„Nie mów mojej matce, że pracuję w reklamie..."

Obrazek użytkownika MagdaF.
Kraj

QCHNIA POLITYCZNA
„Nie mów mojej matce, że pracuję w reklamie..."

„Ona uważa, że jestem pianistą w burdelu”. Tytułując tak swoją książkę, Jacques Séguéla, kojarzony z lewicą francuski specjalista z zakresu marketingu politycznego, osiągnął najwyższy stopień samoświadomości i oceny własnej profesji, której podstawową cechą jest, nazywana oględnie, „dyspozycyjność”. Wobec niej pianista w burdelu jawi się jako zajęcie czysto artystyczne, o kryształowych intencjach i nieskalanej moralności. Gdy w roku 1980, przed francuską kampanią prezydencką, Séguéla wysłał listy z propozycją współpracy do Jacques'a Chiraca, Valéry'ego Giscarda d'Estaing i François Mitterranda, odpowiedział jedynie ten ostatni. Séguéla z sukcesem poprowadził jego kampanię, przyczyniając się do czternastoletnich rządów Mitteranda. Motto Séguéla to: „Polityk powinien być sobą, gdyż kłamstwo obróci się przeciwko niemu”.

Porównania naszego rodzimego Eryka Mistewicza do Séguéla nie są zbyt szczęśliwe, choć takie się pojawiają. Séguéla brzydzi się kłamstwem, ma sprecyzowane poglądy, wystosował ofertę, zlecenie wykonał jak umiał najlepiej i osiągnął sukces, a jeśli ktokolwiek później coś zepsuł, to Mitterand. Tak daleko jego odpowiedzialność nie może sięgać. Działalność Mistewicza, choć bliższa nam Polska niż Francja, owiana jest tajemnicą. Czy jest on zwykłym zleceniobiorcą, freelancerem, konikiem szachowym czy „kurkiem na kościele”? W mediach występuje jako „niezależny ekspert”, nie jest politykiem, ale żyje z polityki. Kto mu płaci? I czy ta zagadka wymaga w ogóle konsultacji Sherlocka Holmesa? Pewnie nie, gdy przypomnimy sobie jego głos w dyskusji na temat debaty Tuska ze związkowcami, zwanej „gadką” do pustych krzeseł.

W TVN24 Eryk Mistewicz porównał premiera do Jacka Kuronia, bo chciał związkowcom objaśnić świat i uczynił to dobrze, nawet bardziej merytorycznie bez OPZZ i „Solidarności”, które zrejterowały. „Zobaczyliśmy Donalda Tuska w bardzo ważnej roli. W roli nowego Jacka Kuronia. Jacka Kuronia, który opisuje transformacje” - mówił Mistewicz w studio, czym wywołał salwę nieopanowanego śmiechu dr. Marka Kochana, który uznał spicz do pustych krzeseł jako wizerunkową porażkę premiera, który jak aktor w telenoweli ustawia sobie plan i statystów, a gdy przychodzi do poważnej rozmowy z niezadowolonymi ludźmi, brakuje mu siły, a samego Mistewicza za dalekiego od obiektywizmu piewcę Platformy.
Z Erykiem Mistewiczem przyszło mi kiedyś prowadzić ożywioną wymianę zdań drogą mailową, sprowokowaną moim tekstem pt.: „E. Mistewicza wiedza o westernie” (http://wing2009.salon24.pl/131879,e-mistewicza-wiedza-o-westernie). I choć nie udało mi się z nim zgodzić, imponuje mi jego uśmiech i jowialny sposób bycia, który, zamierzenie lub nie, jest sposobem własnej, sympatycznej autokreacji. Ale ponieważ jestem realistką i nie wierzę we wszelkie kuglarstwa typu „ struganie polityka z banana” , a marketing polityczny, jak wielokrotnie pisałam, uważam za zajęcie niegodne dorosłego mężczyzny. Bardziej cenię tych, którzy np. w swoim życiu zrobili jedno krzesło, niż tych, którzy to krzesło próbują sprzedać, wmawiając, że to królewski tron. Ale muszę przyznać, że jestem czytelniczką, tu i ówdzie, testów „ojca” naszego politycznego handlu obwoźnego, a nawet nie bez rozbawienia, charakterystycznego wszelkim tekstom SF (albo bardziej fiction niż science), przeczytałam jego „Marketing narracyjny” czy „Anatomię władzy”.

W ostatnim numerze „Uważam Rze” natknęłam się na tekst Mistewicza pt.: „Szanujcie, proszę, mój czas”. Dziwny to tekst znawcy budowania narracji politycznej, któremu, w jego warstwie podstawowej, nie sposób nie przyznać racji. Pisze bowiem autor o zawłaszczaniu naszego czasu przez różnorodne firmy reklamowe, które np. bombardują nas niechcianymi telefonami. Pewnie każdy nie raz odebrał taki telefon, w którym głos emerytki namawiał do kompleksowej diagnozy organizmu, zapraszał na spotkanie do znanego hotelu i zapewniał gwarantowaną nagrodę czy obiecywał bezstresową i promocyjną naukę języka obcego. Więc wie, o czym piszę. Zawłaszczanie prywatnego czasu, poprzez postawienie nas w ciągłej gotowości do przyjęcie każdej informacji, było dotąd możliwe tylko poprzez gorące medium czy bezpośredni kontakt. Współczesna rzeczywistość technologiczna zrewidowała McLuhanowską koncepcję podziału środków przekazu na media zimne i gorące; dziś już oba nasycone są w jednakowym stopniu danymi, które nie wymagają aktywnego przez nas uzupełnienia. Czyli zaangażowania w proces komunikacji, jak w przypadku mowy, telefonu czy nawet telewizji, bowiem otrzymujemy przekaz kompletny, nasycony i wektorowo zorientowany. Narracji taksówkarza czy klienta w sklepie, telemarketingu czy audiotele, którymi bombardowani jesteśmy wbrew sobie, nie możemy zaliczyć już do medium zimnego, podobnie jak wszelkich rywalizacji sportowych czy faktów politycznych, bowiem dziś już i one tworzą niepokój, napięcie i wszystkie tego konsekwencje. Ucieczką więc od informacji może być tylko konsekwencja odcięcia prądu, czyli zasilania; to o czym pisze McLuhan dając przykład światła elektrycznego, jako środka przekazu, który sam jest przekazem.

