Służby produkują "sprawców"

Obrazek użytkownika elig
Kraj

  Trzydzieści jeden lat temu w maju 1983 roki milicjanci zakatowali na komisariacie Grzegorza Przemyka.  Co zrobiły komunistyczne słuzby?  W Wikipedii czytamy /]]>TUTAJ]]>/:


  "Od samego początku władze (Jerzy Urban, Czesław Kiszczak) oraz Służba Bezpieczeństwa prowadziły działania dezinformacyjne mające na celu odwrócenie uwagi od milicji i zrzucenie winy na lekarzy[3]. Do tuszowania sprawy zaangażowano funkcjonariuszy Biura Śledczego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (jego dyrektorem był wówczas Hipolit Starszak)[4]. W rezultacie tych działań w grudniu 1983 winą obciążono sanitariuszy oraz lekarkę którzy wieźli Przemyka z komisariatu do szpitala. (...) Po śledztwie prowadzonym przez prokurator Ewę Chałupczak i milicjanta Jacka Ziółkowskiego[5][6] skazano dwóch sanitariuszy, w tym Michała Wysockiego oraz lekarkę Barbarę Makowską-Witkowską, która przesiedziała w więzieniu trzynaście miesięcy. Według Wysockiego, zmuszono go do przyznania do winy groźbami zabicia rodziny.".

  Dwadzieścia jeden lat temu, już w III RP zamordowani zostali Piotr Jaroszewicz i jega żona.  Jaki był efekt działania służb w tej sprawie?  Siegnijmy znów do Wikipedii /]]>TUTAJ]]>/:

  "W 1994 roku rozpoczął się proces rzekomych sprawców: Krzysztofa R. (ps. Faszysta), Wacława K. (ps. Niuniek), Jana K. (ps.Krzaczek) i Jana S. (ps. Sztywny). Głównym dowodem w sprawie miało być zeznanie konkubiny Krzysztofa R., która zeznała, że on i Wacław K. planowali napad na Piotra Jaroszewicza. Proces zakończył się w roku 2000 prawomocnym uniewinnieniemoskarżonych, jako że konkubina Krzysztofa R. skorzystała z prawa do odmowy składania wyjaśnień.".

  Calkiem niedawno dowiedzieliśmy się, że jakoby sprawcą zabójstwa komendanta policji Marka Papały miał być niejaki "Patyk", złodziej, któremu spodobało się stare Daewoo Papały.  Nie słyszałam o nikim, kto by w to uwierzył.

  Widać więc, że służby, zarówno w PRL jak i w III RP nie tyle chcą złapać sprawców przestępstw, ile ich wyprodukować, jako surowca używając tych, co im podpadli lub po prostu nawinęli się pod rękę.  Czasem też działają bardziej kompleksowo tworząc równocześnie zarówno przestępstwo jak i sprawcę.

  Świadczy o tym sprawa Brunona K "Brunobombera", który miał jakoby planowć wysadzenie w listopadzie 2012 budynku Sejmu.  W swej książce "Afery czasów Donalda Tuska" Bogdan Święczkowski i Łukasz Ziaja piszą na str. 190:

  "Wszystkie dostępne informacje wskazują na to, iż była to gra operacyjna Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, kombinacja operacyjna, która miała na celu wykazanie społeczeństwu zagrożenia terrorystycznego.".  Nieco dalej, na str. 195 czytamy:

  "Wszystko wskazuje na to, że tzw. oficer prowadzący inspirował Brunona K. do przejścia od fazy haseł do próby ich realizacji (...) Brunon K. stwierdził, że był inspirowany i podżegany do podjecia takich działań.  Wydaje się, że sprawa Brunona K. była gwoździem do trumny ówczesnego szefa ABW Krzysztofa Bondaryka,".

  Obecnie toczy się proces Brunona K.  Jest on niejawny, a ostatnie informacje na jego temat pochodzą z maja 2014 /]]>TUTAJ]]>/:

  "Jeden z dzienników ujawnia, że wśród akt śledczych znalazły się  zeznania funkcjonariusza ABW, który twierdzi, że miesiąc przed aresztowaniem obwiniony zaniechał ataku na Sejm, rząd oraz prezydenta.

Miał on pisać do współspiskowca maile w tej sprawie. Pojawiają się też informacje, że w sprawie Brunona K. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego mogła przekroczyć granice prowokacji.".

  Ów "terrorysta" będzie więc prawdopodobnie odpowiadał tylko za nielegalne posiadanie broni oraz materiałów wybuchowych.

  W czerwcu 2014 wybuchła afera podsłuchowa.  Na życzenie premiera Tuska ABW postarało się wyprodukować sprawcę.  Kozłem ofiarnym został biznesmen Marek Falenta.  Zapewnia on jednak, że nie ma z tą sprawą nic wspólnego  /]]>TUTAJ]]>/.  Barwny opis wersji ABW jest we wpisie blogera Polaczoka  /]]>TUTAJ]]>/.  Jednak nawet prokuratura przyznaje, że nie stwierdziła tu działania jakiejś "grupy przestępczej".  Wygląda więc na to, iż służby powielają stary schemat.

  Być może w ogóle nie było żadnego przestępstwa.  W cytowanej wyżej książce Świeczkowskiego i Ziai czytamy na str. 191:

  "Nagrywanie obrazu i dźwieku w przestrzeni publicznej nie wymaga zgody sądu, co oznacza, że służby mogą dokonywać takich nagrań w każdej przestrzeni publicznej, np. w pokoju hotelowym czy przy stoliku w kawiarni.  Takie nagrania stanowia dowód w postępowaniu karnym.".

  Wczoraj hitem Internetu była wiadomość z Elbląga o tym, że funkcjonariusze ABW nachodzili w domu internautę, który ok. roku temu zamieścił na Facebooku wpis krytykujący ostro Donalda Tuska.  Mial on napisać jakoby , że "Tuska powinien ustrzelić snajper"  /]]>TUTAJ]]>/.  Czyżby ABW poszukiwała kandydata na nowego "Brunobombera"?

