy i latarnie;

i we wszystkich wielopiętrowych domach,

w płonących kwadratach okien

rozgrywały się wieczorne przedstawienia:

pochylały się diaboliczne liście,

kłaniały się fantastyczne palmy,

tajemniczo wyglądające karykatury —

falowały chińskie cienie.

 

W kamiennej tabakierze miasta codziennie rozbrzmiewa muzyka.

Rano. Wybija ósma. Zamarzają świece w ciemnych mieszkaniach. Budzą się gimnazjaliści. Drżąc powtarzają zadania domowe. Wybija dwunasta. Białe odświętne piece. Białe i oddalone plafony. Wysokie odświętne klatki schodowe. Zimne kalkulacje mózgu miasta.

O czwartej biegnie po schodach czarny latarnik; tańczy ognistego walca wieczoru, rozpryskuje błyski. Na ściany jeszcze ciemnego pokoju pada trwożnie migotanie ulicznych latarni. Wybija szósta, błyska uprząż: przedsmak wieczornej orgii świateł. Ulice posiewane są kratami — oświetlonych okien, korowodów sklepów miasta. Wybija siódma. Błyszczą złocenia salony. Narzucające tajemnicę ramy obrazów, fortepian zaczyna cichą rozmowę. Wybija północ. Na głuchych ulicach skrzypią rygle. W głęboki sen pogrążają się dziecięce pokoje. A w tabakierze uprząta się muzykę.

— Jakie straszne napięcie nerwowe! Słyszała pani, że przez dwa dni nie pamiętał o jedzeniu i piciu!?

„— Tak. A tak niedawno był w psychiatryku. Całkowite wyczerpanie, zupełne wyniszczenie!..”

— Wybudowano już to konserwatorium?

„— Uczniowie zapisywali się tam, zanim jeszcze oddano je do użytku! Pragnęli tego…”

 

… …

Mroczny dzień zgarbił się i cały wsiąkł w ramiona. Dzień nie wierzy w miasto, w możliwości miejskich świateł wieczorem. O wielkości mówią tylko pozostawione na swoich miejscach wjazdy do teatrów, wygaszone elektryczne balony, wczorajsze afisze teatralne, szeregi kolumn, wzniosłe budowle.

Ukryte za grubymi murami: sztuki, wzloty, wiara i dziecięce marzenia. Potajemnie toczące się zachodnie zabawy.

Ktoś ćwiczy za grubością murów. Być może mały bóg w marynarskim ubraniu albo z warkoczem. Dla niego są już gdzieś przygotowane białe, pogodne balony, triumfalne spotkanie. Aplauzem rozbrzmiewające białe ściany sali.

Ktoś wierzy w człowieka z długą grzywą. W tle czyjeś spojrzenia gonią przechodnia — łapią znak!

Przechodzi ktoś „szczególny”, niosąc teczkę.

Ktoś ma nadzieję, że będzie malarzem. Wieczorami nad białą kartą zapala lampę, powstają formy, linie, delikatność; jego lampa nie płonie na daremno.

W jednym z pokoi podskoczył niezgraba, podnosząc ramiona. W ciemności. W zawirowaniach myśli przewrócone krzesło. Potrząsa rozwianą grzywą.

 

… …

Byłoby przecież cudownie, gdyby niektórzy, którzy dzisiaj rano otwierają oczy, mieli oczy wybranych! Mieliby wówczas motywację do wstawania, i to bez względu na pogodę w danym dniu. Można wówczas jakoś go skrócić i w ten sposób łatwiej znosić ciemność i kałuże na chodniku.

Dziewczyna przechodząca obok taszczy instrument w futerale. „To jest dziewczyna z gęstymi, świeżymi włosami”.