Ale Mistewicz, który z niejednego pieca chleb jadł, od „Na przełaj”, poprzez „Wprost”, „Forbesa” i teraz „Uważam Rze”, proponuje inne rozwiązanie. I jest to drugie dno tekstu specjalisty od tworzenia narracji, bo ani przez chwilę nie przypuszczałam, by chciał tylko podzielić się z czytelnikami swoim dyskomfortem. To przesłanie jest proste, sformułowane zaraz po pierwszoosobowym wyznaniu, że nie ma czasu na telewizję, bo wypowiedzi polityków są przewidywalne, nie ma ani minuty na wczorajsze wiadomość w dzisiejszej gazecie czy „miazgę śmietnikowych portali”. Nie przyjmuje żadnych wiadomości, nie trzeba mu też opinii ani komentarzy. Chroni swój czas i dba o własną higienę psychiczną. Nawet prawda jest dla niego nieciekawa, choć dotyczy domu, w którym żyjemy, z którego rządzący z premedytacją uczynili ów burdel, który nie zagłuszy żaden pianista i żadna narracją. Zaraz też zmienia opowieść na liczbę mnogą i utożsamiając się z czytelnikiem, w łagodnej, ale jednak perswazji, nawołuje do zapanowania nad własną przestrzenią informacyjną i selekcji tego, co najważniejsze. Tak jak Gazeta Wyborcza apeluje: „Pierzcie brudy w domu”, Mistewicz zda się mówić: żyjcie szczęśliwie na zielonej wyspie Tuska, nie interesujcie się polityką, nie czytajcie gazet, nie wierzcie w partykularyzm, klientelizm, afery, korupcję, nepotyzm, nowe taśmy gotowe do premiery czy najdroższe stadiony wybudowane przez najtańszą firmę. Moją rolą, jak pisze w nr.28 „URze”, pod skrzydłami braci Karnowskich, bo innych zleceń brak, będzie „wytłumaczyć, pogłębić, zainspirować”. A przede wszystkim rozwiać obawy o przyszłość Polski, bo znakiem firmowym PO jest najgłębsza wiedza o mechanizmach gospodarki i najznakomitsze umysły ekonomiczne, których brak w PiS-ie. Jeśli więc ktoś spośród polityków może opanować kryzys ekonomiczny, a przynajmniej ograniczyć jego skutki dla portfeli przeciętnych Polaków, to tylko obecny premier; opozycja ma zero wiedzy, bo nie ma Lewandowskiego, Bieleckiego, Buzka, Szejnfelda, Bochniarz, Bauca. Nie tłumaczy jednak i nie wyjaśnia, jakie zasługi mają te tęgie „ekonomiczne” głowy (Szejnfeld – prawnik, Buzek – inżynier chemik, Bielecki – inż. transportu morskiego), które od dwudziestu lat dewastują i rozkradają Polskę, że jej dług to już 415% PKB.

Chcemy wreszcie i ostatecznie te brudy uprać, ale Mistewicz blokuje nam dostęp do PR-alni III RP, zakręcił wodę, schował proszek i proponuje błogi sen, a przy okazji nawołuje do niekupowania i nieczytania tygodnika i w ogóle zajęcia się czymś innym, niż polityka. On zbuduje i sprzeda nam narrację lekką, łatwą i przyjemną, czystą jak kostki lodu na Grenlandii, prostą i optymistyczną jak melodia pianisty w burdelu. Przecież ze snucia takich historyjek żyje. Personal branding będzie tylko jego.

Tekst opublikowany w nr.30/2012 Warszawskiej Gazety

Brak głosów

Komentarze

diagnoza na temat rzeczonego osobnika jak najbardziej słuszna. Tylko że taką diagnozę można było wytworzyc znacznie wcześniej. Bo jeśli ktoś notorycznie porównuje polityków obecnej opozycji do XIX wiecznych politykierów, to może znaczyć tylko jedno. To nie jest osobnik, który jest niezależnym komentatorem i arbitrem. to jest człowiek, który ma żywotny interes w trwaniu obecnego układu. Gdy nałożymy na to, kim był tatuś rzeczonego osobnika, to wątpliwosci się rozwiewają do końca.

Venenosi bufones pellem non mutant
Andrzej.A

Vote up!
0
Vote down!
0

Venenosi bufones pellem non mutant Andrzej.A

#277869

a dotyczy nie tylko tej jednej osoby ale całej grupy.

Wiadomości z mediów zatraciły wymiar informacyjny na rzecz opinioimputującego.

Vote up!
0
Vote down!
0

___________________________
spodziewaj się wszystkiego.

#277934