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (6 głosów)

Komentarze

Czarna lista zbrodni w III RP
Jerzy Jachowicz
 
 

Lista niewyjaśnionych, głośnych morderstw w III RP jest długa. Nieudolność i zaniedbania organów ścigania i prokuratury nie pozwalają wierzyć, że kiedyś się skróci

20 lat temu, 1 września 1992 roku, porwano i zamordowano poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętarę. Fragmenty tekstu z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

Dopiero w 2011 roku opinia publiczna dowiedziała się o jednej z najbardziej bulwersujących zbrodni III RP – porwaniu i zamordowaniu młodego poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary. Jedynego jak do tej pory zabitego dziennikarza w wolnej Polsce. Zabójstwo do dziś jest niewyjaśnione. Zaś śledztwo w tej sprawie wiernie odtwarza grzechy organów ścigania w wielu innych głośnych zbrodniach, choćby w sprawie Krzysztofa Olewnika.

W momencie porwania Jarosław Ziętara miał ledwie 24 lata, ale już duży dorobek zawodowy. Pracowity, inteligentny i utalentowany. Znał biegle trzy języki i uczył się czwartego. Ze względu na te przymioty stał się łakomym kąskiem dla służb specjalnych. Większość jego publikacji zbiegała się z zainteresowaniem służb, a pisał o sprawach bulwersujących, drażliwych. O przekrętach celnych i paliwowych oraz o szmuglu na granicy wschodniej. Kilka tekstów poświęcił przekrętom w prywatyzacji. UOP składał mu propozycje stałej pracy, a kiedy to się nie powiodło, podjął próby wciągnięcia go do tajnej współpracy.

Nic nie zapowiadało dramatu, kiedy 1 września 1992 r. Ziętara wyszedł z domu do swojej „Gazety Poznańskiej”. Do redakcji jednak nie dotarł. Zniknął. Zaginięcie zgłoszono tego samego dnia, ale ze znanych tylko sobie powodów prokuratura rozpoczęła śledztwo dopiero po roku. Popełniono w nim wiele błędów i dopuszczono się wielu zaniedbań. Forsowano wersje o ucieczce i zmianie tożsamości, o wyjeździe do innego kraju, wreszcie o samobójstwie. Prokuratura umorzyła postępowania już po roku z „braku znamion przestępstwa”.

Ponowne śledztwo uruchomiono w listopadzie 1998 r. Prokuratura dotarła wtedy do kilku nieformalnych świadków, którzy twierdzili, że zabójcą dziennikarza był kryminalista Zdzisław W. W tym czasie zabójca dziennikarza odsiadywał karę za inne zbrodnie. Nie chciał zdradzić jednak ani miejsca ukrycia zwłok, ani zleceniodawcy. W 1999 r. po raz kolejny śledztwo zakończyło się fiaskiem. Dwaj dziennikarze poznańscy, którzy z determinacją walczą o poznanie prawdy w tej sprawie, ustalili w ubiegłym roku, że przyczyną niepowodzenia śledztwa był przeciek z poznańskiej policji lub prokuratury, który został przekazany podejrzewanemu o zabójstwo Ziętary. Dzięki temu jego wspólnicy i zleceniodawcy zyskali czas na zatarcie śladów zbrodni. Główny podejrzany Zdzisław W. zmarł w więzieniu w 2005 r.

Jak w koszmarnym filmie przesuwają się przed moimi oczami inne niewyjaśnione zbrodnie III RP. A oto ta czarna lista przypomniana w alfabetycznej kolejności.

Piotr Głowala

27 maja 2004 r. pod Górą Kalwarią, niedaleko Warszawy, jeden z okolicznych mieszkańców w czasie spaceru z psem odkrył zmaltretowane zwłoki mężczyzny. Ofiara była pozbawiona głowy, którą odcięto maczetą. Prokuratura szybko odkryła, że są to zwłoki Piotra Głowali. Kiedy zaczęto badać jego kontakty z ostatnich lat, okazało się, że łączyły go ciemne interesy z Januszem Lazarowiczem, wówczas prezesem Zachodniego Narodowego Funduszu Inwestycyjnego, oraz Grzegorzem Wieczerzakiem, byłym prezesem PZU Życie. Podczas przesłuchań Lazarowicz twierdził, że był szantażowany przez Głowalę. Miał go wysłać Wieczerzak, który właśnie opuścił areszt, gdzie siedział podejrzewany o wielomilionowe malwersacje. Głowala żądał od Lazarowicza trzech milionów dolarów, jakie miały należeć się Wieczerzakowi w ramach wspólnie prowadzonych z Lazarowiczem interesów. Dalsze śledztwo wykazało, że najpewniej zleceniodawcą zabójstwa był Lazarowicz. Ten jednak dwa miesiące po zbrodni wyjechał za granicę i do tej pory ukrywa się przed ścigającymi go listami gończymi.

Piotr Jaroszewicz

W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w podwarszawskiej willi w Aninie zostali zamordowani były PRL-owski premier Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja Solska-Jaroszewicz. Minęło 19 lat, a nadal nikt nie znalazł zabójców, nie odkryto ewentualnych zleceniodawców, nieznane są motywy tej zbrodni. Do dziś nierozstrzygnięty jest też spór, czy było to zabójstwo klasycznie kryminalne, czy miało tło polityczne. Już kilka lat temu pojawiła się teza, że za zbrodnią stały służby specjalne, a one zgodnie ze swoim rutynowym postępowaniem rozsiewają fałszywe ślady, aby odsunąć od siebie podejrzenia. I to śledztwo, jak wiele innych, już od pierwszych godzin obnażyło nieudolność i niedbałość policji. Przez pierwsze godziny, a nawet dni po odkryciu zabójstwa nie zabezpieczono terenu, na którym można byłoby znaleźć i utrwalić pozostawione przez zabójców ślady. Wielką pomyłką okazało się oskarżenie czterech kryminalistów z Mińska Mazowieckiego. Proces zakończył się kompromitacją prokuratury.

Marek Karp

28 sierpnia 2004 r. na szosie w Białej Podlaskiej tir na białoruskich numerach rejestracyjnych uderzył w tył samochodu osobowego, w którym jechał Marek Karp, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, zajmujący się „białym” wywiadem. W wyniku uderzenia auto Karpa wpadło na przeciwny pas ruchu, gdzie zostało staranowane przez nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Ciężko rannego Marka Karpa przewieziono do szpitala, gdzie zmarł po dwóch tygodniach nie odzyskawszy przytomności. Tego samego dnia tuż po północy z celi policyjnej wypuszczono Białorusina. Natychmiast ruszył na Białoruś, skąd do Polski już więcej nie przyjechał. Dopiero nad ranem okazało się, że podejrzanego kierowcy nie ma w areszcie, choć oczywiste było, że bez niego nie będzie można przeprowadzić żadnych czynności śledczych. Wkrótce wyszło też na jaw, że nie ma protokołu zwolnienia kierowcy ani nazwiska osoby, która o tym zdecydowała. Spisano dane z dowodu osobistego kierowcy, ale korespondencja tam kierowana wracała z adnotacją „adresat nieznany”.

