Maśnica: Pomiędzy Bogiem, historią i Polską. Wokół „Czasu niedokonanego” Bronisława Wildsteina cz.2

Obrazek użytkownika Rzeczy Wspólne
Kultura
Klątwa dziedzictwa
 
Na wielopoziomowej powieściowej scenie „Czasu niedokonanego”kosmiczny dramat Boga rozgrywa się na najwyższym, założeniowym i niejako przedpowieściowym pułapie, stanowiąc metafizyczne constans przedstawionego w powieści świata. Na niższych poziomach narracji i fabuły powieści snuje się tkanina dramatu ludzkiej historii, dziejów żydowskiego i polskiego rodu, najnowszej historii Polski, oraz zapętlonych indywidualnych losów powieściowych bohaterów.
Jest coś jeszcze, co wyróżnia i nadaje iście demoniczny charakter losom postaci autorskiego świata „po Bogu” Wildsteina: wszystkie jego piętra i zakamarki przenikają czynne i suwerennie panujące hipostazy przeznaczenia, winy, strachu, zemsty. Rodzą się z występków i traum powieściowych postaci i ciążą nieubłaganym brzemieniem na ich dziedzicach. Trzymają na smyczy predestynowanego losu męskich potomków Barucha Broka, tarmoszą ich rodzinnym i zawodowym światem. Nie ma przed nimi ucieczki –przykuwają pokolenia potomków do inicjalnej sceny założycielskiego mordu.
A zatem istoty człowieka nie poszukuje Wildstein w jego wolności, ale w jakimś rodzaju przywiązania i nawiązywania. Natomiast jego zasadniczy zabieg perswazyjny, fiksacja, którą wnoszą nieodgadnięte i zdemonizowane przez autora powieści moce do wewnętrznego i zewnętrznego świata Broków, jest próbą uwydatnienia kosmicznego skandalu pogromowej śmierci i czarnych żniw, które tamta śmierć zwiastuje.
Tak naprawdę nie wiemy, jaka jest natura przykuwających Broków do przeszłości archetypicznych mocy: czy przychodzą z kosmicznych krain powietrza jako snujące nić historycznego czasu Mojry; czy może z krainy podziemi, jako – będące nieubłaganą pamięcią i zemstą – Furie erynie? Albo z głębinowego świata ludzkiej stłumionej podświadomości, względnie nieświadomości – jako popędowe Id, czy też zbiorowa nieświadomość opierająca się integrującej aktywności Jaźni? A może jest jeszcze inaczej, może demony Broków są jedynie uciskającymi nas symptomami rozpadu kosmicznego porządku świata na poziomie naszego życia biologicznego, które staje się dla nowoczesnego człowieka fatalistycznym fetyszem i podbija naszą duchową przestrzeń?
Wśród wymienionych wyżej hipotez klątwy dziedzictwa Broków narrator zdaje się skłaniać ku hipotezie biologicznej, znaczonej genetycznym i szerzej genealogicznym, szlakiem krwi, predestynacji potomków cadyka z Kurowa. Wildstein, jako autor Czasu,staje się mimowolnym i radykalnym krzewicielem par excellence filozofii, którą Tomasz Burek, w recenzji poprzedniej powieści autora, określił jako „dążenie do absolutnego i jednostronnego kultu biologicznie pojmowanego życia”. Wraz z przyjęciem przez autora, organizującej jego świat przedstawiony, regulatywnej idei „klątwy dziedziczenia” – istota „rzuconego w świat” człowieka zostaje zredukowana, przykuta do ciała. Widzimy zatem jak biologia, genetyka, a ściślej swoista genetyczna licentia poetica Wildsteina, za sprawą swego upartego determinizmu staje się ośrodkiem życia duchowego kilku pokoleń Broków.
Wszechmoc Boga nominalnie, teologicznie uchyliła przed wiekami ślepe moce fatum. Teraz fatum powraca szlakiem, uwikłanej w historię, męskiej gamety, zamieszkuje w dziedziczonej z pokolenia na pokolenie krwi ojców i odbiera bohaterom Wildsteina ich duchową, osobniczą autonomię, zaś jego bezalternatywnemu powieściowemu światu wszelkie pocieszenie. W efekcie, niezwykle ambitnie zamyślona i misternie skomponowana, pod wieloma względami imponująca, fabuła i narracja Czasu nazbyt często, zamiast dramatem charakterów, staje się konfliktem wyspekulowanych, nie spełniających elementarnego wymogu typowości i prawdopodobieństwa, odbierających wiarygodność wyborom bohaterów – hipostaz przeznaczenia, winy, czy zemsty.
