AFERA „MARSZAŁKOWA” – 5 (w.s_media - "Aleksander Ścios")

Obrazek użytkownika Danz
Kraj

  Z bloga: Bez dekretu (artykuł opublikowany za zgodą autora).

Pisząc o faktycznej AFERZE „MARSZAŁKOWEJ” nie sposób przemilczeć roli, jaką odegrały w niej media, a w szczególności kilku zasłużonych dla sprawy dziennikarzy. Nie byłoby możliwe, przeprowadzenie przez ludzi służb specjalnych tej kombinacji operacyjnej, gdyby nie zaangażowano w nią mediów i nie przydzielono im bardzo precyzyjnych zadań.

To temat niezwykle obszerny, w którym pojawia się wiele osób i wątków, nie zawsze istotnych. Ponieważ nie chciałbym nadużywać cierpliwości osób czytających te teksty, dlatego świadomie zrezygnuję z przedstawiania szczegółowego zestawienia wszystkich publikacji prasowych „Dziennika” i „Gazety Wyborczej”, które w okresie od października 2007 do maja 2008 dotyczyły rzekomej „afery aneksowej” oraz zajmowania się mniej istotnymi wątkami tych publikacji.

Piszę rzekomej, gdyż w moim głębokim przekonaniu nigdy nie było żadnych nieprawidłowości związanych z aneksem do raportu z weryfikacji WSI, które uprawniałyby to traktowania tej sprawy w kategorii afery. Ogromnym zwycięstwem fałszu nad rzeczywistością i emocji nad rozumem było zaistnienie w świadomości odbiorców określenia „afera aneksowa”. Wiele wysiłku funkcjonariuszy medialnych, dziennikarzy „kapturowo” inspirowanych i pospolitych, „użytecznych” poszło na to, by określenie to zagościło w świadomości Polaków. Jest ono jednym z elementów kampanii dezinformacji, jakiej nasze społeczeństwo jest poddawane od wielu miesięcy.

W powszechnym odczuciu, za pierwszy sygnał, związany z rzekomym handlem aneksem uznaje się artykuł Anny Marszałek z 19 listopada 2007r. pt. „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”. Artykuł opatrzony jest nagłówkiem – „Każdy może kupić tajne dokumenty”.

Gdy jednak bliżej przyjrzeć się publikacjom „Dziennika” z tego okresu, można z łatwością zauważyć, że sygnały o rzekomych przeciekach z aneksu pojawiały się już wcześniej. I tak, 6 listopada Michał Majewski i Paweł Reszka z „Dziennika” w artykule „Prezydent ma aneks do raportu o WSI” informują m.in. – „Aneks jest obszerny. Według informatora DZIENNIKA, który widział dokument, liczy on co najmniej kilkaset stron.”

Na blogu Sylwestra Latkowskiego, Anna Marszałek potwierdza, że wiedza dziennikarzy „Dziennika” na temat aneksu pochodziła od informatorów – „ Znamy nazwiska konkretnych ludzi, którzy zdobyli rozdziały aneksu do raportu o WSI na swój temat. Informacja z listopada była prawdziwa i nie miała nic wspólnego z Lichockim, o którego działaniach wówczas nie wiedzieliśmy.”

A jednak w artykule z 19 listopada 2007r.Anna Marszałek nie pisze „o ludziach, którzy zdobyli rozdziały aneksu do raportu”, a stwierdza jakoby „Gazeta ustaliła, że aneks Antoniego Macierewicza do raportu o WSI można kupić na czarnym rynku.”

Choć o tej sprawie traktuje tytuł i nadtytuł artykułu Marszałek, nie znajdziemy w nim ani jednego słowa więcej, na temat rzekomego handlu aneksem. Jest tylko to jedno, jedyne zdanie.

Wiele miesięcy później pani Marszałek uchyliła nam rąbka swojego warsztatu, gdy na blogu Latkowskiego oświadczyła: „Po pierwsze dotarliśmy do niektórych z tych osób. To prawda, że żadna z nich nie pokazała nam dokumentu, ale też ryzyko dla nich byłoby zbyt duże, bo zdobyły tę wiedzę nielegalnie — dokument jest przecież ciągle tajny. Jedna z tych osób twierdziła, że przeczytała tekst w formie elektronicznej, inna, że widziała wydruk, ale tylko przerzuciła całość, a przeczytała rozdział o sobie. Odpytaliśmy ich dokładnie z treści i formy tego dokumentu (układu strony, rozdziałów itp.). Mając te informacje, skonfrontowaliśmy to z członkami komisji weryfikacyjnej, którzy potwierdzili nam prawdziwość informacji. Ponadto informacje te niezależnie od siebie sprawdzało kilku dziennikarzy, nie tylko Robert Zieliński i ja.”