Dodajmy, że Karp był najwybitniejszym znawcą patologii ekonomicznych w krajach Wschodu. Przygotowywał raport o uzależnieniach przez rosyjskie specsłużby byłych państw Układu Warszawskiego.

Andrzej Krzeptowski

19 lutego 1996 r. zwłoki Andrzeja Krzeptowskiego, rzecznika ursuskiej „Solidarności”, znalazła w jego domu siostra Iwona Krzeptowska. Zginął poprzedniej nocy od wielu ciosów zadanych nożem w szyję. Rzecznik uchodził zawsze za radykała. Działacze ursuskiej organizacji związkowej są do dziś przekonani, że był to mord polityczny. Czy tak jest, nie wiadomo, gdyż sprawa zabójstwa Krzeptowskiego, jak wiele innych na tej liście, pokazuje słabość polskiej prokuratury. W trzy miesiące po jego śmierci policja zatrzymuje 29-letniego Roberta M. z Piastowa, podejrzewanego o zakatowanie na śmierć ojca oraz o znęcanie się nad matką. Cała trójka była nałogowymi alkoholikami, a Robert M. uznany został za inwalidę po przeżytym wypadku samochodowym. Wiadomo było od lat, że po alkoholu robi się agresywny. Nadawał się więc świetnie na zabójcę Krzeptowskiego. Sąd uznał ten akt oskarżenia za kompromitację organów ścigania.

Krzysztof Olewnik

Porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika pozostałoby pewnie jedną z anonimowych zbrodni, gdyby nie seria samobójstw głównych sprawców zabójstwa. Krzysztof Olewnik został porwany w nocy z 26 na 27 października 2001 r. Do dziś prokuratura gdańska prowadzi śledztwo próbujące wyjaśnić okoliczności związane zarówno ze zbrodnią, jak i z wcześniejszymi śledztwami. Wkrótce też ma być gotowy raport sejmowej komisji badającej sprawę. W obydwu przypadkach można spodziewać się jednak tego, o czym opinia publiczna wie od trzech lat. Wtedy to bowiem po samobójczej śmierci Sławomira Kościuka, skazanego na dożywocie, sprawa została nagłośniona przez wszystkie media. Wiadomo więc powszechnie, że śledztwo to stało się krzywym zwierciadłem pracy organów śledczych. Podstawowa reguła w kryminalistyce zakłada, że najważniejsze dla każdego śledztwa są pierwsze doby. Materiały zebrane w tym czasie mają decydujący wpływ na to, czy śledztwo pójdzie dobrym tropem, czy zostanie skierowane na błędne tory. Tutaj nie tylko dni, ale nawet tygodnie i miesiące zostały bezpowrotnie stracone.

Waldemar Pańko

7 października 1991 r., cztery miesiące po objęciu funkcji prezesa NIK, w katastrofie drogowej zginął Waldemar Pańko, poseł na Sejm. Był jednym z pierwszych, który poznał dokładnie jedną z największych afer gospodarczych, czyli FOZZ. Znał też kulisy innych afer czasu transformacji. Na prostym odcinku drogi Warszawa – Katowice jego służbowe auto zderzyło się z bmw. W wypadku zginął Pańko oraz dwie inne osoby. Za winnego uznano kierowcę Pańki i skazano go na karę więzienia z warunkowym zawieszeniem. Wkrótce potem kierowca zmarł. Prokuratura od początku założyła, że był to tylko wypadek. Nie zwróciła uwagi na kilka dziwnych zdarzeń. Zlekceważono zeznania świadków, którzy mówili o wybuchu tuż przed zderzeniem obu aut. Nie przeszukano dokładnie miejsca katastrofy. Zignorowano też fakt, że nowy szef NIK w ostatnich miesiącach otrzymywał anonimowe pogróżki i że dzielił się z bliskimi swoimi obawami. Do dziś nikt nie wrócił do tego śledztwa, mimo że dwa lata po wypadku utonęło na rybach dwóch policjantów, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce katastrofy. Zginął też biegły robiący ekspertyzę wypadku. Wreszcie zniknął policyjny raport dotyczący tego tragicznego zdarzenia. Trudno nie zadać pytania, czy jednak nie było to przeprowadzone z premedytacją morderstwo.

Marek Papała

Być może wyjaśnionych zostałoby kilka innych tajemniczych morderstw w III RP, gdyby rozwiązana została zagadka śmierci gen. Marka Papały. Zdymisjonowany kilka miesięcy wcześniej komendant główny policji zginął 25 czerwca 1998 r. przed swoim domem w Warszawie. Morderca oddał jeden strzał w głowę w momencie, gdy generał Papała zamierzał wysiąść z samochodu. Specjalnie spreparowany pocisk uniemożliwiał identyfikację broni, z której został oddany strzał. Ale nie to stało się główną przeszkodą niewykrycia sprawców. Podobnie jak w wielu innych śledztwach i w tym przypadku poprzez nieudolność i brak zabezpieczenia terenu zbrodni zaprzepaszczono możliwość zebrania jakichkolwiek śladów.

Ireneusz Sekuła

Pupil władzy partyjnej z czasów późnego PRL. Być może w karierze w tamtej epoce wspierały go specsłużby wojskowe, których był tajnym współpracownikiem od końca lat 60. W nowej Polsce po 1989 r. szybko odnalazł się jako polityk i biznesmen. Pod koniec lat 90. wypadł jednakże z gry jako polityk, a później zaczął mieć poważne kłopoty również w licznych prowadzonych przez siebie interesach. W ostatnim okresie przed śmiercią był już zrujnowany fizycznie, miał nawet trudności z mówieniem.

23 marca 2000 r. żona wraz z córką znalazły go w jego biurze w centrum Warszawy. Miał trzy rany w klatce piersiowej i brzuchu po pociskach z pistoletu. Zmarł ponad miesiąc później w szpitalu, będąc cały czas nieprzytomny. Po kilku latach umorzono śledztwo, przyjmując wersję biegłych, że było to prawdopodobnie samobójstwo. Tymczasem nawet prowadzący śledztwo prokurator w zamknięciu śledztwa podkreślił, że istnieją przesłanki, aby sądzić, iż w popełnieniu samobójstwa ktoś udzielił Sekule pomocy lub przynajmniej skłonił go do zamachu na własne życie. O tej ostatniej tezie mówili pruszkowscy gangsterzy, z którymi pośrednio, poprzez innych szemranych biznesmenów, miał kontakt Sekuła.