Tym dziwniejsze to, że istotnym i literacko ożywczym, skrojonym na ludzką miarę, doświadczeniem bohaterówpowieści jest doświadczenie przemijalności. Jest bowiem Wildstein jednym z naprawdę nielicznych w Polsce powieściopisarzy, którzy interesująco i inspirująco drążą temat śmierci, jako swoiście naszej przyszłości, co udowodnił we wcześniej publikowanych powieściach i opowiadaniach, choćby w Nietaktownej śmierci - i co potwierdza z całą artystyczną siłą w Czasie.Żyjąc popadamy w śmierć, jako osobliwie i wyłącznie własne nasze doświadczenie, ale – wraz z innymi – doświadczamy śmierci bliskich nam ludzi, a to oznacza, że nasza przeszłość, bez której nie możemy żyć, odsuwa się – przez śmierć innych – w widmową krainę przemijalności.
To my, ludzie, bezskutecznie usiłujemy zatrzymać i zachować przeszłość, aby obronić się przed przemijalnością, podczas gdy to, co nadchodzi niepostrzeżenie zmienia nasze rozumienie tego, co przeszło, a wiele z tego, co chcielibyśmy zatrzymać odchodzi w otchłań zapomnienia.
Autor Czasu pielęgnuje tę konstytuującą nasze człowieczeństwo prawdę przemijania, snując powieściową fabularną nić i pozwalając swoim postaciom, jako narratorom, w ich przedśmiertnych solilokwiach, wyznać motywy i racje swoich życiowych wyborów. Gdyby więc nie owa fatalistycznie predeterminowana nerwica dziedzicznych natręctw wszechwiedzącego trzecio-osobowego narratora, doświadczenie przemijalności jego postaci skutecznie przegnałoby z kart powieści nieprzekonujące tyrady o „krążących niczym mikroby…, zatruwających…, wsączających się w krew” (swoją drogą przywoływana tu stylizacja zdaje się potwierdzać wcześniej przedstawioną przeze mnie ocenę o biologicznej naturze klątwy dziedzictwa) zdarzeniach z przeszłości.
Rewolucja i panowanie techniki
Jakub Brok to najstarszy syn Doby i Barucha Broków (w chwili ich śmierci ma jedenaście lat). W powieści jest głównie quasi-penitentem, narratorem samego siebie, zdając sprawę ze swego życia w retrospektywnym solilokwium: Pamiętniku-Testamencie. Stanowi on wyznanie winy, jest samosądem Jakuba-czekisty, spisanym już po utracie wiary w sens rewolucji.
Do świadomego życia powołała Jakuba bezkarność zbrodni morderców Barucha. Z kolei stryj Abram uformował w nim ciemny, brudny, wyzuty z sensu, obraz świata. Tak naprawdę jednak dojrzała biografia Jakuba zaczęło się od lektury Dwunastu Aleksandra Błoka: „Stary świecie, psie parszywy/ Zgiń, przepadnij – bo wygrzmocę”. To poprzez, rozpalającą wyobraźnię, frazę Błoka, Jakub wstępuje na drogę zorganizowanej religijnej i rewolucyjnej zemsty. To u niego właśnie, a także u Czernyszewskiego, Łunaczarskiego i Gorkiego odnajduje Chrystusa-rewolucjonistę, człowieka-boga, który sam jest swoim stwórcą i zbawcą. Od samego początku jest w nim silna religijna pasja: „jestem Żydem. Ale straciłem wiarę w momencie, gdy mordowano moich rodziców i rodzeństwo, zabijano ich jak psy, za nic, za to, że byli Żydami… Nie, nie straciłem wiary. Znienawidziłem naszego Boga. Boga Tory. Przeklinałem go”.
Jakub chce i musi wierzyć, toteż – za swoimi mistrzami – dokonuje transpozycji chrześcijańskiej eschatologii na świecką, ewangelicznego wcielenia na kolektywną formułę inkarnacji. Rewolucjoniści to zarazem Mesjasze i jeźdźcy Apokalipsy, „którzy niszczą stary świat, aby odnowić oblicze ziemi”, przygotowują mu – oczyszczającą – krwawą łaźnię.
„Cała zachodnia cywilizacja wybierze wiarę w człowieka jako samo-odkupiciela i w ten sposób skończy w niewolnictwie” – proroctwo i klątwa Fiodora Dostojewskiego.
Wraz z wycofaniem się opatrznościowego Boga w bezczynność, „człowiek znalazł się pod presją pretendowania do sukcesji” po Bogu, zapełnienia pustki w centralnym miejscu wszechświata – jako korona stworzenia, jako poruszyciel i zbawca wszechbytu.
