Ppłk "Janczar" żołnierz niezłomny (23)

Obrazek użytkownika Tomasz A.S.
Kraj

LUCJAN ANTONI SZYMAŃSKI, (1897-1945) kawalerzysta I wojny; wojny polsko sowieckiej 1918-21 (dowborczyk – uczestnik walk w wyprawie kijowskiej, bitwie warszawskiej i niemeńskiej) oraz II św. ; w 1939 ucieka z niewoli niemieckiej, 1940-44 inspektor obwodów ZWZ i AK; pseudonimy Kamiński i Janczar. Ostatni dowódca podokręgu AK „Białowieża” Warszawa-Wschód. Po aresztowaniu 23 grudnia 1944 i śledztwie NKWD skazany na śmierć i stracony w więzieniu praskim „Toledo” 5 marca 1945 r. na obecnej ulicy Namysłowskiej.
Na zdjęciu: Pomnik na ul Namysłowskiej.
Niżej odcinek wspomnień podwładnego płka Janczara – porucznika AK Kazimierza Karlsbada i opis jego ucieczki.

„Boże Narodzenie w więzieniu. Dzień wstał dość chmurny, moi towarzysze i ja staramy się przytłumić niepokój oczekiwania na nieznane zło, zajmując się mało znaczącymi drobiazgami. Dali nam coś zjeść, mokry ręcznik do przetarcia oczu, po kolei parami eskortowali do ustępu. Za pozwoleniem "władzy", która łaskawie udzieliła zapałek, rozpaliliśmy ogień w piecu kaflowym. W pewnej chwili Staszek głośno zauważył, że drzewa przy piecu jest zaledwie na rozpałkę. "Czy można przynieść z dołu?" - zwrócił się do ważniej wyglądającego spośród naszych wartowników. Ten nie odzywając się (nie wolno im było prawdopodobnie z nami rozmawiać), poprawił w ręku "pepeszę" i ruchem głowy wskazał mu, żeby szedł naprzód. Podszedłem do okna. Koszutski i chyba ktoś jeszcze też podszedł. Na podwórzu obok ogrodzenia leżał dość duży stos narąbanego drewna do palenia. Jakiś cywil rąbał je dnia poprzedniego, kiedym patrzył przez okno - pewnie niepolityczny aresztant. Furtka w wysokim płocie, który otaczał podwórko, wczoraj była zamknięta na kłódkę. Stała tam też oszroniona od mrozu krowa - pewnie "trofiejna". Patrzyłem jak Staszek dość niezdarnie nabierał naręcze drewna. Wszystko było tak samo jak wczoraj, włączając zmarzniętą krowę, poza tym, że furtka była uchylona. Może ktoś nosił paszę dla krowy z wysoko ogrodzonego sadu, który ciągnął się za podwórkiem? Powoli, obojętnie odszedłem od okna. Byłem blisko drzwi, gdy wrócił Staszek z naręczem drewna. "To za mało" - powiedziałem z dużą dozą pewności siebie i lekceważenia w głosie, i dodałem: "Ja przyniosę więcej". Nie czekając na reakcję wartownika przeszedłem obok niego i zacząłem schodzić po schodach. Wychodząc z pokoju byłem pewien, że drugi wartownik, który eskortował Staszka jest tuż za drzwiami, ale on był na samym dole przy wyjściu na podwórze i rozmawiał z kolegą pilnującym wejścia. "Trzeba więcej drzewa" - rzuciłem krótko, mijając obydwu. Pewni siebie nie protestowali. Powoli, z premedytacją zacząłem układać naręcze i ostrożnie spojrzałem w "nasze" okno. Ktoś tam stoi i patrzy, zdaje się Koszutski i Staszek. Schyliłem się nisko z naręczem i spojrzałem w stronę drzwi. Moi stróże zajęci rozmową byli niewidoczni w głębi sieni.

Płynnym ruchem, bez hałasu położyłem naręcze u stóp stosu i szarpnąłem za pobliską furtkę. Od tego momentu działał już tylko instynkt i adrenalina. W ciągu dosłownie kilku sekund przeskoczyłem wysoki płot sadu na prawo od furtki, w poprzek przez sąsiedni sad, znów płot, to już dwa płoty mnie zasłaniają. Przez cały czas, podświadomie prawie, czuję napięcie końcówek nerwowych na moich plecach w oczekiwaniu na uderzenie kuli. Znowu płot, przecinam jakąś drogę już na tyłach miasteczka, na lewo jacyś ludzie idą w przeciwną stronę. Przede mną zaorane, bezśnieżne pole, opodal mur cmentarza. Biegnę po zmarzniętej grudzie, aby za mur. Niedaleko widać już szeroką ścianę lasu. Wypadam zza muru cmentarnego już po drugiej stronie wprost na sowieckiego żołnierza...