Ksiądz Sylwester Zych

Zabójstwo ks. Sylwestra Zycha zamyka zbrodnie czasu PRL i zarazem otwiera mordy III RP. Ciało księdza Zycha znaleziono 11 lipca 1989 r. na dworcu autobusowym w Krynicy Morskiej. Ofiara była pobita i posiniaczona. Prowadzone przez prokuraturę wojewódzką w Elblągu śledztwo szybko umorzono. Uznano, że duchowny zmarł z powodu nadmiernej ilości alkoholu we krwi. W noc śmierci miał przebywać z nieustalonym do dziś mężczyzną w młodzieżowej dyskotece Riviera i wypić około litra wódki serwowanej w drinkach z colą. Tak twierdzili dwaj barmani z lokalu. Jak się okazało, fałszywi świadkowie. Niemal od początku wiedziano, że było to zabójstwo dokonane przez fachowców, a alkohol odkryty przez lekarzy w organizmie został przemocą wlany przez gardło. Wskazywały na to liczne zasinienia górnej części ciała i głowy. Ksiądz Zych był od kilku lat kapelanem najbardziej wówczas radykalnego ugrupowania politycznego – Konfederacji Polski Niepodległej. Partia ta kwestionowała legalność porozumienia władzy z częścią opozycji podczas obrad Okrągłego Stołu.

 

 
Uważam Rze
 
Vote up!
4
Vote down!
-1
#1430196

Komando śmierci, działające w latach 80. w strukturach bezpieki, mordowało ludzi niewygodnych dla komunistycznej władzy