„Ileż czasu przed nią, dopóki nie osiągnie mistrzostwa”. Mnóstwo czasu! Gdyby ćwiczyła tylko godzinę, każdego dnia! To jest dla niej całkiem możliwe, to przecież jest dość łatwe, nawet dla niej z jej rozpieszczonymi ustami. I zdobędzie sławę… sławę! „Biografia wielkiej pianistki! Śpiewaczki!” Ach… Jak cudowne jest takie marzenie. Szpilki łaskoczą  szyję ze szczęścia! I nawet gdyby ćwiczyła tylko ½ godziny. Ma tyle lat przed sobą… Jakie młode są jednak jej włosy… Pozostały czas może natomiast spędzić na tapczanie. Głupoty czytać, rozkoszować się, delektować się bitą śmietanką, śnieżnobiałą śmietaną z wanilią — i czuć się na drodze do doskonałości. Osiągnie ją, osiągnie ją wszakże z krzaczastymi włosami.

Obok przebiegł czarny latarnik, aby zapalić wieczorne światła. Pod czarno-aksamitną maską miasta błyskają rozjaśnione firany.

Gwiazdy. Chińskie cienie. Czarne domki z kartonu. Jasno oświetlony pokój w hotelu. Rozlega się dzwonienie. Rozświetlone biodra konnych tramwajów jak płonące kraty. Elektryczne tulipany, ulotne trójzęby. Umeblowane pokoje pensjonatu. Wynajmowały je uczniowie i uczennice konserwatorium. Wszyscy studiują, marzą.

Zdarza się, że wieczorem pada na kogoś elektryczna iskra ze świateł miasta.

Ktoś siedzi w huczącym mieście w swoich czterech ścianach i oddaje się swoim fantazjom, tak że jego głowa płonie. A cztery miejskie ściany przyglądają mu się pełne współczucia: nie siedzi przecież tak bez powodu! We wszystkim odkrywa coś uwodzicielskiego, nic nie odbywa się bez jego szczerego zainteresowania.

Najpiękniejszy dzień — gdy próbowali po raz pierwszy. Wczoraj, cały dzień: od obiadu aż do kolacji, od kolacji aż do obiadu… Drzwi otwierają się jednakże szeroko — tak rodzi się światło…

Po prostu otwierają się drzwi. Dzisiaj się to zaczęło. Jest to największy i straszliwie krótki dzień.

Niemożliwie piękne wydają się okienne gzymsy i rury odpływowe. Na drodze ku sztuce pojawiają się rury odpływowe i blaszane gzymsy — i są piękne, jakby stanowiły część dzieła muzycznego, jakby to wszystko znajdowało się  przed kulisami jakiegoś teatru.

Mijają kawiarnie i nie dają się  uwodzić ciastom; sklepom — a myśl o grzebyku jest pokusą nie do odrzucenia; talent można mieć przecież także ze starym, wyszczerbionym… Geniusz! Talent! Ma przy tym mnóstwo szpilek we włosach. I ktoś powinien pomyśleć: „Kwiaty! Wszystkie kwiaty świata u jej stóp!”

Spójrz, miasto jest poruszone jej widokiem! Jak bardzo jednak ją kocha!

Nieopodal w światłach wieczoru — przychodzą aż do klamki domu, gdzie mieszka nauczyciel.

Drzwi bezwarunkowo z mahoniu, klamka ze złota. Nadzwyczajna klamka — uśmiecha się. Tak bardzo błyszczy ta klamka, złote gwoździki zaś obramowują jedynie czyjąś sławę.

Otwarte są drzwi powołania. Na klatce schodowej odświętne kwiaty. Nigdzie w przedpokoju nie panuje takie jaskrawe światło. Takie światło roztacza się tylko wokół boskości.

Potem wieczorem powracają od swego nauczyciela po cudownie przemienionych ulicach, wszyscy z podniesionymi twarzami, w takim napięciu, jakie dają teatralne kulisy.

W etalażach grają lampy pod krawatami. Podkreślają znaczenie wystawianych rzeczy. Białe koszule czynią odświętnymi, przeobrażają sklepy w teatry. Wyczarowują zachwyt przed oczami, podnoszą rangę chustek do nosa, niedzielnych wdzianek i owoców.

Wyłaniają się futra, pełne blasku, jak gdyby zaraz miał nastąpić bal. I w ogóle: Ach! Wszystkie te okna, oświetlenia i wystawienia stoją na ulicy tak, jakby kogoś oczekiwały.