Chwila, i byłbym go chwycił za gardło, ale w tym momencie zorientowałem się, że trzyma on kij, a nie karabin. Staliśmy chwilę przed sobą, ja w pozycji przerwanego biegu, on widocznie wystraszony, stary, siwy żołnierz z sękatym kijem w ręku. W pobliżu kilka chudych krów starało się znaleźć strawę na ściernisku. Napięcie przerwał Rusek. "Zakurku imiejesz?" - zapytał trochę drżącym głosem. Sięgnąłem do kieszeni marynarki, gdzie miałem trochę tytoniu. "Masz" - rzuciłem i już znowu biegłem. Jedyna tylko zbawcza myśl w głowie, aby do lasu. Jeszcze chwila, jeszcze kilkanaście metrów po zmarzniętej grudzie. Otwarte usta chwytają zimne powietrze, nieznośny ból w płucach. Już pierwsze drzewa, na szczęście nie ma śniegu i śladów. Jeszcze kilka minut, trochę zwolniłem, stopniowo przechodząc w szybki marsz. Musiałem być przynajmniej około kilometra w głębi lasu, kiedy wreszcie stanąłem. Krótko podziękowałem Bogu za ocalenie. Nogi w wysokich oficerskich butach, których już chyba od tygodnia nie zdejmowałem, bolały nie na żarty. Bieg po zmarzniętej grudzie w oficerkach to nie zabawa. Ostrożnie ściągnąłem buty. Całe stopy, pięty to jedna krwawa masa. Powoli zdjąłem zakrwawione onuce. Rozdarłem na dwie części kawałek ręcznika, który dała mi Stefa w Mińsku i owinąłem stopy. Z trudem wciągnąłem z powrotem buty.

Zacząłem czuć zimno. Byłem tylko w koszuli i marynarce, z gołą głową, pobity, głodny, ale wolny. Musiałem też wyglądać nieźle z zakrzepłą krwią na rozbitym nosie i podbitymi na sino oczami. Zrozumiałem wyraz przerażenia w oczach starego Rosjanina.

Zebrałem się w sobie i poszedłem "na siagę" na północ. Po jakiejś godzinie trzymania się lasu i zagajników wyszedłem na drogę wiodącą do osady Dobre. Zapadł wczesny zimowy zmierzch i zaczynał padać śnieg. Trochę niepewnie czułem się wchodząc w moim niezbyt stosownym do pory roku przyodziewku między ludzi. Zwłaszcza, że "rozkwaszona gęba" nie wzbudzała zaufania. Perspektywa jednakże omijania osady polami, znów po zmarzniętej grudzie, nadchodząca noc i coraz gęściejszy śnieg, zadecydowały. Postawiłem jak mogłem najwyżej kołnierz marynarki, wcisnąłem głowę w ramiona i trzymając rękoma klapy marynarki pod szyją udawałem, że wyskoczyłem na chwilę do sąsiada. Jak słusznie przewidywałem, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wiele ludzi obcych kręciło się wszędzie w tym okresie. Wiedziałem, że nie ma w Dobrem "bezpieki", a miejscowi milicjanci są pewnie zajęci świętami.

Gdzieś w połowie osady, przy miejscowej knajpce stała odkryta ciężarówka sowiecka. Jakaś kobieta w chustce, starszy nędznie ubrany mężczyzna i może dziesięcioletni chłopiec, nie cieplej ubrany niż ja, stali skuleni koło ciężarówki w nadziei, że uda im się podjechać. Liczyli pewnie na to, że ktoś Ruskim w knajpie już "postawił", to może i ich wezmą. Żadne z nich nie wyglądało, by stać ich było na coś więcej jak dobre słowo. Wiedzieli natomiast, że samochód jedzie w kierunku na Pniewnik. Stałem trochę z boku, żeby się nie wdawać w rozmowę. Bardzo mi było to na rękę, abym mógł choć kilkanaście kilometrów podjechać, bo do Czerwonki, gdzie miałem nadzieję na pomoc, stąd jeszcze kawał drogi. Ja już ciągnąłem resztą sił i zaczynała mnie trząść gorączka. Może po kwadransie z knajpy wyszło czterech wojskowych i jakiś cywil. Dwóch weszło do szoferki, a cywil i reszta na odkrytą platformę. Usiedli na ławce za szoferką dla osłony od wiatru. Jeden z żołnierzy wskazał nam gestem, że możemy wsiadać. Nie czekaliśmy na ponowne zaproszenie. Po chwili ciężarówka ruszyła ostro. Zimno było strasznie, siedziałem obok chłopca, pochylony jak najniżej, byle zasłonić się trochę od wiatru. W pewnej chwili jeden z wojskowych odezwał się do mnie po polsku: "Co pan tak na wariata w marynarce?". Spojrzałem i zmartwiałem. Do dziś nie mógłbym przysiąc, ale wtedy byłem pewien, że to komendant MO z Mińska poprzednio oglądający nasz w areszcie. Nie tracąc rezonu odrzuciłem od niechcenia, że pobiłem się po pijanemu w knajpie i kurtkę gdzieś zapodziałem. Miałem tę historię przygotowana na wszelki wypadek. Wątpię czy uwierzył, ale nie zareagował. Może wiedział, że człowiek czy zwierz ścigany jest niebezpieczny, może mnie nie poznał (widział mnie tylko przelotnie), a może był porządnym człowiekiem. Dziwne rzeczy dzieją się czasem w Boże Narodzenie. Siedzący obok niego Rosjanin rzucił chłopcu i mnie wojskowy koc do okrycia się. "Spasiba" - mruknąłem i otuliliśmy się obaj. Samochód gnał w śnieżycę.