.Szczegóły śledztwa IPN dotyczącego jednej z najpilniej strzeżonych tajemnic PRL. Trudno oddać to słowami... Ów dziwny niepokój, jaki udzielał mi się w czasie rozmów ze świadkami. Dręczące napięcie, jakie towarzyszyło szybkim spojrzeniom za siebie. Momenty nagłej ciszy, jaka zapadała po niektórych pytaniach. I to poczucie, jakby do płuc wdzierał się gęsty kurz, który dusi oddech, sprawia, że każdy ruch robi się trudny, a nogi słabe i miękkie w kolanach. Udzielił mi się nastrój moich rozmówców. Ich lęk. - Możemy rozmawiać, ale nie wolno pani robić żadnych notatek - zastrzegał jeden. Inny: - To nie rozmowa na telefon, spotkajmy się w jakimś ustronnym miejscu. Kolejny: - Odgrzebywanie tych spraw jest wciąż niebezpieczne. - Wielu świadków boi się, bo są przekonani, że "to wszystko" wciąż trwa - mówi prokurator Andrzej Witkowski z Instytutu Pamięci Narodowej, który sprawami zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy SB zajmuje się od 15 lat. "To wszystko" dotyczy morderstw. Nie tych pospolitych, kryminalnych, ale dziwnych, dotąd niewyjaśnionych, o niewiarygodnych motywach. Łączą je sprawcy - nieznani. Ofiary - duchowni i ludzie bezpośrednio lub pośrednio związani z opozycją. Sposób prowadzenia śledztwa - byle jaki: sprawy umarzano, spychano na boczny tor, odkładano na półki. Czas ich dokonania - lata osiemdziesiąte. Na liście ofiar zabójstw, ale też pobić i podpaleń, sporządzonej w 1991 roku przez sejmową komisję śledczą Jana Rokity, widnieją 103 osoby. Liczba osób zamieszanych w te sprawy - domniemanych sprawców, prokuratorów - wynosi 170. Ale te listy są wciąż otwarte. Mimo że o popełnienie tych zagadkowych morderstw podejrzewano PRL-owskie służby bezpieczeństwa, z większością spraw nic nie zrobiono. Kto za tym stał? Komu zależy na tym, by prawda nigdy nie ujrzała światła dziennego? Jak dowiedział się "Newsweek", w Instytucie Pamięci Narodowej trwa właśnie bezprecedensowe śledztwo w sprawie tajnej grupy przestępczej, działającej w ramach osławionych departamentów IV i III MSW. To swoiste komando śmierci miało w sposób zaplanowany, z rozkazu swoich dowódców likwidować niewygodnych ludzi. Nie były to więc samowolne wybryki nadgorliwych funkcjonariuszy - jak usiłowano wmówić społeczeństwu przy okazji toruńskiego procesu zabójców ks. Popiełuszki. Była to zorganizowana akcja, prowadzona pod kontrolą najwyższych władz. Prokuratorzy IPN zamierzają rozpracować tę grupę - ustalić nazwiska, struktury, metody i zebrać twarde dowody jej zbrodniczej działalności. A na koniec - doprowadzić winnych pod sąd. Zebranie dowodów nie będzie łatwe. Funkcjonariusze do zadań specjalnych działali w sposób tajny, nawet we własnych strukturach. Sami mówili o charakterze swojej pracy: "konspiracja w konspiracji". Nie sporządzali raportów, a jeśli robili jakieś notatki, były one niszczone przez szefów zaraz po przeczytaniu. - Ale nie można powiedzieć, że dowodów zupełnie brak. Gdyby tak było, nie prowadzilibyśmy tej sprawy - stwierdza prokurator Andrzej Witkowski, prowadzący śledztwo w sprawie "działania zorganizowanej grupy przestępczej w strukturach MSW". Dowody, którymi Instytut już dysponuje, to zeznania byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, analiza akt postępowań w sprawach zagadkowych zgonów, część zachowanych dokumentów wewnętrznych MSW. Ale to jeszcze zbyt mało, aby postawić zarzuty. Jest jednak szansa, że ten stan się zmieni. Od miesiąca prokuratorzy lubelskiego oddziału IPN badają dwie kolejne zbrodnie, których nie obejmuje nawet lista Rokity: zabójstwo Małgorzaty Targowskiej-Grabińskiej, tłumaczki z Warszawy, i Anieli Piesiewicz, matki senatora Krzysztofa Piesiewicza. W obu tych sprawach mordercy popełnili błędy. W przypadku Grabińskiej najpewniej pomylili ofiarę - zginęła nie ta kobieta, którą chcieli zabić. Aleksander Grabiński - niewysoki, szpakowaty biznesmen z Warszawy - wygląda jak wykuty z kamienia. Tylko oczy mu płoną. - Leżała na podłodze z poderżniętym gardłem, w kałuży krwi - relacjonuje beznamiętnie. Opowiada o swojej żonie, Małgorzacie Targowskiej-Grabińskiej. Była ładną, 33-letnią kobietą. Wesoła, towarzyska, pełna energii, na półki księgarń w całym kraju trafiła właśnie piąta przetłumaczona przez nią książka - "Igła" Kena Folleta. Mieszkali w pięknym i przytulnym mieszkaniu na Saskiej Kępie, świetnie powodziło im się finansowo, podróżowali po świecie. Kiedy w tamten majowy dzień znalazł ją martwą, myślał, że i jego życie się skończyło. Składał je mozolnie przez dwadzieścia kolejnych lat. - Nie mogłem się pogodzić, wciąż nie mogę, że mordercy Małgosi bezkarnie chodzą na wolności - mówi mężczyzna. Nigdy nie miał wątpliwości: to nie rabunek ani motyw seksualny był powodem, dla którego zginęła, a oficerowie prowadzący dochodzenie robili wszystko, by zepchnąć je na ślepy tor. Dopiero ostatnie tygodnie przywróciły mu nadzieję, że tajemnica śmierci jego żony zostanie wyjaśniona, a winni ukarani. Był 9 maja 1985 roku. Aleksander Grabiński od rana miał w pracy urwanie głowy. Do firmy, w której pracował, jednej z nielicznych zachodnich firm działających wówczas w Polsce, przyjechała właśnie delegacja ze Szwajcarii. Kiedy więc zadzwoniła do niego żona z informacją, że wreszcie przyszedł ktoś ze spółdzielni, aby pomalować kraty w oknach, nie miał czasu na dłuższe pogawędki. - Małgosia oddała słuchawkę temu człowiekowi - wspomina. - Mówił coś o lakierach, ale szybko skończyłem rozmowę. Grabiński zapamiętał, że mężczyzna wyrażał się w sposób inteligentny, rzeczowy. Nie jak typowy "pan Zenek", fachowiec od malowania krat i przepychania zlewów. - Dziś jestem pewny, że ten człowiek przyszedł do naszego domu w konkretnym celu: zamordować moją żonę - opowiada Grabiński. Kiedy wrócił do domu, już nie żyła. - Zginęła dokładnie tak, jak bohaterka książki, którą właśnie przetłumaczyła - mówi jeden z policjantów, który 20 lat temu pracował w komisariacie policji Praga Południe, gdzie prowadzono tę sprawę. Sprawca poderżnął Grabińskiej gardło w sposób, w jaki szpieg o pseudonimie Igła uśmiercił panią Garden na pierwszych stronach powieści Kena Folleta. Przez kilka dni technicy kryminalistyki zbierali w mieszkaniu ślady i dowody, znaleźli między innymi świeże odciski palców, których właściciela nigdy nie ustalono. Nie udało się także znaleźć fachowca od krat. Zatrzymano za to Aleksandra Grabińskiego. Przez dwa dni biciem usiłowano go skłonić, by przyznał się do zamordowania żony. Jednak Grabiński miał alibi, w dodatku nie było żadnych dowodów jego winy; musieli go wypuścić. Śledztwo prowadził Jacek Ziółkowski, wówczas milicjant, obecnie radny Warszawy z ramienia SLD. Twierdzi dziś, że brał pod uwagę wiele różnych hipotez, ale najprawdopodobniejszy wydawał się wówczas motyw rabunkowy, którym miałby kierować się sprawca. Szczegółów nie pamięta. - Bzdura, z mieszkania nic nie zginęło - Grabiński ironicznie się uśmiecha. Można się więc było spodziewać, że prowadzone tym tropem śledztwo zakończy się fiaskiem. I rzeczywiście, sprawa została umorzona z powodu niewykrycia sprawcy już po roku. Aleksander Grabiński odwołał się od tej decyzji, ale w 1987 roku prokuratura wyższego szczebla ją podtrzymała. Akta sprawy