W oczekiwaniu na niego, miasto płonie w ogarniającym je wieczorze.

Oczekuje się go — króla! Oto pojawił się, dłoń cicho podniesiona, bez ruchu, wiedzący, że będzie złożony w ofierze. To jest zapowiadane dziecko gwiazd. Oto pojawił się — niesłyszalnie, bezgłośnie, tajemniczo, pojawił się między ludźmi. Nieme święto milczenia.

Nadszedł. — „Wiem coś…” A wraz z nim nadeszło jego panowanie. Stoi cicho przed drzwiami, tam stoi jego miseczka, i nie mówi nic. — „Tak. To przechodzi obok mnie!” — Tam jest ciepło. Tak cieplutko, że gasną wszystkie barwy i ciężko kładą się na piersiach. Ciężko. Prawie że ze słodyczą zbawienia nadchodzi nieszczęście.

To jest — tam, zaraz za drzwiami. Zamykają się zatem drzwi. Tylko o tym pomyśleć! Zamykają się drzwi!

Zapytano go: „Czemu masz takie blade, zapadnięte policzki, i mówisz takim cichym, cichym głosem? Przypominasz jaskółkę, która odleciała zbyt wcześnie…” — To już jest wieczorne niebo. — Jestem szczęśliwy…

— Szczęśliwy? Królu, królu…

 

…………………………………………………………………………………………………

Ileż wierszy zostało dzisiaj napisanych na mieście! W iluż mieszkaniach zapalono dzisiaj lampy nad stołami………………….

Zachwycające jest to dla kogoś, kto inspiruje się chwilą.

Wszystko jest pełne białego, złocistego wina wzruszenia: w tym winie miasta dygoce drżenie skrzypiec koncertowych, nerwowego napięcia i płonącej, zawziętej emfazy. Albo obłędne lampy dzisiejszego dnia? Nawet tajemnicze lampy mieszkań, które w swym ognisku chwili odkrywają sens życia. Balony i lampy jubilera, które tylko naśladują, były zawsze nasączone obłędem.

Dlatego tak wiele historii, stąd tak wiele występów i debiutów.

Pochylony biegnie ulicami, spogląda w rozjaśniony kąt życia i z wszystkich sił marzy jak obłąkany. Szepcze: „To nie jest mój pokój; nie znalazłem go. To jest to!”

Widzi cień wieczornej palmy w firankach, mądre kości czyjejś czaszki. Żółty abażur nad obcymi papierami albo zielony nad biurkiem wypełnia go zachwytem. Cicho woła: „mimo wszystko jest wielu myślących! Jakie ogromne, bogate jest życie!”

Nad trotuarem wznoszą się ponure okna sklepów. Doniczki pelargonii. Być może mieszkają tutaj dzieci — z ciemnoniebieskiego papieru po cukrze wycinają domki. Dalej. Narożnik czerwonego obrusu przemyka w kąciku oka. Czy jest aż tak ciepło?

Z zachwytu podnosi się nawet na koniuszkach palców.

I w rzeczy samej, dzieci przychodzą tutaj z dziecięcego pokoju, aby się bawić. Zasypiają w swych łóżeczkach, marząc o czerwonym kwiecie. Być może ludzie namiętnie kochają sztukę i paplają o teatrze, kiedy dorastają. Posiadają olbrzymie albumy z fotografiami z  klamrami i otwierają je podnieceni i oglądają zdjęcia obrazów i rzeźb. Idą je zobaczyć, aby dalej je oglądać…

Być może mówią o sztuce? Przepływają słowa, otwierają się do połowy zasłony, ogrzewają powietrze iskrami zachwytu?

Być może w jednym z takich mieszkań żyją tacy właśnie ludzie. Byłoby to bardzo prawdopodobne. A wokół sztuki płoną złociste gwoździki przy drzwiach.

 

… …

Dziecko zatrzymało się i zobaczyło skraj rozjaśnionych sztalug, na zasłonie zaś kołyszące się rozgałęzienia jakiejś palmy.

Cichutko zawołało: „To są chińskie cienie!” I mogłoby rozedrzeć skraj zasłony, aby wstąpić do pokoju, w którym, stapiając się ze światłem, przechadzają się myśli o sztalugach i radości.