Nie będę „dzielił włosa na czworo” i roztrząsał, skąd i od kogo Marszałek miała te informacje i dlaczego nie ujawniła wówczas niczego z treści aneksu? Zakładam, że ta pani nie powie nam całej prawdy, a o treści aneksu tak wówczas jak i teraz nie wie nic.

Warto byłoby natomiast zadać pani Marszałek pytanie – od jakiego czasu zna Aleksandra Lichockiego, a także czy pisząc swój artykuł nie słyszała nic o publikacji „Gazety Polskiej” z 18 października 2007r. pt. „Komorowski i WSI”, w której ujawniono kontakty płk. Lichockiego z Bronisławem Komorowskim?

Ponieważ o dziennikarskiej nierzetelności pani Marszałek pisano już wiele i wielokrotnie dowiodły jej również wyroki sądowe, uniewinniające bohaterów jej „afer”, nie będę rozwodził się nad tym przypadkiem. Dość powiedzieć, że ten przykład, gdy jednym zdaniem ( bez uzasadnienia, rozwinięcia i wskazania podstaw) buduje się mit o „handlu aneksem” dyskwalifikuje twórczość pani Marszałek. Nie jest to już dziennikarstwo. Tak buduje się dezinformacyjne donosy, w oparciu o deklaratywne, werbalne kłamstwa. Nie sposób, zatem traktować pisania pani Marszałek w kategoriach poważnego dziennikarstwa.

O wiele ważniejsza wydaje się odpowiedź na pytanie – po co ten artykuł został opublikowany, jaki był cel tej denuncjacji?

Pewną wskazówkę daje nam sama Marszałek w swojej publicystyce, właśnie z dnia 19 listopada 2007r., zatytułowanej „Nocne gry i zabawy polityków Pis”. Tu już nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z człowiekiem głęboko zaangażowanym emocjonalnie w konkretnej, politycznej sprawie. Ten tekst mógł napisać tylko ktoś, kto ma bardzo jednoznaczny, jednowymiarowy stosunek do rzeczywistości. To polityczna agitka, nacechowana retoryką właściwą dla ludzi Platformy.

Ale znajdujemy w nim również akcenty niepokojące – „ Kiedy w 1992 r. po ujawnieniu przez Antoniego Macierewicza listy tajnych agentów SB odwołano rząd Jana Olszewskiego, czasu było mało, a i technika była gorsza. Nie udało się skserować tego, na czym zafascynowanym tajnymi służbami, kwitami i teczkami politykom zależało. Teraz czasu było więcej, a operację przeprowadzono prawie perfekcyjnie.” (…) „Łatwość wrzucenia "pomyj" do mediów przez rządzących, oczywiście anonimowo, rozzuchwaliła polityków PiS. W opozycji mogłoby brakować tej amunicji, więc podjęto próbę okopania się na przyczółku Pałacu Prezydenckiego. Niedawno DZIENNIK ujawnił, że kopiowano akta ABW. Teraz, że wywieziono archiwum WSI. Czy politycy PiS nie zauważyli, że społeczeństwo w wyborach odrzuciło takie zabawy i zostali na podwórku sami?”

To nie są słowa dziennikarza. Tak myślą, tak formułują zarzuty, takimi skrótami posługują się ludzie PRL-owskich służb. Zachęcam wszystkich do przeczytania tego artykułu, do jego dokładnej analizy, do rzetelnej oceny - jako niezwykłego wprost przykładu „twórczości” sprzecznej ze wszystkimi standardami dziennikarskiej etyki. Jeśli ktoś ma wątpliwości, jakim językiem napisany jest artykuł, zachęcam do odwiedzenia takich stron w Internecie jak np. Instytutu Bezpieczeństwa TARCZA, Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa, PROMILITO, czy Militarna Polska, gdzie zamieszczane są często autentyczne opinie, ludzi komunistycznych służb.


Jak wskazuje zawartość artykułu Anny Marszałek „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż” nie było żadnych podstaw, by dziennikarka mogła wówczas twierdzić, jakoby „ raport o WSI można kupić na czarnym rynku”. Przynajmniej, nie znajdziemy ich w samym artykule. Dlaczego więc tak napisano?