Wyskoczyłem, gdy zatrzymali się w Pniewniku. Obolałe stopy, które na dobitkę zmarzły mi w czasie jazdy, były już prawie nie do użytku. Orientując się z trudnością, wydostałem się wreszcie na drogę w stronę Czerwonki, gdzie miałem znajomych. Z gorączką i w śnieżycy trudno mi było utrzymać się na zbolałych nogach. Gdzieś za Pniewnikiem znajdowała się grupka domów, a może nawet mała wioska. Pić chciało mi się strasznie i do tego nie byłem całkiem pewien drogi.

W ostatniej chacie widać światło w oknie. Wszedłem do sieni i zastukałem do drzwi. Otworzył mi mężczyzna w średnim wieku. Lampa naftowa na stole, coś się gotuje na kuchni, w pobliżu gospodyni z drewnianą łyżką w ręku. Typowe mieszkanie małorolnego, podlaskiego chłopa. Nawet nie zapytał się kto, nim otworzył drzwi. Chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Poprosiłem o kubek wody. Wtedy odezwała się kobieta: "Zaraz dam ciepłego mleka"; nabrała z garnka na kuchni. Nie często w życiu ma się okazję pić coś tak dobrego. "Bóg zapłać" - podziękowałem im za ludzkość i chciałem już iść, gdy mężczyzna mię powstrzymał gestem. Zakrzątał się po izbie i po chwili podał mi starą cyklistówkę. "Masz pan czapkę; w Czerwonce są Ruskie" - powiedział. Podziękowałem i wyszedłem znów na drogę. Byłem teraz pewien kierunku.

Po niespełna dwóch godzinach dotarłem do Czerwonki. Dom moich znajomych, państwa Wielądków, odszukałem bez trudu. Wiedziałem, że Basia, ich córka, którą dość często widywałem w Węgrowie, będzie w domu na święta. Nie spali jeszcze, świeciło się od tyłu. Na szczęście nie było psów, nie chciałem alarmować całej osady. Zapukałem do drzwi kuchennych. Otworzył mi młody mężczyzna, mąż jednej z córek. Stanąłem w progu. Przy długim stole siedziała przy świątecznej kolacji cała rodzina. Na przeciwnym końcu Basia na mój widok poderwała się na nogi. Jej duże, niebieskie oczy patrzyły na mnie z mieszaniną zdziwienia i przerażenia. W tym momencie przypomniało mi się, że przed kilku dniami żartem powiedziałem jej, że odwiedzę ją w czasie świąt w Czerwonce. Oczywiście nie wiedziała nic o aresztowaniach i nie mogła biedna zrozumieć, co ta pokrwawiona i posiniaczona zmora tu robi. "Wybaczcie dobrzy ludzie - dziś przed południem uciekłem z więzienia bezpieki w Mińsku i nie mam już sił iść dalej" - wyjaśniłem.
Poderwali się wszyscy od stołu, nikt o nic nie pytał. Ci ludzie, którzy tego lata stracili syna i brata Czesława (ps. "Pion" w oddziale leśnym w czasie akcji "Burza"), zajęli się mną bez żadnej myśli o sobie. Za chwilę nakarmiono mnie i napojono, któraś z dziewcząt obmyła zaschniętą krew z twarzy, ktoś ostrożnie zdjął buty i odwinął poranione stopy. Za chwilę moczyłem je w misce z ciepłą wodą. Gdy przyszedł Bodek Oprządek, kuzyn Basi, poprosiłem go, by nazajutrz rano skontaktował Węgrów. Chciałem iść na noc do stodoły, ale oczywiście mowy o tym nie mogło być. Położyli mnie w wygodnym łóżku, na chłodnym lnianym prześcieradle. Gdy już usypiałem, czułem rękę Basi gładzącą moje włosy.”

To tyle materiału wybranego z „200 kartek”. Reszta stron nie mniej interesująca, ukrywanie się, nieudana ucieczka przez Czechy, udana do Niemiec, i dalsze losy w drodze na amerykański ląd, pasjonująca lektura dla interesujących się losami podobnych żołnierzy wyklętych jakim był porucznik AK „Radek”. Zwracam też uwagę na niezwykły talent w opisywaniu przez Autora tych tragicznych chwil.

Tomasz A.S.

Kazimierz Karlsbad ps. „Radek” 200 kartek wyrwanych z młodości (wydanie rocznicowe 1994, z internetu: http://members.shaw.ca/forum/karlsbad/karsbad.htm). Obecnie strona już nieczynna.

Brak głosów