Ale nie chciało też przeszkadzać tajemniczości niesamowicie przyjaznej maski, chciało przemknąć się w powagę i ciemność miasta.

Ono zaś mruczało dzwonami wieczornych nieszporów……………………..

 

… …

Pośpieszne poranne kroki w białej mgle. „Dokąd tak się spieszysz?” — „Spieszę się do sztuki, zbliżam się do niej każdym krokiem, nie zniechęcają mnie kałuże, brud i wiatr…”

Jak? Taki mały i delikatny, jaki jesteś? Ależ może cię przecież przejechać pierwsza lepsza chłopska furmanka! Jakie to byłoby straszne. Miasto zapłakałoby. Jak? Taki mały i taki duży… I taki wielki.

 

… …

Na szyldach oszałamiające, zwodzące smakowite chleby: grube, czerwono-brązowe — z każdego można by przygotować śniadanie. Chciałoby się je kroić na soczyste kromki.

…………. Talent! Ma pan talent! Jasnobłękitne uczucie nieskończonej delikatności. „Pan musi studiować!”

Ktoś drugi myśli: „Studiować będę latarnie i miejskie hałasy, niepokojący zachwyt miasta i to, co tańczy i rozgałęzia się za rozjaśnionymi zasłonami”.

Uznaje to za bardzo przyjemne, że w jego rękawiczkach są przetarte palce. Jaki kontrast!.. A dla takiego celu można znosić z przyjemnością poprzecierane, wymarznięte palce.

Kuleczki ziemniaczane w sosie do pieczeni! — Na drzwiach gospody na talerzyku namalowana ryba pociemniała już od deszczu i brudu, obejmowana łańcuchem czerwono-brązowych, opiekanych w chrupiącym boczku kuleczkach ziemniaczanych.

Jak pysznie to smakuje! Jak niesamowicie dobrze to smakuje! Jak nieznośnie dobrze to smakuje…

Co czuje właściciel sklepu, którego nazwisko napisane literami ponadmetrowej wielkości unosi się nad miastem? Każdego wieczoru jego nazwisko rozświetla się promieniście. Albo nawet płonie samo z siebie swymi błyszczącymi literami? To może jest konieczne, żeby ktoś pisał wiersze, ale po co właściwie żyje sam właściciel sklepu?

Jest straszliwie zimno w pokoju. Człowiek w mansardzie zdjął ogrzewacze pulsu i wbił się w kamizelkę. Ciągnie od okna, na piersi zaś kładzie się lód.

 

…            …

O, jak płonie wieczór, jaka kolacja na odświętnie udekorowanym stole. O, ileż pieczonej kiełbasy gorącej od tłuszczu, od pogody lamp, płonących jak czerwono-brązowe, pieczone frędzle………………..

………………….. I samotność gwiazd…………… Z sufitu ześlizgują się cienie i kładą mu się do stóp…………

Czarny fortepian, odświętny fortepian koncertowy. Oto podniecająco białe ściany… Z zachwytu odbijają się od nich złote dźwięki i ulatują.

Odrywa oczy od kartki.

Już zapalone są światła, już zapalone…

Światła są dla nich. Noszą źle skrojone ubrania, onieśmielają się, kiedy zaczepiają ich przechodnie, mają gładko ułożone, brzydkie włosy. Jednak wieczorem w teatralnym pudle miasta światła będą zapalone dla nich — dla nich!..

 

Czy dla mnie? Dla mnie! Jesteś dzisiaj ulubieńcem miasta…

„Jak bardzo mnie kocha!” Spieszy się, już osłonił się w swoją czapeczkę i w krzaczasty kołnierz swego płaszczyka — ulubieniec, pieszczoch. I miasto pełnymi garściami sypało mu na drogę latarnie, pogodne, obłędno-białe balony. I wyśpiewywało mu wzruszające obietnice o spełniającym się życiu, jak kieliszki szampana na kuszącym, białym stole:

— „Zmarzły mi dłonie!”