To twierdzenie staje się bardziej czytelne, gdy przyjmiemy, że w tym czasie Aleksander Lichocki wypełniał już swoje zadanie zdobycia aneksu lub uzyskania dostępu do ludzi Komisji Weryfikacyjnej. Jak napisałem w części 4 AFERY „MARSZAŁKOWEJ”, wbrew oficjalnej propagandzie, „na rynku” brak było przecieków, o czym Komorowski i Lichocki doskonale wiedzieli, a medialne spekulacje opierały się wyłącznie na plotkach pochodzących od przesłuchiwanych przez Komisję żołnierzy WSI. Być może już w połowie listopada 2007 roku było oczywiste, że nie da się uzyskać dostępu do aneksu, ani żadnego wpływu na jego treść. Równie bezowocne, mogły okazać się próby uzyskania informacji od ludzi z Komisji Weryfikacyjnej. Przypomnę, że ujawniony w listopadzie ub.r. pomysł wymiany 12 członków komisji na ludzi premiera Tuska, nie został zrealizowany i nigdy już do tego tematu nie powrócono. Skoro nie można było aneksu „odzyskać” trzeba było go „zniszczyć”.

W tej sytuacji należało przejść do drugiego etapu kombinacji operacyjnej i wykazać, że aneks jest dokumentem bezwartościowym i niewiarygodnym, że istnieją „przecieki” z jego treści, wskazujące na udział członków Komisji, a ich samych ukazać jako ludzi „ zafascynowanych tajnymi służbami, kwitami i teczkami”, działających na polityczne zlecenie podobnych im maniaków, choć niewolnych od korupcyjnych pokus. Skoro nie udało się Lichockiemu zdobyć aneksu (kupić?) można było spokojnie ten zamysł „spalić”, stosując metodę ujawnienia rzekomej rewelacji.

Nie wolno wykluczyć, że to zagranie było podyktowane obawą, że ktoś z dziennikarzy lub ludzi służb, lojalnych wobec ekipy PIS-u, mógł natrafić na ślady działalności płk. Lichockiego i powiązać jego ówczesne działania z marszałkiem Komorowskim. Jak wiemy, Lichocki był osobą znaną wielu dziennikarzom i być może jego szczególna aktywność mogą wzbudzić w kimś podejrzenia?

Należało, zatem „przykryć” poprzedni, nieudany etap kombinacji, informując opinię publiczną: „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż”– „Każdy może kupić tajne dokumenty”. W tym czasie nie istniały jeszcze żadne „dowody” ( gromadzone później przez Tobiasza , przy udziale Lichockiego) na handel aneksem, co w artykule Anny Marszałek jest aż nadto widoczne. Lecz to wówczas powstała koncepcja przeprowadzenia operacji, zmierzającej do paraliżu Komisji i zdezawuowania efektów jej prac. Zamieszczona w artykule relacja z wypowiedzi ministra Ćwiąkalskiego - „Minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski zapowiedział w Radiu ZET, że jeśli potwierdzą się informacje o "wycieku" aneksu do raportu z likwidacji WSI, to sprawą zajmie się prokuratura. W zależności od tego, czy będzie to właściwość prokuratury wojskowej, czy cywilnej, czy obu prokuratur, to z całą pewnością postępowanie zostanie wszczęte, jeżeli te informacje chociaż w części się potwierdzą" - podkreślił Ćwiąkalski” może świadczyć, że intensywnie szykowano już „dowody”, a prowokacja zmierzała wyraźnie w kierunku procesowego uporządkowania. Pozostało, zatem przygotować „dowody” dla prokuratury – czym zajęli się panowie Tobiasz i Lichocki, przy współpracy „odzyskanych” służb oraz przygotować społeczeństwo do „właściwego” odbioru rzekomej „afery aneksowej” – czym zajęli się niektórzy dziennikarze.

Objawiła się przy tym tak zadziwiająca korelacja tych grup, że poświęcę jej jeszcze kolejną część AFERY „MARSZAŁKOWEJ”.

Źródła:

http://www.dziennik.pl/polityka/article76428/Aneks_do_raportu_o_WSI_na_sprzedaz.html

http://www.dziennik.pl/polityka/article57248/Prezydent_ma_aneks_do_raportu_o_WSI.html

http://ww409w.latkowski.com/blog/komentarze/lista/id,1371

http://www.dziennik.pl/opinie/article83170/Marszalek_Nocne_gry_i_zabawy_politykow_PiS.html

AFERA "MARSZAŁKOWA"- 1

AFERA 'MARSZAŁKOWA" - 2

AFERA "MARSZAŁKOWA" - 3

AFERA "MARSZAŁKOWA"- 4

Brak głosów