Tak jak w religii Bóg sądzi ludzi, a w teodycei ludzie sądzą Boga, tak po śmierci Boga – „ludzie sądzą samych siebie” – wywodzi inny niemiecki filozof, Odo Marquard. Człowiek jawi się stwórcą, ale przez to jest oskarżonym. Upoważnieni do zbawiania świata, ludzie wprzęgnięci zostają we właściwy elementarnym mocom kołowrót tworzenia i destrukcji, co prowadzi myślenie nowoczesnego człowieka do redukcji duchowej strony swojego jestestwa. Przeciwstawność dobra i zła traci właściwy fundament, miarodajna staje się Natura, ze swoimi autonomicznymi prawidłami i społecznymi determinizmami. Rzeczywistość staje się czystym materiałem, zostaje zamknięta, jak zauważył Max Weber, „w żelaznej klatce racjonalności”, której ostateczną postać stanowi technika.
Jako ludzie, wywłaszczeni zostajemy z pozatechnicznej, istotowej warstwy naszej egzystencji – nasze mniemane panowanie nad stworzeniem odbywa się za cenę redukcji człowieczeństwa do tego co obiektywne, na drodze radykalnej dehumanizacji świata. Jedyną możliwą umiejętnością staje się umiejętność posłużenia się technologią wpływu na rzeczywistość, co czyni człowieka materiałem, technologicznym surowcem, częścią planetarnego panowania techniki.
Nauka i jej uzależnienie
Na kartach powieści Wildsteina zagadnienia natury nowoczesnego świata i sytuacji człowieka po nihilizmie stają się przedmiotem dociekliwych rozważań we Fryburgu i Wiedniu lat 30-ych, a także we współczesnej nam Warszawie. We Fryburgu, gdzie trafia, poszukujący w filozofii odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”, Józef Brok – poeta Gottfried Janz (bez trudu rozpoznajemy w nim Gottfrieda Benna) stawia znamienną diagnozę: „Coraz mniej nas jest. Im więcej budujemy wokół siebie… projektujemy się w rzeczy, urzeczowiamy. Może tak musi być. To jest jak prawo zachowania energii. Im więcej tworzymy, skupiamy się na tym, co na zewnątrz, tym mniej zostaje nas. Stajemy się dodatkiem do budowanego świata”.
W 1928 roku w Wiedniu, w kręgu bliskich współpracowników Freuda, w obszarze promieniowania szkoły psychoanalizy, pojawia się Adam Brok. Jego nadzieje na zrozumienie człowieka i świata, związane z psychoanalizą, okazują się płonne: Freud, diagnozując „kulturę jako źródło cierpień”, mimowolnie rozebrał fundamenty moralności, uwolnił demony, nad którymi pragnął zapanować, a na koniec „etykę zastąpił techniką medyczną”.
Po siedemdziesięciu latach w Warszawie, Bruno Klein, teoretyk płynnej nowoczesności, guru socjologii polskiej, nauczyciel i mentor Benedykta Broka, syna Adama i wnuka Barucha, wywodził będzie, że rzeczywistość „wymyka nam się z rąk. Powoduje lęk. Po raz pierwszy na taką skalę rozpłynęły się wszelkie trwałe formy naszego bytowania, wszystkie punkty oparcia, wiary i reguły… Toniemy pozbawieni lądu pewności(…)Tonący oddałby wszystko za punkt zaczepienia. Stąd (…) poszukiwanie wspólnoty, ładu istnienia, prawa naturalnego. Ale tego już nie ma i nie da się odbudować!”
Tylko, że skąd mamy wiedzieć, jak jest, skoro niczego nie możemy być pewni – jak utrzymuje osławiony socjolog, naukowiec przecież? To po to był nam cały ten naukowy postęp, aby na jego końcu nauka ustami swego prześwietnego koryfeusza orzekła o własnym swoim pozorze, wyznała utratę wiary w samą siebie, ujawniła „chorobę na sens” i widmowy status? Po to tysiące uczonych rozpraw i dysertacji, odkrycia i wynalazki, aby dojść do wniosku, ze rację ma anonimowy starzec, który w rozmowie z Jakubem pyta: „Czy nauka wyjaśnia coś ostatecznie?” i zaraz potem dodaje: „Ona tylko inaczej nazywa nasze tajemnice”.
 

Andrzej Maśnica (ur. 1962), politolog, publicysta, w latach 1990-2004 był członkiem redakcji „Stańczyka”. Publikował m.in. we „Wprost”, „Najwyższym Czasie!”, „Myśli Polskiej”, „Nowym Świecie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Ładzie”, „Nowym Państwie”. Pracował na kierowniczych stanowiskach w administracji publicznej, m.in. był dyrektorem generalnym w MEN i dyrektorem Zespołu Prezydialnego w Biurze RPO. Obecnie mieszka w Warszawie. 

Brak głosów