— „Ubierz zatem futro! Obchodź się dobrze z nim, utalentowany jaki jesteś, obchodź się z nim dobrze — dziecko!”

Sanie szaleją wzdłuż nabrzeża, przemykają obok książęcych fasad, pod roziskrzonym niebem skręcają ku alei.

 

……

Albo wyszła mu naprzeciw bezgłośna, soczysta odwilż. Ciemnobłękitne niebo przylegało z góry do domów i składało obietnice; jedwabiście miękki wiatr rozrywał je na bezdenne strzępy.

Sklepy mówiły: „Spójrz na nas, błyszczymy; takie piękne są te czerwone róże, są przecież przeznaczone wyłącznie dla ciebie. Dla ciebie rozciągnięte są czerwone materie, dla ciebie rozciągnięte są kryształowe iskry.

Jaki jesteś miły! Taki mały wyrosłeś i taki wielki!”

Umrze jednak w Mentonie, uwieńczony wawrzynem; blade, przezroczyste dłonie, wyciągnięte na pledzie w kratki, dookoła zaś niema woń południowych kwiatów.

Jedwabiście miękkie powietrze delikatnie głaszcze jego policzki. „Dlaczego nie chcesz z nią trochę poflirtować?” Głaszczesz mnie?

Błyszczą zapadnięte oczy, świecą blade policzki. Skończyła się noc euforii i radości. Uwodził ciemnością, delikatnie skłaniał się ku nocy, bawił się z nią, skrycie, ufny, z podziwem dziecka…

Głaszczesz mnie?

Muzyka okien, za „nasze” święto! Taki mały i taki duży!

I taki wielki!

„Słyszała pani, że 3.000 koszy jest przygotowanych na dzisiejszy wieczór, Bogu na ofiarę…

A jeśli się pomyśli, że płacono mu kopiejkę od linijki.

O, piękny, o, niezrównany! O, wybrany.

O, jaki przyklęk lamp u jego stóp…”

Rankiem miasto ma w zwyczaju mówić: moja biała maska z mgły jest spokojna. Moje dalekie dachy dymią w niebo. Mój dym jest nieporuszony. Z rana opuszczają się ciche rury odpływowe na trotuar. Zmęczone koty oblizują sobie cicho boki. W pudłach rozlokowane chińskie cienie. Światła, sława, teatr, brawa i występy, aktorzy i poeci ze zmęczonymi oczami są zapakowani w szare, długie kartony. Na nich mgła.

W mieście pachnie chlebem, dymem. Na niewidzialną  szpulę nawijane są łańcuchy świateł i chowane pod korcem. Nie liczy się to, co było wczoraj. Coś się przeczuwa: jasnoniebieskie tapety, raczej szare teraz, poranną szarością. Wszystko zatrzymało się w bezruchu i bieleje.

I domy są białe, na nic nie czekają, okna nieprzeźroczyste. Nic nie można usłyszeć przez grube mury. Także domy znieruchomiały — tak jakby był poniedziałek.

 

Elena Guro1877 – 1913. Malarka, poetka, odkrywczyni talentów, m. in. W. Chlebnikowa. Wraz ze swym mężem Michaiłem Matjuszinem (1861 – 1934), malarzem i kompozytorem, studiowała w prywatnej szkole artystycznej J. Swanzewa. Zorientowana na kubizm i futuryzm. Po latach zapomnienia jej twórczość zaczyna nabierać znaczenia, i Gennadij Aigi, rosyjski kandydat do literackiej nagrody Nobla, uważa ją za trzecią poetkę rosyjską XX wieku. Za życia opublikowała trzy książki: Katarynka (1909), Jesienne rozmarzenia (1912), Niebiańskie wielbłądziątka (1914). W polskich przekładach ukazał się dotychczas jeden jej utwór w antologii Wiktora Woroszylskiego pt. Moi Moskale (2009) i parę moich tłumaczeń w gdańskim piśmie Migotania. Przejaśnienia, nr 41. Zob. też: ]]>http://www.blog-n-roll.pl/pl/poezje-eleny-guro#.U6p7kUDn3B0]]>

 

Przełożył Andrzej Pańta

Brak głosów