trafiły wtedy do Prokuratury Okręgowej w Warszawie, skąd - jak twierdzi Maciej Kujawski, jej rzecznik - odesłano je do archiwum Urzędu Spraw Wewnętrznych Komendy Stołecznej Policji. Ale w archiwum akt nie ma. Zniknęły. Nie wiadomo, kiedy i w jakich okolicznościach. - Zaraz po zabójstwie żony zacząłem podejrzewać, że za jej śmiercią kryje się coś więcej niż atak przypadkowego mordercy - mówi Grabiński. - Że sprawa ma charakter polityczny, a co gorsza, sprawcy pomylili ofiarę. Skojarzyłem bowiem, że mogło im chodzić o synową mecenasa Grabińskiego, o którym wtedy było głośno. W tej samej dzielnicy, dosłownie trzy przecznice od domu Grabińskich, mieszkała inna Małgorzata Grabińska. Synowa słynnego adwokata opozycyjnego. Andrzej Grabiński bronił w procesach księży oskarżonych o działanie na szkodę socjalistycznego państwa, występował w sądach po stronie strajkujących: w Stoczni Szczecińskiej, w Ursusie, w Instytucie Badań Jądrowych. Był oskarżycielem posiłkowym w procesie zabójców ks. Jerzego Popiełuszki - funkcjonariuszy SB Grzegorza Piotrowskiego, Adama Pietruszki, Leszka Pękali i Waldemara Chmielewskiego. Proces zakończył się w lutym 1985 roku wyrokiem skazującym oskarżonych odpowiednio na 25, 25, 15 i 14 lat. - Mecenas stał się wrogiem systemu, znienawidzonym przez ludzi, których oskarżał - ocenia były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, proszący o anonimowość. I dodaje, że ludzie ze specgrupy mogli bać się uderzyć bezpośrednio w niego, bo wtedy stałoby się oczywiste, kto za tym stoi. Być może postanowili więc go ukarać, zabijając bliską mu osobę. Tyle że "właściwa" Małgorzata Grabińska kilka tygodni wcześniej wymeldowała się ze swojego mieszkania. Na Saskiej Kępie 9 maja mieszkała więc tylko jedna Grabińska. - Nie ma żadnych dowodów na to, że chodziło o moją synową, ale takiej ewentualności oczywiście wykluczyć nie można - mówi dziś mecenas Andrzej Grabiński. Uderzyć w bliskich, by upokorzyć, zniszczyć, zastraszyć wrogich partii ludzi, to był stały element walki z opozycją. Potwierdza to choćby przypadek Barbary Sadowskiej, opozycyjnej poetki, która udzielała się m.in. w Prymasowskim Komitecie Opieki nad Osobami Pozbawionymi Wolności. W maju 1983 roku milicjanci pobili śmiertelnie jej syna, Grzegorza Przemyka. Śledztwo w tej sprawie było prowadzone w taki sposób, aby uchronić sprawców przed odpowiedzialnością. Na pewnym etapie prowadził je Jacek Ziółkowski, ten sam, który szukał zabójców Małgorzaty Targowskiej-Grabińskiej, a dziś występuje w roli świadka w prowadzonym przez IPN śledztwie. - Ja chciałem wykryć wówczas prawdziwych morderców Przemyka, dlatego przełożeni odsunęli mnie od tej sprawy - zapewnia. - Tak samo zależało mi na znalezieniu zabójcy Grabińskiej - mówi i dodaje, że nie wierzy, aby ta sprawa miała kontekst polityczny. Tak samo jak nie wierzy w istnienie komanda śmierci. W jego istnienie wolałby także nie wierzyć Krzysztof Piesiewicz, prawnik, w czasach komuny działacz i adwokat opozycji. I kolega mecenasa Grabińskiego. Razem z nim oskarżał zabójców księdza Jerzego Popiełuszki. - Nie mam żadnych dowodów na to, że zabójstwo mojej matki to sprawa polityczna - mówi Piesiewicz. Ale jest rozdygotany. Bo choć pewności nie ma, pewne skojarzenia wydają się oczywiste. Aniela Piesiewicz została skrępowana sznurem dokładnie tak, jak ks. Popiełuszko: pętla na szyi, pętla na nogach, obie połączone sznurkiem biegnącym wzdłuż pleców. Trudno mu mówić o tej tragedii. Matka była dla niego kimś naprawdę ważnym i wyjątkowym. Opowiada: jako jedna z pierwszych kobiet studiowała w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego, potem ukończyła historię. Całe życie poświęciła wychowaniu dwóch synów i działalności społecznej. - Wspaniała kobieta, niesamowita osobowość - charakteryzuje matkę senator Piesiewicz. Patrzy przed siebie i zaczyna: To był 22 lipca 1989 roku. 22 lipca - rocznica ogłoszenia manifestu PKWN, święto Polski Ludowej. Zdaniem prokuratora Jacka Nowakowskiego, szefa lubelskiego IPN, w historii owych zagadkowych zabójstw ważne są daty. Wydaje się, że mordercy wybierali je nieprzypadkowo: 9 maja, kiedy zginęła Grabińska - Dzień Zwycięstwa; Krzysztof Jasiński, opozycyjny działacz, zginął 10 listopada, w przeddzień Święta Niepodległości. Ale wtedy, w lipcu 1989 roku, Krzysztof Piesiewicz nie myślał o święcie. Wieczorami przychodził do matki, żeby podać jej lekarstwa. Jednak tego dnia przejechał obok jej mieszkania przy ul. Długiej i nawet nie wstąpił. - Nie wiem dlaczego - mówi. Następnego przedpołudnia znalazł ją martwą. Z jej mieszkania - tak samo jak z domu Grabińskich - nie zginęło nic wartościowego. Tuż przy drzwiach wejściowych "ktoś" postawił ogromną maczetę. Gdyby, jak zwykle, odwiedził ją tamtego wieczora, pewnie też by zginął. Więc myśli sobie dzisiaj, że to matka w jakiś niewytłumaczalny sposób go ostrzegła, nie pozwoliła zatrzymać samochodu przed swoim domem. Uderza go także inna rzecz - Aniela Piesiewicz była 82-letnią, schorowaną kobietą. Aby ją zabić, wystarczyłoby silniej pchnąć. A mordercy zadali sobie trud wiązania skomplikowanych węzłów. Więc może chcieli dać mu znak. Albo związali matkę i czekali na niego. Także sprawę zabójstwa Anieli Piesiewicz umorzono po roku z powodu niewykrycia sprawcy. - Nie chcę, nigdy nie chciałem, żeby to było zabójstwo polityczne. Bo gdyby chodziło o zwykłe morderstwo, czułbym się pewniej - wyrzuca z siebie senator Piesiewicz. Tłumaczy, że boi się spraw, w których nie wiadomo, jaki będzie koniec. A w tej nic nie wiadomo. Kilka dni temu zadzwonił do niego prokurator z IPN-u, prosił o spotkanie. Spotka się, ale czy Instytut Pamięci Narodowej jest w stanie odpowiedzieć na pytanie: kto zabił i dlaczego? Trudno nie podzielać wątpliwości senatora Krzysztofa Piesiewicza. Historia ostatnich kilkunastu lat pokazuje, że nawet w wolnej i demokratycznej Polsce dochodzenia w sprawie tajemniczych "wypadków" osób związanych z antykomunistyczną opozycją rzadko kończyły się sukcesem. Prokurator Witkowski z IPN przypomina sobie, że prócz zabójców księdza Popiełuszki ukarani zostali oprawcy Janusza Krupskiego, działacza opozycji. W 1984 roku został uprowadzony ze spotkania w Pałacu Kultury i wywieziony do lasu. Tam funkcjonariusze SB oblali go żrącą substancją i puścili wolno. Udało się także doprowadzić przed sąd esbeków, którzy podpalili samochód kardynała Henryka Gulbinowicza. Dlaczego tylko tylu? Kto stoi za śmiercią ks. Stanisława Kowalczyka, który 17 kwietnia 1983 roku na prostym odcinku drogi w miejscowości Wydarłowo w Wielkopolsce wjechał samochodem w drzewo? Piotra Bartoszcze, działacza Solidarności Rolników Indywidualnych, który w nocy z 6 na 7 lutego 1984 roku zginął w tajemniczych okolicznościach zabity przez nieznanego sprawcę? Albo Krzysztofa Jasińskiego, opozycjonisty, którego ciało znaleziono na bocznicy kolejowej w 1984 roku w Elblągu? Miał rozległe obrażenia wewnętrzne. A także ks. Stefana Niedzielaka, zabitego w swoim domu w styczniu 1989 roku? Wcześniej odbierał telefony z pogróżkami. W przeddzień zabójstwa miał powiedzieć jednemu z księży: "Oni mnie zamordują". Następnego dnia ktoś skręcił mu kark, a policjanci i prokuratorzy na miejscu zdarzenia sugerowali, że duchowny spadł z fotela i złamał kręgosłup. Dopiero sekcja zwłok wykazała, że to było zabójstwo, w dodatku fachowo wykonane. Z mieszkania ks. Niedzielaka nie zabrano pieniędzy ani srebra, ale tandetny komplet sztućców z białego metalu. Sprawę oczywiście umorzono, jak zwykle - z powodu niewykrycia sprawców. Po raz pierwszy wyjaśnianiem tych makabrycznych zbrodni zajęła się w 1991 r. Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w PRL, powołana przez Sejm X kadencji. Przewodniczył jej Jan Rokita. Powstała, bo po procesie toruńskim i zeznaniach morderców ks. Popiełuszki stało się jasne, że nie tylko Piotrowski, Chmielewski, Pietruszka i Pękala mają krew na rękach. Prace komisji dotyczyły więc m.in. niewyjaśnionych zabójstw, a także pobić i podpaleń, których ofiarami padły 103 osoby. Komisja sporządziła wówczas także listę nazwisk stu funkcjonariuszy MSW i siedemdziesięciu prokuratorów, którzy jej zdaniem mogli popełnić przestępstwa w trakcie wykonywania swojej pracy, oraz zgromadziła dokumenty mogące świadczyć o ich winie. Kiedy komisja Rokity kończyła prace, skierowała do specjalnego Zespołu do spraw Nadzoru Szczególnego wnioski i zarzuty dotyczące poszczególnych niedokończonych dochodzeń w sprawach niewyjaśnionych śmierci, porwań, podpaleń. W aktach większości z nich, tak samo jak w przypadku zabójstwa Małgorzaty Grabińskiej i matki senatora Piesiewicza, powtarzały się te same sformułowania: "Nie można ustalić sprawcy oraz okoliczności zdarzenia, brak przesłanek, aby podjąć śledztwo na nowo, brak możliwości jednoznacznej oceny okoliczności śmierci". Sprawami odesłanymi przez komisję Rokity ponownie zajęły się lokalne prokuratury. Większość z nich jednak umorzono, w niektórych wszczęto na nowo postępowanie, ale finał przed sądem znalazły nieliczne. - Myślę, że nie zajęto się nimi tak jak należy przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, nie sprzyjał temu klimat polityczny, po drugie, to trudne i zawiłe sprawy - mówi poseł Rokita. Wiele na temat owego "klimatu" miałby do powiedzenia prokurator Andrzej Witkowski z IPN. Na początku lat 90. prowadził śledztwo zmierzające do wykrycia i ukarania osób, które dały rozkaz zabicia ks. Jerzego Popiełuszki, m.in. generałów Władysława Ciastonia i Zenona Płatka. Ale już w grudniu 1991 roku sprawę mu odebrano. - Mówiłem, że materiał zgromadzony przeciwko Ciastoniowi i Płatkowi jest niewystarczający. Miałem konkretne plany, aby postawić zarzuty wobec osób stojących wyżej niż oni - opowiada Witkowski. Powiedziano mu, że sprawa osób stojących "wyżej" zostanie wyodrębniona do osobnego postępowania. Ciastoń i Płatek nigdy nie ponieśli kary. Wyżsi dowódcy też nie. Także milicjanci i prokuratorzy wymienieni przez komisję Rokity jako ci, których praca prowadziła do ukrycia, a nie wyjaśnienia prawdy, mają się całkiem dobrze. - Wśród wymienionych 170 osób były te, które utrudniały prowadzenie śledztw, ukręcały im łeb, tuszowały. Ale i takie, które podejrzewaliśmy o dokonanie zabójstw - opowiada Rokita. Komisja domagała się wytoczenia spraw karnych w stosunku do 41 prokuratorów, a wobec kolejnych 29 - postępowań dyscyplinarnych z myślą o pozbawieniu ich możliwości wykonywania zawodu. Spośród prokuratorów, którymi miały zająć się sądy, do dziś w prokuraturze pracuje ponad trzydziestu. W stosunku do pozostałych uznano, że postawienie zarzutów byłoby zasadne, ale jest niemożliwe w związku z przedawnieniem. O tym, jak potoczyły się losy pracowników SB i MSW oskarżanych w "raporcie Rokity", nie ma żadnych danych. Najprawdopodobniej większość z nich przeszła na emeryturę, wielu pracuje w firmach detektywistycznych i ochroniarskich. Wciąż mają wpływy i znajomych na stanowiskach. To dlatego osoby, z którymi rozmawialiśmy o tajemniczych zabójstwach Małgorzaty Grabińskiej i Anieli Piesiewicz, tak się bały. Często słyszeliśmy: Powiedziałbym więcej, ale ci ludzie, którzy wtedy zabijali, wciąż są na wolności. Mam rodzinę, żonę, dzieci, wnuków. Proszę wybaczyć. Jeden z naszych rozmówców powiedział wprost: Peerelowskie służby specjalne mają się świetnie. I wciąż doskonale sobie radzą. A to zwykli mordercy. W 2002 roku "raport Rokity" trafił w ręce śledczych z Instytutu Pamięci Narodowej. Po zapoznaniu się z nim IPN podjął prace nad wykryciem owej tajemniczej specgrupy. Dr Jan Żaryn i prokurator Witkowski opowiadają o jej strukturach. Przy departamencie IV, zajmującym się sprawami Kościoła, istniała grupa D, nazywana później wydziałem VI. Podobny wydział istniał także w departamencie III, odpowiedzialnym za rozpracowywanie opozycji. Miały one podejmować działania dezinformacyjne i dezintegracyjne wobec przeciwników politycznych. Polegały one m.in. na zakładaniu podsłuchów w ich mieszkaniach, oczernianiu, skłócaniu ludzi ze środowisk opozycyjnych. Ale nie tylko. - W tym wydziale byli ludzie do tzw. zadań specjalnych - twierdzi Żaryn. - Zakres działań tej grupy od samego początku, czyli od 1972 roku, kiedy została powołana, aż do 1985 roku, kiedy oficjalnie ją rozwiązano, nie pozostawiał wątpliwości, do jakich celów ją stworzono. Zresztą grupa ta, ale już pod inną nazwą, działała najprawdopodobniej jeszcze co najmniej do 1989 roku. Andrzej Witkowski potwierdza: oprócz działań dezintegracyjnych i dezinformacyjnych grupa D podejmowała działania specjalne, m.in. zabójstwa, porwania i wszelkie rozwiązania siłowe. W "pracę" grupy specjalnej angażowane były także służby techniczne i biuro B, czyli "obserwacja". Jeśli ludzie z komanda śmierci wyruszali w teren, często pomagali im koledzy z Wojewódzkich Urzędów Spraw Wewnętrznych. - Bo w każdym z takich urzędów istniał odpowiednik grupy D, który nosił nazwę sekcji D - mówi prokurator Witkowski. Dochodzenie toczy się po cichu, powoli i z mozołem: w 2002 r. oddelegowano do niego zaledwie jednego prokuratora, Andrzeja Witkowskiego, w lutym tego roku dołączył do niego prokurator Jacek Nowakowski. Przekopują się przez sterty archiwalnych akt i na nowo przesłuchują świadków. Jest to tym trudniejsze, że ludzie zasłaniają się niepamięcią, niektórzy świadkowie już nie żyją, a część akt zaginęła. - Nie opieramy się tylko na przypadkach badanych wcześniej przez komisję Rokity - mówi Witkowski. Do tamtych spraw dołączyły nowe, na przykład księdza Stefana Niedzielaka, zamordowanego w 1989 roku. A teraz Grabińskiej i Piesiewiczowej. Czy to członkowie zorganizowanej grupy przestępczej działającej legalnie w strukturach państwa zabili tłumaczkę Małgorzatę Targowską-Grabińską? Czy to oni założyli pętlę na szyję 82-letniej matki Krzysztofa Piesiewicza? W tych sprawach więcej jest pytań niż odpowiedzi. W gąszczu poszlak i podejrzeń wciąż trudno dostrzec twarde dowody. Ale nareszcie są ludzie, prokuratorzy z IPN, którzy naprawdę chcą rozwikłać jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic PRL - sprawę komanda śmierci. Dziś od śledczych Instytutu zależy nie tylko zwykła sprawiedliwość i nie tylko przywrócenie narodowej pamięci. Ale przede wszystkim odbudowanie naszego zaufania do Rzeczypospolitej. Bo nie odzyskamy go, jeśli funkcjonariusze państwa, którzy byli zbrodniarzami, nadal będą chodzić wśród nas po ulicach.

Vote up!
5
Vote down!
-1
#1430197

 

To jest nieprawdopodobna kloaka ten komotuski  nierząd.

W każdej przestrzeni życia. W każdej dziedzinie począwszy  "głowy", bo przecież wiadomo nie od dziś, że ryba psuje się od głowy.

Nie jest mnie w stanie nic zdziwić ani nic zaskoczyć.

Te wszystkie komotuskie ścierwa to jest sowiecka agentura wspierana w swych działaniach podłych przez polactwo i agentury inne.

ruscy wszędzie mają swych psów.

Od góry do dołu.

Od wieków mieli targowiczan !

na dywanik chodzą i rozpiski mają dziś od Ławrowa, kiedyś od Repnina, co przecież było już demonstrowane, a PKW na dokształty jeździ do...kremlina !

Te nazwiska i ten polski ich język, którym te ścierwa agenturalne się posługują to nic nie jest innego jak maskirowka !

Jak czytam tutaj te wszystkie analizy, te wszystkie opisy łajdackich działań służb wszystkich, niby  polskich, przebierańców, mundurowych i cywilnych.

Tych ABW, WSIowych, tych wszystkich rzepów i seremetów, lasków i millerów, prokurwatorów i sędziów ptaszkowych i inszych, całego tego badziewia.

To czuję w ich wypowiedziach smród i swąd sowieckich mocodawców gdzieś tam zza Buga z okolic łubianki.

Tak jak czułem dzieciakiem będąc, smród ruskich w pociągu PKP, relacji Brześć - Legnica, którym zawsze jeździliśmy na wakacje do Babci do Zawidowa.

Zrobiłem sobie kiedyś taki prywatny test :

- Był czas że w kioskach Ruchu można było kupić ruską gazetę po polsku, chyba czerwony sztandar albo coś podobnego.

Poprosiłem brata, żeby mi podsunął pod nos przy zamknietych moich oczach kilka gazet po kolei.

Ja węchem tylko miałem rozpoznać, która z nich ruskiem śmierdzi.

Ruskiem z pociagu PKP relacji Brześć - Legnica.

 

Test zaliczyłem bez żadnej oszibki !

 

Nic to !

ich polski język.

Nic to !

ich polskie nazwiska.

TO

są sowiecke, komotuskie łajdaki, ścierwa,

które są na listach płac cara kremlina, makreli z Berlina  i tych z dalszej zagranicy mocodawców.

Wciąż mam w pamięci ten tekst, spowiedź agenta co zbiegł na Zachód.

"polskiego" wysokiego oficera, którego wiedza była porażajaca.

Artykuł był bardzo długi.

on tam mówił, że na 1 SBka przypadało 3 ruskich, prowadzących...go na krótkiej smyczy.

I który mówił tam, że w Polsce po opuszczeniu Jej granic przez sowiecką, okupacyjną, krasną 300 000 ną armię, pozostało w Jej granicach (tu padła precyzyjna liczba) 4000 - 6000 zakonspirowanych sowieckich agentów.

 

Można mieć pewność, że w chwili obecnej to sowieckie szambo w Polsce to pewnie liczba wielokrotnie przewyższająca tamtą sprzed lat, gdy czytałem ten artykuł tutaj za oceanem.

 

My tu na różnych forach diagnozujemy i opisujemy syf komotuski i fakty różniste, ale to,

rzekłbym jest gadanie po próżnicy.

 

Kwestią podstawową jest:

JAK ?!!!

to szambo osuszyć ?!

Jak wyłapać i zlikwidować tę sowiecką i inną agenturę ?

 

Jak oczyścić tę stajnię Augiasza ?!

 

z komotuskiego gówna, które wcześniej było bolkowym, olkowym, wolskim, kiszczakowskim, gomułkowskim, stalinowskim ?!

 

To wciąż jest ten sam syf !

 

NIHIL NOVI SUB SOLE !!!

Jak chronić i jak ocalić Naszą

OJCZYZNĘ ??!

 

Żeby

POLSKA

Była

POLSKĄ !
 

 

a później sprawdzać rodowody wszystkich chętnych do służby publicznej !

w POLSCE !

wstecz do trzeciego pokolenia !!! i dalej. eliminować badziewie zanim narobi szkód.
 
 
 
 
 
 

 

 

 

 

 

Vote up!
2
Vote down!
0
#1430209